Podaję to opowiadanie młodzieży, żeby
miała świadomość tego, że młodość nie zawsze jest beztroska. Dlatego i
współcześnie trzeba tą młodość potraktować odpowiedzialnie w spojrzeniu na
przyszłość. Poniżej - część wspomnień z książki „Kapitulna 64”.
·
* * *
Tata
przyznał się kiedyś, że lubi łowić ryby. Choć mamę zupełnie to nie
interesowało, to jednak kiedyś dała się namówić na wędkarską wyprawę, na
Zgłowiączkę. Szli na Rudę. Ładna pogoda i przestrzeń po minięciu ulicy
Robotniczej dawały swobodę i odprężenie. Szli przez lotnisko, gdzie na jałowej
ziemi królował marny rozchodnik, by dojść do niewielkiego spadu terenu. Tu
ukazał się im ogromny szmat łąki i widniejące z dala wysokie olszyny,
okrywające swoim cieniem, dobrze znaną rzekę. Jak cicho idzie się wąską ścieżką
po miękkiej łące! Jeszcze tylko niewielki rowek i już po prawej stronie odczuwa
się bliskość rzeki, a po lewej widać dojrzewające żyto Antka Nowakowskiego. Jak
każdy, komu się nie śpieszy, zatrzymują się na drewnianym moście, by
przechyliwszy się przez barierkę po lewej stronie, spoglądać w płytką w tym
miejscu rzekę rozciągniętą w naturalny bród. Majestatycznie w wodzie poruszają
się szeroko, unoszone prądem wodne trawy, przyczepione do dna rzeki w formie
ogromnych, zielonych bukietów. Gdy dobrze się przypatrzeć, to można zauważyć,
jak z kępy do kępy śmigają po dnie małe rybki. Można by przypuszczać, że to
najpopularniejsze w tej rzece – kiełbiki, ale tata wie, że ten odcinek rzeki
upodobały sobie małe rybki - kozy. Można dopiero o tym się przekonać, wchodząc
do bardzo płytkiej w tym miejscu wody i podpatrując je z bliska. Idąc dalej
przez most, nie da się nie spojrzeć na skromne, wiejskie zabudowania blisko po
prawej stronie na niewielkim wzniesieniu.
To tu …
Idą dalej, skręcają na lewo mijając chałupę
Szurpity. To rodzinny dom matki. Tu mieszkali Gryczewscy, zanim przeprowadzili
się do Włocławka na Wiejską. Tuż za tym domem - cel wędkarskiej wyprawy, dobrze
znajome tacie miejsce nad rzeką.
Lekka skarpa, za plecami wysoka
trawa łąki, a w dole leniwie w tym miejscu tocząca swoje wody rzeka. Choć nie
jest głęboko, nie widać dna. Zaraz po lewej stronie, z sobie tylko znanej
przyczyny, woda zakręca i nawet jakby lekko się cofa, by za moment popłynąć
dalej z nurtem. To wir, koło którego z pewnością można złowić jakąś rybę.
Wędkarz bez problemu montuje wędkę i po założeniu przynęty na haczyk odwraca
się do dziewczyny:
-
Popluj! – podstawia robaka.
Z
obrzydzeniem popatrzyła na kopanego robaka. Nie da się wciągnąć w jakieś
wędkarskie zabobony.
Żyłka
z lekkim pluskiem spada na wodę i za chwilę widać tylko pomalowany na czerwono
wystający z wody koniec spławika z kory. Wiadomo, będzie płynął, aż zatrzyma
się w wirze. Wędkarz prowadzi go wzrokiem, siłą rzeczy odwracając głowę w lewo.
To
tu … Ciśnie się do głowy natrętnie wspomnienie, gdy wzrok zatrzymuje się na
nieodległych zabudowaniach. To tu w 1940 roku, a więc zaledwie siedem lat temu,
rozpoczęła się droga poniewierki i poniżenia. Droga poniewierki
szesnastoletniego, ambitnego chłopaka, który miał swoje marzenia i plany. A
wszystko dlatego, że znaleźli się ludzie, którzy uwierzyli, że powołani są do
bezwzględnego podporządkowania sobie całego świata. To nazizm. Zapomnieć się
nie da. Chciałby to opowiedzieć, może będzie lżej, ale najpierw musi sobie to
wszystko uporządkować, przemyśleć. Choć to trudne – przeżyć jeszcze raz.
Nie
może i nie będzie dłużej się ukrywał. Przez dwa tygodnie pobytu tu, u rodziny
Nowakowskich na Rudzie, wiele myślał. Widział jak gospodarze martwią się jego
sytuacją, ale widział też przestrach w ich oczach; co będzie jak przyjdą
Niemcy? Oczyma wyobraźni widział swój dom na Kapitulnej i rodziców nachodzonych
przez Niemców z ciągle tym samym pytaniem:
-
Wo ist Zenon Stawicki!
