14 lutego 2015

14 lutego 2015 r., sobota

Łk 10, 1-9 Rozesłanie uczniów

Słowa Ewangelii według świętego Łukasza
Spośród swoich uczniów wyznaczył Pan jeszcze innych siedemdziesięciu dwóch i wysłał ich po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości, dokąd sam przyjść zamierzał. 
Powiedział też do nich: «Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo. Idźcie, oto was posyłam jak owce między wilki. Nie noście z sobą trzosa ani torby, ani sandałów; i nikogo w drodze nie pozdrawiajcie. 
Gdy do jakiego domu wejdziecie, najpierw mówcie: „Pokój temu domowi!” Jeśli tam mieszka człowiek godny pokoju, wasz pokój spocznie na nim; jeśli nie, powróci do was. 
W tym samym domu zostańcie, jedząc i pijąc, co mają: bo zasługuje robotnik na swoją zapłatę. 
Nie przechodźcie z domu do domu. Jeśli do jakiego miasta wejdziecie i przyjmą was, jedzcie, co wam podadzą; uzdrawiajcie chorych, którzy tam są, i mówcie im: „Przybliżyło się do was królestwo Boże”.»
Oto słowo Pańskie.

 Kilka słów o Słowie: legan.eu
"Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa..."
MARCIN WILK
Lato! Jedni odpoczywają na wczasach, koloniach i obozach, inni przygotowują się do żniw. Te wyglądają inaczej niż przed laty. Jeśli jednak cofniemy się myślą o kilkadziesiąt lat, lepiej zrozumiemy porównanie Jezusa: "Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało" ( Łk 10, 2).

Kilkadziesiąt lat wstecz żniwa mobilizowały całą rodzinę, a nierzadko także i sąsiadów. Potrzeba było dużo ludzi, aby zebrać zboże z dużego areału. Wielki to był trud, ale też wielka radość, że będzie chleb.

Taką sytuację ukazuje ten fragment Ewangelii, który już tyle razy słyszeliśmy: Jezus wyznacza siedemdziesięciu dwóch swoich uczniów, wysyła ich po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości i mówi im: "Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, aby wyprawił robotników na żniwo swoje" (por. Łk 10, 1-3).

Żniwa są obrazem sytuacji Kościoła. Żniwo wielkie - miliony ludzi głodnych prawdy, głodnych Boga - takich, którzy nigdy o nim nie słyszeli, wielu takich, którzy od Niego odeszli. W działaniu apostolskim, w ewangelizacji świata uczestniczymy wszyscy - kapłani, zakonnicy i świeccy. Każdy z nas, uczniów Jezusa, ma głosić: "Przybliżyło się do was królestwo Boże". Chrystus nie daje jakichś szczególnych rad, wiedzy z zakresu psychologii, socjologii, lecz powtarza idźcie i głoście: "Przybliżyło się do was królestwo Boże" (Łk 10, 9). Oznacza to, że mamy świadczyć o Jezusie, tj. świadczyć o tym, co dokonało się w nas. Apostolstwo jest trudem podobnym do trudu żniwiarzy. Ale jest to trud radosny. Jego owocność zapewnia sam Bóg. Do tych, którzy trudzą się przy Jego żniwach, kieruje słowa nadziei: "Radujcie się wraz z Jerozolimą, weselcie się w niej wszyscy, co ją miłujecie!" ( Iz 66, 10). Niech to świadectwo, które specjalnie dla katechetów zostało przygotowane, posłuży nam wszystkim ku refleksji nad tajemnicą powołania; właśnie teraz, w samym w środku lata, kiedy czytamy Ewangelię o posłaniu uczniów.
Świadectwo siostry zakonnej:
Gdy wspominam historię mojego powołania, przypominają mi się słowa wypowiedziane przez Karola de Foucauld: "Od momentu, gdy uwierzyłem, że Bóg istnieje, zrozumiałem, że nie mogę żyć inaczej, jak tylko dla Niego".

Tak samo było ze mną. Uwierzyłam, że Bóg istnieje, gdy miałam prawie 16 lat. Wcześniej niewiele o Nim słyszałam. Rodzice po zawarciu związku małżeńskiego i ochrzczeniu dzieci przestali interesować się Panem Bogiem i Kościołem. Nie chcieli, abym uczęszczała na katechizację, uważając, że religia to coś zbędnego i nieprzydatnego w życiu.