Jak
długo będą odpowiadać, że syna nie ma i nie wiedzą gdzie jest?
Na
Rudzie znalazł się po ostrzeżeniu przez kogoś, kto miał styczność z Niemcami, a
sporo ich we Włocławku mieszkało; choćby na Jasnej – rodzina Neringów i Brenów.
Ten informator zalecał też dziadkom, aby syna nie było w domu. No i tak
zrobili.
Poszedł
wieczorem w kierunku Włocławka. Nie niepokojony przez nikogo po drodze doszedł
do domu. Zdawali sobie wszyscy sprawę z tego, że to powitanie, jest
jednocześnie pożegnaniem.
Przyszli
tej samej nocy. Jednak ktoś musiał donieść. Było ich dwóch. Kazali wychodzić.
Nie trzeba było niczego ze sobą zabierać, nawet dokumentów. Niemcy wszystko
wiedzieli i posiadali potrzebne dokumenty. Tata wziął jednak swoją szkolną
legitymację. Rodzice zdążyli jeszcze uścisnąć syna i pożegnać na długą
poniewierkę.
Kazali wsiąść na samochód i pojechali dalej.
Po czasie w ciemności na samochodzie można było rozpoznać sylwetki kilku
młodych ludzi. Jacyś nieznajomi. Samochód pojechał dalej, by za chwilę
zatrzymać się przed następnym domem. Znów kogoś zabiorą. Tych samych dwóch
hitlerowców zniknęło w czeluści nocy. Jeden, uzbrojony w karabin, pozostał na
samochodzie. Był znudzony i senny. Przez chwilę, jak błyskawica, pojawiła się
myśl: - Jest możliwość ucieczki. Skok z samochodu, jeden płot i … wolność. Ale
jaka to wolność? I co z rodziną uciekiniera? Zrezygnował. Pogodził się. Jest
więźniem. Jedzie na roboty do Niemiec.
Zawieźli
ich do jednej z trzech szkół na ulicę Starodębską, tej najbliższej ulicy
Wolność, a potem koleją, w wagonach trzeciej klasy osobowego pociągu (pulmany)
bezpośrednio do Stralsundu, na północ Niemiec tuż przy wyspie Rugia. Wyspa
połączona jest z miastem długim mostem. Wtedy miasto to mogło mieć około 25
tys. mieszkańców. „Zakwaterowano” ich w szkole. Przydział do poszczególnych
rolników czy do innych jednostek gospodarczych, polegał na tym, że wyprowadzano
ich na zewnątrz, ustawiano w szeregu i zainteresowani wybierali sobie
niewolnika.
Tatę z placu wziął gospodarz, jak to
się mówiło - „bałer” - z wioski Katzenow, która znajdowała się około 9 kilometrów
na południowy zachód od Richtenbergu koło Stralsundu. Na początek w
Richtenbergu zrobili tacie zdjęcie do obowiązującego dokumentu pobytu w
Niemczech – książeczki z Urzędu Pracy tzw. Arbeitzamtu. Dostał numer
ewidencyjny Ba 1324. Dostał też emblematy z literą „P”, co oznaczało robotnika
przymusowego – jeńca z Polski. Emblemat ten Polacy byli zobowiązani nosić na
każdym ubraniu na piersi po lewej stronie. A ubrania miał tata tylko dwa: na co
dzień - robocze i od święta - wyjściowe.
Trafił do dobrego gospodarza. Od
początku traktował tatę tak, jakby czuł się on
zobowiązany, żeby choć w części zastąpić mu ojca. Tata miał wtedy 16
lat. Gospodarz miał syna Gintera, młodszego od taty o około pięć lat. W tym
gospodarstwie był jedynym Polakiem. Robił wszystko to, co robi się w
gospodarstwie rolnym. Samodzielnie powoził też końmi, jeżdżąc po okolicy i
załatwiając różne sprawy. W sumie w wiosce było piętnastu Polaków, z którymi tata miał możliwość
nieskrępowanego kontaktu.
Tata w domu swoich gospodarzy miał
swój pokój na górze i tam też spał. Był to dom zbudowany z tak zwanego
„pruskiego muru”. Takie budowanie polegało na tym, że dom miał konstrukcję z
luźnych, w specjalny sposób połączonych belek, między którymi pustą przestrzeń
wypełniano materiałem budowlanym: gliną lub cegłami. W tym przypadku mury nie
były grube. Zimą w nieopalanej izbie było bardzo zimno. Tata spał pod pierzyną
i nieraz para z oddechu zamarzała na pierzynie przy twarzy, zostawiając warstwę
szronu. Mimo takich warunków nigdy nie zachorował. Tylko jeden raz, kiedy
widział w nocy przez zamarznięte okno jasność spadających daleko „świecących”
bomb, rozgrzany otworzył okno, żeby lepiej widzieć i wtedy rano miał chrypkę.
Jednak nie zachorował.
Gospodarz rano budził tatę. Polegało
to na tym, że otwierał na dole drzwi i mówił donośnie, ale nie rozkazująco:
- Zenon! Aufstehen!
Tata czekał na to zawołanie, bo
najczęściej to już nie spał. Schodził na dół, mył się i zasiadał z całą rodziną
Niemca do stołu na wspólne śniadanie. Podobnie było przy obiedzie i kolacji.
Posiłki przygotowywała gospodyni.
Po krótkim czasie pobytu w Niemczech
zaczynał rozumieć niemiecką mowę. Gorzej było z czytaniem. Kiedyś przy posiłku
trzymał w rękach gazetę. Zainteresowała się tym gospodyni i spytała, czy umie czytać.
Przeczytał na głos kilka słów, ale wtedy nie wyszło to najlepiej. Choć wierzył,
jak wszyscy, że wojna kiedyś się skończy, to uznał, że języka powinien się
nauczyć. Uczył się sam i wkrótce z Niemcami mógł się porozumieć.
Jak to na początku, nie zawsze
niemieckie słowa i zwroty były dla taty jednoznaczne. Kiedyś gospodarz kazał coś przynieść. Tata zrozumiał, o co chodzi
i poszedł. Ale wrócił bez tej rzeczy. Zdziwiony Niemiec spytał, dlaczego wrócił
z pustymi rękoma.
- Ich bin zu kurz. – odpowiedział
Tata.
Śmiali się z tego wszyscy.
W 1941 roku, władze niemieckie
zakazały swoim obywatelom spożywania posiłków przy jednym stole z robotnikami
przymusowymi. W przypadku taty sprawę rozwiązano w ten sposób, że dostawiono w
izbie dodatkowy stolik dla robotnika. Gospodyni podawała tacie posiłek na tym
stole. Nieraz widział, że dostawał nawet więcej od gospodarza. Nie miał krzywdy
w kwestii wyżywienia. Gorzej mieli Polacy na odległej o dwa kilometry koloni.
Tam gotowali sobie sami i czasem głodowali. Kilka razy nosił im tata kury od
swojego gospodarza. Nie mógł za dużo wynieść, żeby gospodarz się nie domyślił.
Kurę najpierw złapał, chował za pazuchę i trzymał za łeb, żeby nie robiła
zamieszania. Potem dopiero w krzakach zabijał.
Z czasem Polacy jakby zaczęli się
aklimatyzować w warunkach niewoli. Choć było wiele rygorów i ograniczeń; np.
nie wolno było polskim chłopcom spoufalać się z niemieckimi dziewczynami i
polskim dziewczynom z Niemcami, to jednak równocześnie mieli sporo swobody. To
tata zauważył niebezpieczeństwo używania w rozmowach między sobą języka
niemieckiego. Dotyczyło to w szczególności jednego młodego kolegi – syna
polskiego oficera. Wierzono przecież, że kiedyś powrócą do ojczyzny, do swoich
rodzin i aby nie zapomnieć języka, powinni między sobą rozmawiać tylko po
polsku. W trosce o tego chłopca tata zwrócił mu kiedyś na to uwagę. Szkoda mu
było chłopaka.
Byli kiedyś w liczniejszym
towarzystwie Polaków. Ten młodzieniec znów w rozmowie zaczął wtrącać niemieckie
słówka i zwroty. Tata podszedł do niego i „strzelił” na odlew w policzek.
Wszyscy byli zaskoczeni, nie rozumiejąc zupełnie sytuacji. Młodzieniec ten
podszedł jednak do taty, podał rękę i podziękował.
Od tamtego zdarzenia wszyscy starali
się mieć na uwadze, że jednak są Polakami.
W
Polakach była chęć spotykania się w grupie, jednak zorganizowane spotykanie się
było zabronione. Z czasem umawiali się w lesie, gdzie były nawet potańcówki.
Ktoś grał na akordeonie kupionym na miejscu. Był to tani instrument, ale dobry.
Żeby było bezpiecznie, na skrzyżowaniu dróg wystawiali czujki, w razie gdyby
nadjechał jakiś patrol policji.
W tej wsi, a może w sąsiedniej, było
większe gospodarstwo – państwowe. Mówili na nie – kolonia. Pracowało w nim aż
siedmioro Polaków. Była nawet jedna kobieta z synem. Był tam duży dom i
przestronny strych, na którym też spotykali się Polacy i grali w karty.
Oczywiście były to spotkania nielegalne. Zasadniczo nie było problemu z
opuszczeniem miejsca pobytu, ale trzeba było iść po przepustkę do
burgermajstra, to znaczy sołtysa (właściwie to oznacza burmistrza). Przepustka
była wystawiana do konkretnego miejsca i w konkretnej sprawie. Ale jak tu
powiedzieć, że idziemy grać w karty?