Kochałam swoich rodziców i z ufnością przyjmowałam ich odpowiedzi na moje pytania do czasu, gdy ukończyłam 8 lat. Usłyszałam kiedyś rozmowę rodziców o śmierci kogoś ze znajomych. Zapytałam wówczas tatę: co się stanie z nami, gdy umrzemy? Tato odpowiedział, że po prostu nie będzie nas, ale będziemy żyć w dzieciach, którym daliśmy życie i we wspomnieniach osób bliskich. Powiedział też, że warto się uczyć, by zostać kimś wielkim, zasłużonym dla ludzkości. Wtedy, po naszej śmierci więcej ludzi będzie o nas mówić i pamiętać o naszych dziełach, których dokonaliśmy.

Pamiętam dobrze tę rozmowę, bo przeżywałam wtedy poważny kryzys. Wszystko we mnie krzyczało: nie chcę umrzeć! Nie chcę żyć jako ktoś inny! Nie chcę żyć we wspomnieniach! Chcę żyć jako ja!

Od tej pory zaczęłam interesować się tym, co mówią o Panu Bogu moje koleżanki przygotowujące się do I Komunii św. Dzieci dokuczały mi, przezywając "niedowiarek", rodzice nie chcieli zapisać mnie na katechizację, a ja czułam się bardzo samotna i coraz bardziej zamykałam się w sobie razem ze swoimi pytaniami i buntem przeciw śmierci. W okresie dojrzewania ten wewnętrzny konflikt nasilił się. Nie widziałam przed sobą żadnego celu. Po co żyć?

W tym czasie rozpoczęłam naukę w szkole średniej. Siedziałam w ławce z dziewczyną, która należała do "oazy". Powoli zaprzyjaźniłyśmy się. Często mówiła o Bogu, opowiadała o spotkaniach oazowych, a ja podziwiałam jej entuzjazm i radość z życia. Pewnego dnia zaprosiła mnie na spotkanie oazy. Byłam pełna nadziei, a jednocześnie obaw. Myślałam: oni będą tam się modlić, a ja nie potrafię! Jak zareagują? Czy mnie nie odrzucą? Poszłam z bijącym sercem. Poznałam księdza i kilkanaście innych osób - pogodnych i otwartych. Poczułam się wśród nich dobrze. Nadszedł moment modlitwy. Podaliśmy sobie ręce tworząc krąg. Popłynęły słowa modlitwy "Ojcze nasz". Oczywiście, nie znałam jej. Moje usta milczały, ale serce ze wszystkich sił wołało do mojego Ojca, który jest w niebie. Mówiło Mu o wielkiej tęsknocie za życiem prawdziwym, za miłością, która się nie kończy za kilka miesięcy czy za kilka lat, o mojej samotności i rozczarowaniach.

Zaczęłam chodzić na Mszę św. Pociągał mnie Jezus obecny na ołtarzu, którego bardzo pragnęłam przyjąć do serca. Odnalazłam sens życia. Chciałam żyć dla Boga, który mnie kocha i którego ja kocham. Pewnej niedzieli podczas homilii usłyszałam list o powołaniu do życia zakonnego, które jest zaproszeniem do tego, aby oddać Bogu samą siebie i należeć tylko do Niego. Byłam zachwycona! Zrozumiałam, że moje pragnienia, których do tej pory nie potrafiłam sprecyzować, są zaproszeniem samego Boga.

Postanowiłam przygotować się do sakramentów świętych: pojednania, Eucharystii i bierzmowania. W przygotowaniu i załatwieniu formalności bardzo pomógł mi ksiądz, który zajmował się oazą oraz koleżanka, o której już wspominałam. Napisałam do kilkunastu zgromadzeń zakonnych z prośbą o informacje. Zaczęły się jednak pojawiać trudności ze strony rodziców, którzy nie rozumieli moich pragnień. Buntowali się przeciw Kościołowi, który chce zabrać im dziecko, które kochają. Nie wierzyli w to, że jest to również mój wybór i odpowiedź na wezwanie Boże. Nie chciałam kończyć szkoły ani zdawać matury. Moim jedynym pragnieniem było wstąpić jak najprędzej do zakonu.

Jednak realizację tego pragnienia musiałam odłożyć na później, ponieważ dowiedziałam się, że matura i zawód, którego się uczę będą mi w zakonie bardzo potrzebne. Ukończyłam szkołę i postarałam się o pracę w innym mieście, dosyć daleko od domu, aby móc swobodnie korespondować z różnymi zakonami, by dokonać wyboru i wstąpić.