Pewnego dnia spotkali się na tym
strychu w siódemkę. Grali w karty. W pewnym jednak momencie zauważyli przez
okienko, że do domu zbliża się wachtmajster (posterunkowy). Nie wiadomo było,
po co idzie, ale tata na wszelki wypadek wciągnął na strych drabinę, stanął
przy kominie skąd dobrze było widać cały strych i wydał dyspozycje:
- Siedzieć cicho, a jak dam ręką znak – skakać
przez okienko i uciekać!
Okienko było co prawda na tyle duże,
żeby bez problemu przez nie się wydostać, ale to było jednak dość wysoko.
Wyjścia jednak nie było.
Usłyszeli, jak Niemiec wszedł do
domu i zbliżał się do strychu. Zatrzymał się, ale za chwilę odszedł. Okazało
się, że poszedł poszukać innej drabiny. Przystawił drabinę do otworu w suficie
i zaczął na nią wchodzić. A więc wiedział, że ktoś tam jest. Nie było już, na
co czekać; znak ręką i wszyscy uciekają. Tata też zdążył uciec, ale jednego
policjant złapał, no i on pozostałych wydał.
Chłopaki problemu nie mieli, ale ich
gospodarze popłacili mandaty, że nie pilnują swoich niewolników.
Kiedyś syn gospodarza, poczuwszy się
zapewne rasowym Niemcem, a może nieświadomie, powiedział niespodziewanie do
taty:
- Du polnische Schweine!
Natychmiast dostał od taty w twarz.
Zaskoczony, że niewolnik go uderzył, rozpłakał się i pobiegł ze skargą do
matki. Tata czekał, co się będzie działo. Kobieta wyskoczyła z domu i zaczęła
krzyczeć na tatę. W pobliżu był gospodarz. Podszedł i zapytał tatę, co się
stało.
- Ginter powiedział na mnie: „Du
polnische Schwaine”. - poinformował spokojnie tata.
Niemiec zwracając się do syna
powiedział wskazując na tatę:
- On jest teraz z nami. Tutaj
pracuje i trzeba go szanować!
Potem wyciągnął ze spodni pasek i
synalka publicznie przetrzepał po wiadomej części ciała.
Któregoś dnia tata widział, jak
gospodarz trudził się, próbując wstawić w obramowanie okna wypadnięte cegły.
Nie szła mu ta robota. Tata poprosił, czy nie mógłby popdjąć się tego zadania.
Jak dotąd, jeszcze nigdy nie murował, ale pojęcie o tym miał, bo często tę
robotę obserwował, gdy nosił obiady na budowę swojemu ojcu. Do pracy tej
podszedł więc „fachowo”. Włożone na zaprawę wapienną z cementem cegły
zabezpieczył deskami, aby się nie ruszały i kazał czekać ze zdjęciem tych desek
dwa dni. Po tym okresie, zaprawa dobrze związała i cegły mocno siedziały w
murze. Niemiec był bardzo zadowolony.
Gdzieś po roku czasu znudziła się
tacie robota u gospodarza. Postanowił sam poszukać sobie innego zajęcia. Radził
się Polaków, jak należałoby taką sprawę załatwić.
Słyszał, że jest robota we
Franzburgu, gdzie pracował cioteczny brat – Kazik Kowalski. Nie mówiąc nic
gospodarzowi, pewnego dnia poszedł. Co prawda wziął przepustkę, ale do bliższej
miejscowości i w odwrotnym kierunku. Z Kazikiem spotkał się, a ten poszedł do
gospodarza spytać o pracę. Pracy jednak nie załatwił. Polacy poradzili tacie
iść dalej do Arbaitsamtu w Dangarten. Na noc zatrzymał się u Polaków trzy
kilometry dalej. Przenocowali go w oborze. Poszedł dalej zaopatrzony na drogę w
żywność przez gościnnych Polaków. Dotarł w mieście do Arbeitsamtu, mogło być to
nawet 40 km od Katzenow, ale po przedstawieniu swojej sprawy, zamknięto go od
razu w areszcie. Na drugi dzień zjawił się w areszcie policjant po odbiór
zbiega. Tata twierdzi, że był to gestapowiec. Podczas tego spotkania, już na
„dzień dobry” został uderzony w twarz. Jednak dało się odczuć, że to była tylko
jakby gra. Nie było to silne uderzenie, jakiego można było się spodziewać.
Hitlerowiec zawiózł zbiega do gospodarza i na tym przygoda się skończyła.
Jak się potem okazało, gdy tata
zniknął, gospodarz zgłosił ten fakt na policję, tak, że władze policyjne już
tatę szukały. Na szczęście nie skończyło się to gorzej. Być może gospodarz
zastrzegł, że chce mieć zbiega z powrotem, a resztę sam sobie z nim załatwi.
Gospodarz taty, u którego pracował w
Niemczech, choć rolnik, był zmilitaryzowanym. Jako wojskowy nosił niemiecki,
żółty mundur. Tata mówił, że należał do SA (może chodziło o NSDAP). Chyba ten
Niemiec nie był takim oddanym narodowcem skoro nie zgodził się oddać swojego
jedynego syna Gintera do jakiejś hitlerowskiej szkoły czy organizacji. Może to
było Hitler-Jugend?
Kiedyś, gdy jego rodzice pojechali do miasta,
Ginter włączył sobie radio i szukał czegoś zmieniając fale. Mógł to być 1943
rok. W pewnym momencie usłyszał w radio polski język. Wiedział, że mówią po
polsku, bo takim językiem posługiwali się robotnicy w gospodarstwach. W jakimś
ludzkim odruchu, zapewne nieświadomym, zawołał tatę, aby posłuchał sobie
polskiej mowy w radio. Zupełnie nie rozumiał, o czym mówiono.
- Zenon komm! – zachęcał.
Tata
skorzystał „z uprzejmości” Niemca i słuchał radia z pół godziny. Niemiec w tym
czasie pilnował, czy nie wracają rodzice. Mówili w nim o mordzie Rosjan na
polskich oficerach w Katyniu. To właśnie w Niemczech dowiedział się o Katyniu.
To ta zbrodnia zdecydowała o negatywnym, wręcz wrogim nastawieniu taty do
„ruskich”. Późniejsze zdarzenia tylko to potwierdzały.
Tylko ten jeden raz przez całe pięć
lat spędzone w Niemczech słyszał z radia polską mowę.
Trzynastego
kwietnia 1943 roku niemieckie radio nadało zdumiewający komunikat: w masowych
grobach w lesie katyńskim, w okupowanej przez Niemców zachodniej Rosji,
oddziały Wermachtu znalazły ciasno ułożone ciała przeszło czterech tysięcy
polskich oficerów. Według hitlerowców sprawcami mordu byli Rosjanie.
Wiadomość
o masakrze spadła na rozsianych po świecie Polaków jak grom z jasnego nieba. Od
dwudziestu miesięcy, to jest odkąd generał Anders zaczął w Rosji tworzyć armię,
rząd polski poszukiwał tych oficerów i jedenastu tysięcy innych – wszyscy oni
zaginęli wiosną 1940 roku. Od tamtej pory w notach i listach, podczas
oficjalnych i nieoficjalnych wizyt polscy przywódcy, z Sikorskim i Andersen na
czele, wielokrotnie dopominali się u Sowietów o informacje o zaginionych, ci
zaś nieodmiennie twierdzili, że nie mają pojęcia, co się z nimi stało. W roku
1941 Stalin wysunął przypuszczenie, że Polacy uciekli do Mandżurii. Kiedy
znaleziono ich ciała na terytorium Związku Sowieckiego, Kreml wyparł się
wszelkiej wiedzy na ten temat. Sowieccy aparatczycy snuli domysły, że polscy oficerowie
wpadli w ręce Niemców i zostali zabici po ich najeździe na Rosję.
To cytat z książki „Sprawa honoru” –
Dywizjon 303 Kościuszkowski – Zapomniani bohaterowie II wojny światowej.
Autorzy: Lynne Olson i Stanley Cloud.
Niemcy byli różni. Był też jeden
taki, który w obecności Polaków poruszał tematy, za które mógłby mieć kłopoty,
gdyby ktoś na niego doniósł. Już w 1943 roku twierdził, że Niemcy wojnę wkrótce
przegrają, ale państwo niemieckie pozostanie, choć mniejsze terytorialnie.
Opowiadał też, że razem z Hitlerem leżał w szpitalu w Greifswaldzie (to
niedaleko od Stralsundu i Peeneminde). To właśnie z Greifswaldu wystrzeliwano
rakiety V-1 czy V-2 na Anglię. Produkowano je w Peeneminde.
Zasadniczo tata nie miał zastrzeżeń
do swojego gospodarza. Jak na warunki wojenne zachowywał się on przyzwoicie.
Tak zachowywała się większość gospodarzy w wiosce. Tylko jeden był bardzo
podły. Tego Rosjanie, zaraz po wejściu do wioski w 1945 roku, po wskazaniu
przez miejscowych robotników przymusowych, bez sądu „rozwalili”.
W wiosce było dwóch niemieckich
myśliwych, którzy robili wino. Polacy podpatrzyli, gdzie oni to wino
przechowują i im podbierali. Kiedyś z flaszką takiego wina poszli do znajomego
Niemca – nauczyciela, na pogawędkę. Zaproponowali kielicha, lecz odmówił. Ale
kiedy ponalewali sobie, to i on się skusił. Miał to być ze strony Polaków taki
gest, że oni szanują dobrych ludzi, za jakiego tego nauczyciela uważali.