Wybór był trudny, ale w końcu zdecydowałam się na zgromadzenie zajmujące się pracą wśród chorych, bezdomnych, najbardziej opuszczonych. Bardzo podobał mi się charyzmat i założyciel zgromadzenia. Pojechałam do domu generalnego, zostałam przyjęta i wyznaczono mi termin wstąpienia. Zrezygnowałam z pracy i kilka dni przed wstąpieniem pojechałam do domu powiedzieć o wszystkim rodzicom i pożegnać się z nimi. Rodzice poczuli się bezsilni, zrozumieli, że już nic nie mogą zrobić. Było nam bardzo ciężko, wszyscy milczeli i płakali.

Radość ze wstąpienia do zakonu była pomieszana z wielkim bólem. Obawiałam się, że rodzice nie będą chcieli mnie więcej widzieć. Razem z siostrami, które okazywały mi dużo współczucia, modliłam się w ich intencji. Wkrótce przyjechali. Uważali, że wyrządziłam im krzywdę, mieli do mnie wielki żal, ale ich miłość do mnie była silniejsza niż żal. To było bolesne spotkanie, pełne łez, ale była również i radość, że się widzimy i że jesteśmy chociaż przez kilka godzin razem. Taki stan trwał kilka lat. W tym czasie złożyłam pierwsze śluby zakonne i pracowałam w różnych placówkach zgromadzenia, służąc chorym i ubogim. Cieszyłam się, że służę bezpośrednio samemu Jezusowi w nich, ale w mojej duszy zaczęły pojawiać się wątpliwości: czy to na pewno tutaj Jezus mnie powołał?

Pociągało mnie coraz bardziej życie ukryte, ciche, nikomu nie znane, życie modlitwy i pokuty za klauzurą zakonu kontemplacyjnego. Początkowo myślałam, że jestem przemęczona ciężką pracą fizyczną, dużą odpowiedzialnością i dlatego pragnę ciszy i modlitwy. Pojechałam na urlop, odpoczęłam, ale myśl, żeby odejść ze zgromadzenia i wstąpić do klasztoru kontemplacyjnego wcale mnie nie opuszczała. Powiedziałam o tym spowiednikowi i kilku siostrom. Radzili poczekać i upewnić się, czy to nie jest pokusa. Czekałam kilka lat. W tym czasie rodzice pogodzili się z myślą, że zostałam zakonnicą i bardzo interesowali się moim życiem. Mama dzięki temu trudnemu doświadczeniu zaczęła się modlić, chodzić w niedzielę na Mszę św. i przystępować regularnie do sakramentu pokuty i Eucharystii. To była dla mnie wielka radość. Tymczasem nadeszła chwila podjęcia decyzji odnośnie do mojego powołania - ponowić śluby i złożyć za rok profesję wieczystą albo odejść.

Postanowiłam, że odejdę. Nie było łatwo rozstać się z siostrami, które już znałam i kochałam, a pójść w nieznane. Wstąpiłam do zakonu klauzurowego, o którym niewiele wiedziałam. Znałam z lektur postacie świętych, którzy w nim żyli i bardzo ich pokochałam. Chciałam żyć w ten sam sposób. Jezus wlał w moje serce pokój i pewność, że to miejsce wybrał dla mnie, że to jest moja "ziemia obiecana", w której mam zapuścić korzenie.

Wielkim przeżyciem był dla mnie dzień pierwszej profesji. Jezus - mój Oblubieniec przygotował mi piękny prezent. Po uroczystej Mszy św., na której ślubowałam Bogu czystość, ubóstwo i posłuszeństwo, mój ojciec - po ok. 30 latach nieprzystępowania do sakramentów - wyspowiadał się i przyjął Komunię św. Od tego czasu modli się i często przystępuje do sakramentów. Widać, że Jezus w nim żyje i działa.

Trzy lata później przyszła kolej na mojego brata. Poznał wierzącą dziewczynę i w krótkim czasie przyjął cztery sakramenty: pokuty, Eucharystii, bierzmowania i małżeństwa.

Kilka miesięcy temu złożyłam wieczystą profesję i jestem bardzo szczęśliwa. Teraz mogę powiedzieć za św. Teresą od Dzieciątka Jezus: "Ileż mam powodów, by dziękować Jezusowi, który potrafił spełnić wszystkie moje pragnienia. Teraz już nie mam żadnego, poza tym jednym, żeby do szaleństwa miłować Jezusa".



Wspomnienie
Święto świętych Cyryla, mnicha, i Metodego, biskupa - patronów Europy.