Polacy mieli „na robotach” aparat
fotograficzny i robili sobie pamiątkowe zdjęcia w różnych sytuacjach. Na
obróbkę zdjęć u fotografa mieli pieniądze, bo za niewolniczą pracę otrzymywali
wynagrodzenie w wysokości 10 marek na miesiąc.
Młodzi rozsądnie rozpatrywali
możliwości ucieczki z niewoli. Mieli takie zamiary i plany, czekając na
sprzyjające okoliczności. W związku z tym tata suszył na słońcu mięso i trzymał
schowane w bezpiecznym miejscu na wypadek nadarzającej się okazji ucieczki. O
ucieczce rozmawiał z jednym z kolegów - Polakiem. Zaplanowali ucieczkę pieszo
do Polski. Jeden miał nieść na ramieniu widły, drugi grabie i tak udając
„miejscowych” robotników rolnych, myśleli, że uda się im przedostać do Polski.
Te plany jednak nigdy nie zostały zrealizowane.
Kiedyś, w mroźną zimę, gospodarz
obudził tatę i kazał jechać do miasta, do Richtenbergu, po lekarza do chorej
żony. Sprawa była na tyle poważna, że sam gospodarz pomagał zaprzęgać do wozu
zaspane konie. Żeby po drodze było cieplej dał tacie do owinięcia się polski
wojskowy płaszcz. Tata lekarza przywiózł i musiał go z powrotem do miasta
odwieść. W drodze powrotnej z miasta, był już tak zmęczony, że zasnął na wozie
i konie prowadziły same. Po pewnym czasie, ale jeszcze we śnie, miał
przeczucie, że nie są na dobrej drodze. Obudził się i faktycznie to nie była
droga, którą powinni jechać. Zawrócił konie sądząc, że dojadą do właściwej
drogi. Przypuszczał, że konie same skręciły, ale nie wiedział, dlaczego.
Powinny przecież iść same do gospodarza. Dojechał szczęśliwie na miejsce i
dopiero tam, po rozmowie z gospodarzem zrozumiał, dlaczego konie skręciły.
Gospodarz jeżdżąc do miasta, w
drodze powrotnej zawsze wstępował do swojej teściowej, zjeżdżając z głównej
drogi. I w tę właśnie drogę i tym razem skręciły mądre konie. Ten płaszcz dał gospodarz tacie, gdy wracali
do Polski. To był płaszcz kawaleryjski, zabrany przez gospodarza z Polski, gdy
jako żołnierz niemiecki brał udział w wojnie w 1939 roku. Ten płaszcz odegrał
znaczącą rolę w drodze powrotnej taty z niewoli niemieckiej.
W drodze do Richtenbergu w pewnym
miejscu jedzie się na lewo jakby okrężną drogą. Jest to związane z tym, że po
prawej stronie jest duże jezioro, oddzielone od drogi rozległymi łąkami. Kiedyś
nad tymi łąkami widział tata nisko lecące angielskie samoloty. To były myśliwce
– „hurricany”. Może byli w nich polscy piloci?
Na terenie, na którym przebywali,
nie było działań wojennych. Gdzieś daleko słychać było odgłos armatnich
wystrzałów i wiadomo było, że wkrótce nastąpi wyzwolenie. Nie wiadomo skąd w
wiosce pojawili się Rosjanie. To nie była jakaś zorganizowana armia, ale
większa grupa sowieckich żołnierzy.
Pierwsze spotkanie z Rosjanami było
dramatyczne i pełne emocji. Tata akurat jechał rowerem do sąsiedniej wioski, w
której mieszkała teściowa gospodarza, aby zorientować się, co tam się dzieje.
Ujechał tylko kawałek drogą, gdy zobaczył jak z sąsiednich zabudowań wybiegła
znajoma dziewczyna, polka z Ukrainy - Leonka Rogockówna – uciekając przed
siebie przed pięcioma goniącymi ją radzieckimi żołnierzami. Za nimi biegł
krzycząc żołnierz wyższy stopniem. Tych pięciu zatrzymało się, a on biegł dalej
za dziewczyną, która już zdążyła dobiec do taty i stanąć za rowerem w
oczekiwaniu na to, co się dalej stanie. Żołnierz podbiegł do dziewczyny i
chwycił ją za przedramię, z zamiarem zabrania jej. Tata kołowym ruchem ręki w
powietrzu zamachnął się i uderzając w rękę żołnierza, odtrącił ją. Ten
radziecki oficer wiedział, że tata jest Polakiem, bo miał na ubraniu literę
„P”. Taką samą literę „P”, przymusowego, polskiego robotnika, miała dziewczyna.
Mimo to, zaskoczony reakcją polskiego chłopaka wykrzyczał:
- To Niemka!
- Polka! – odkrzyknął tata. To moja
„żenka”. – dodał.