Święci Kościoła katolickiego i prawosławnego, misjonarze, apostołowie Słowian, twórcy rytu słowiańskie-go i głagolicy. Podjęli się misji chrystianizacyjnej wśród słowiańskich pogan i dotarli z nią na Krym, na Półwysep Arabski, do Bułgarii i na Morawy 
Bracia – Konstanty (ur. ok. 827 r., zm. 14 lutego 869 r., imię zakonne Cyryl) i Michał (ur. ok. 815 r., zm. 6 kwietnia 885 r., imię zakonne Metody) – pochodzili z Salonik (słowiańska nazwa Sołuń; dzisiaj w Grecji). Ich ojcem był człowiek wykształcony, piastujący wysoki urząd państwowy. Nie ma pewności co do ich słowiańskiego pochodzenia; jednak takie przekonanie utrwaliło się w ciągu wieków i wiązało się przede wszystkim z tym, że obaj dobrze znali język słowiański. Ponadto zgodnie z jedną z legend matka świętych była Słowianką (Saloniki były miastem wieloetnicznym, zamieszkiwanym przez wielu Słowian). Wg innych źródeł znajomość języka słowiańskiego na tym terenie nie była wówczas niczym wyjątkowym, właśnie z uwagi na dużą liczbę ludności napływowej wśród mieszkańców. 
Wątpliwości nie budzi fakt nieprzeciętnych umiejętności i zdolności Cyryla, który z pomocą swego zdolnego brata utworzył system 40 znaków odpowiadających poszczególnym głoskom, dając początek alfabetowi języka staro-cerkiewno-słowiańskiego (scs) – najstarszego literackiego języka słowiańskiego, który stał się podstawą literacką języków m.in.: bułgarskiego, rosyjskiego, serbsko-chorwackiego. Cyryl i Metody uczyni-li go językiem liturgicznym chrześcijan obrządku słowiańskiego, co uczyniło liturgię zrozumiałą i tym samym stało się skuteczną metodą ewangelizacyjną. Misjonarskie działanie Braci Sołuńskich miało ogromne znaczenie nie tylko dla Kościoła, lecz dla rozwoju kultury europejskiej w ogóle. 
Kościół bizantyjski, kierowany przez patriarchę w Konstantynopolu nie dzielił się w X wieku na katolicki i prawosławny; Rzym i Konstantynopol starały się współdziałać na niwie ewangelizacji, mimo oczywistych różnic teologicznych (Rzym – cesarstwo zachodnie, Konstantynopol – wschodnie). Powodem tego było zagrożenie ze strony próbujących organizować się państw pogańskich – szczególnie wśród narodów słowiańskich. Nie dziwi więc fakt, że wychowani w kulturze bizantyjskiej, ale świetnie wykształceni, znający język i rozumiejący realia życia Słowian zakonnicy Cyryl i Metody stali się dla władz kościelnych szansą na realizację trudnych zamierzeń. Biblia i teksty liturgiczne były ich jedynymi narzędziami. Głosząc Dobrą Nowinę w języku zrozumiałym przez Słowian zostali przyjęci z aprobatą i zjednywali dla Kościoła coraz więcej ludzi. Wraz ze sławą przyszły jednak oskarżania; wielu uczyniło im zarzut właśnie z tego, co stanowiło istotę sukcesu, niektórzy nawet zarzucili braciom herezję. Cyryl i Metody obronili w Rzymie swoje racje, a papież Hadrian II zatwierdził pisane przez nich księgi liturgiczne. 
Misjonarska podróż Cyryla zakończyła się w Rzymie, skąd Metody wyruszył już sam po śmierci młodszego brata w 869 r., by zostać biskupem diecezji w Panonii (dzisiejsze Węgry) i legatem papieskim Słowian. Jednak popadł w konflikt z niemieckim klerem, trafił na 2 lata do więzienia, a po uwolnieniu nie uzyskał akceptacji obejmującego władzę na Morawach Świętopełka i powrócił do Rzymu. Stamtąd został wysłany z powrotem na misje i podjął dalszą pracę nad przekładem Pisma Świętego, pism liturgicznych i dzieł Ojców Kościoła. Jego podróż i pracę przerwała śmierć w 886 r. 
W rocznicę śmierci Cyryla, 14 lutego, Kościół katolicki obchodzi święto świętych Cyryla i Metodego (na Wschodzie cześć „Równym Apostołom” wierni oddają 11 maja) – od 1980 r. Współpatronów Europy. Niewątpliwe ich zasługi dla tworzenia podwalin chrześcijańskiej Europy przypomniał Jan Paweł II nadając braciom ten tytuł tysiąc lat po ich śmierci. 
Agnieszka Chadzińska


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o tematyczne, nie obraźliwe i kulturalne komentarze.