Chciał powiedzieć –„żona” – w taki
sposób, aby Rusek zrozumiał, a mając kontakt z Ukraińcami, którzy też byli na
robotach, pomyślał, że słowo - „żenka” - będzie odpowiednie.
Wtedy Rosjanin wyjął z kabury
pistolet i wymierzył go do taty ze słowami:
- Budu strielat!
Tata nie namyślając się rozerwał na
sobie ubranie i patrząc wyzywająco żołnierzowi w oczy krzyknął:
- Strielaj! …
Taką reakcją żołnierz, widać było,
że jest zaskoczony. Tata wziął dziewczynę za rękę, rower prowadząc w drugiej, z
zamiarem odprowadzenia jej w bezpieczne miejsce tam, gdzie było więcej kobiet.
Była uzasadniona obawa, że usłyszą zaraz za sobą strzały, ale żołnierz nie
strzelił. Odszedł.
***
Z Niemiec do Polski wyruszyli dużą,
zorganizowaną grupą już 11 maja 1945 roku, w pierwszym dniu po przyjściu
Rosjan. Mogło być ich dwanaście, a może nawet piętnaście osób – mężczyzn i
kobiet. Wśród nich nie było Leonki. Przy sobie jednak miał tata jej zdjęcie,
wśród innych, różnych zdjęć z okresu niemieckiej niewoli. Licząc się z tym, że
wojna kiedyś musi się skończyć, do drogi powrotnej byli przygotowani. Już
wcześniej starali się zdobyć wszystko to, co może się w drodze przydać. Mieli
nawet mapę.
Wyruszyli niewielkim traktorem z
przyczepionym do niego wozem. Jechali tak długo, aż skończyło się paliwo. Po
zatrzymaniu się, zobaczyli na polu porzucony traktor rolniczy na stalowych
kołach nabijanych dziesięciocentymetrowymi kolcami. Planowali dalej jechać tym
traktorem i dlatego próbowali usunąć z kół te kolce. Odtrącali je młotem i
kamieniami, ale wszystkich nie dało się odtrącić. Na takich kołach nie dało się
jechać po drodze i z traktora zrezygnowali, zabierając tylko paliwo. Jechali
dalej. Widzieli na drogach kolumny powracających do swoich domów ludzi między
zwartymi rzędami radzieckich czołgów. Choć wojna już się skończyła, wojska
radzieckie w dalszym ciągu przemieszczały się na zachód. Jak to tata
określał: – My na wschód, a oni na zachód.
W jakiejś odległości od trasy
powrotu zobaczyli kilkanaście niemieckich armat - haubic, zamaskowanych i ustawionych w duży
łuk. Podeszli na to miejsce z ciekawości. Armaty stały w dobrze przygotowanych
stanowiskach, zabezpieczonych, z miejscami dla obsługi. Przy armatach leżało
około dwudziestu ciał zabitych, niemieckich żołnierzy. Tata miał trochę
przyciasne buty i pomyślał, że może gdzieś znajdzie wojskowe buty na miarę.
Znalazł na pobojowisku, ale gdy je podniósł, okazało się, że w jednym jest
urwana noga. Porzucił te buty i szukał dalej, aż znalazł gdzieś na jakiejś
półce odpowiednie dla siebie. Koledzy w międzyczasie urządzili sobie zabawę z
prochem, wysypanym z armatnich nabojów. Sypali z niego ścieżki na ziemi i
podpalali. Syczący ogień, ku ich uciesze, przemieszczał się wzdłuż wysypanego
prochu. Ot taka igraszka. Tata z tego wypadu wziął jeszcze żołnierski plecak, z
charakterystycznym pokryciem zapięcia włochatą skórą prawdopodobnie konia. Ten
plecak przez długie lata był na Kapitulnej.
Ale paliwo w zbiorniku traktora
kiedyś musiało się skończyć. Traktor zatrzymał się. Trzeba było coś wymyślić.
Ktoś miał wino w butelkach. Jedną butelkę tego wina zamienili u radzieckich
żołnierzy na dwa konie. A więc dalej wóz ciągnęły konie. Gdzieś po drodze
jednak Rosjanie jednego konia im zabrali.
Zaraz w pierwszych dniach powrotu,
jeszcze na terenie Niemiec, tata niespodziewanie spotkał kolegę, z którym
wychowywał się w domu na Pustej. Nie widzieli się od wybuchu wojny. Jaka to
była radość z tego spotkania, nietrudno sobie wyobrazić. Kolega nie chciał
wracać do Polski i tatę też namawiał, żeby jechał z nim na „drugą stronę”, co
oznaczało Zachód. Tata wytłumaczył koledze, że wraca do domu, bo tam musi
zaopiekować się mamą i bratem. Takie stanowisko nie było w oczach kolegi wytłumaczeniem,
bo sam też miał matkę i dwie siostry. Rozstali się.
Był taki czas, że przez pięć dni nie
jedli chleba. Jakaś, z kolei napotkana kobieta nie miała mleka dla swojego
małego dziecka, a miała chleb. Za mleko by go oddała, ale skąd wziąć mleko?
Zauważyli, że nieopodal w sadzie stoi krowa i sądząc po wyglądzie wymion, mleko
ma. Postanowili krowę wydoić, ale był pewien problem. Stała ona niedaleko domu,
który był pilnowany przez radzieckiego żołnierza – wartownika. Może był to
jakiś sztab?
Mimo oczywistego niebezpieczeństwa,
tata postanowił tę krowę wydoić. Po umówieniu się z kolegami, co do sygnału
ostrzegawczego - podniesiona ręka w przypadku zauważenia przez wartownika -
tata przeskoczył przez płot, podczołgał się do krowy i wydoił ją do jakiegoś
naczynia. Wszyscy bardzo się bali. Tata krowę doił nie patrząc na to, co robi,
tylko na kolegów obserwujących wartownika. Ale udało się i mogli wreszcie
pojeść chleba.
Kiedy dojechali do Odry, trzeba było
przeprawić się na drugą stronę. Był przez rzekę przerzucony most pontonowy,
jednak na przejście czekali pięć godzin ze względu na transport wojskowy. Dla
bezpieczeństwa wszyscy zeszli z wozu, a jeden z mężczyzn, dobrze znający się na
koniach, trzymając konia za uzdę przy pysku, przeprowadził wóz na drugą stronę
Odry.
Na polach czasami spotykali krowy i
owce bez gospodarzy. Któregoś dnia schwytali barana i na mięsie z niego
ugotowali rosołu. Mieli chęć na wołowinę, ale uznali, ze krowa dla nich jest za
duża.
W miejscowości jeszcze z niemieckim
napisem - Krojc - (prawdopodobnie chodzi o Krzyż Wielkopolski) rozdzielili się.
Tata z kolegami próbował przedostać się do Bydgoszczy, ale na stacji kolejowej
zatrzymali ich Rosjanie, zmuszając do pracy, przy rozkręcaniu szyn. Te szyny
były ładowane na wagony i wywożone do Związku Radzieckiego. Często widziało się
na trasie tylko jeden tor kolejowy, drugi był bez szyn. Jakiś odcinek swojej
powrotnej drogi przebyli właśnie na takich odkrytych wagonach, siedząc na
szynach.
To w Krojcu się rozdzielili. Kiedy
koledzy i znajomi poszli zorientować się, jak dalej wracać, tata pilnował
bagaży. W pewnym momencie podszedł nieznajomy mężczyzna i wziął pierwszą z
brzegu walizkę. To nie była według taty jego walizka i tata faceta przegonił. W
ostatetocznosci tylko ta walizka została na peronie, gdy już wszyscy odebrali
swoje bagaże. Wziął ją tata ze sobą do Włocławka. Było w niej tylko stare
ubranie.
Wracali też pociągiem towarowym z
kolegami i innymi ludźmi powracającymi do swoich rodzin. Na różne,
nieprzewidziane okoliczności byli przygotowani i mieli ze sobą mocne, grube
kije. Słyszeli o przypadkach obrabowywania ludzi w pociągach przez
zwyrodniałych, radzieckich żołdaków. Gdzieś na postoju doszły ich odgłosy
rozsuwanych drzwi wagonów w ich pociągu. Zorientowali się, że ci, co rozsuwają
drzwi dojdą i do nich. Przypuszczali, co to oznacza. Przygotowani, ściskali w
pogotowiu swoje kije. Tata siedział tuż przy drzwiach, owinięty w polski,
wojskowy płaszcz, który dostał na drogę od swojego gospodarza w Niemczech.
Doszli. Drzwi odsunęły się z impetem i w szarości wieczoru zobaczyli dwie
podchmielone sylwetki zwycięzców. W napięciu czekali na to, co za chwilę może
się stać. Rosjanie o nic nie pytali. Patrzyli przez chwilę w czeluść wagonu,
oceniając zapewne sytuację i ze stwierdzeniem jednego z nich: - Plennyje, co znaczy - jeńcy wojenni -
zamknęli wagon. Nie wiadomo, co było przyczyną, że odeszli. Czy to, że
zobaczyli tatę w wojskowym płaszczu, kojarząc jedną osobę z całym wagonem
wracających z niewoli żołnierzy, czy może przestraszyli się zaczepnej postawy
wielu młodych mężczyzn w wagonie.
Byli coraz bliżej Bydgoszczy. Mieli
już za sobą ponad dwa tygodnie drogi przebytej w najrozmaitszych
okolicznościach. Z Bydgoszczy już tylko niewiele ponad sto kilometrów do celu.
Zmęczenie drogą mimo młodych lat dawało się już we znaki. Trzeba jednak wytrwać
i dojechać do rodzinnego miasta.
Z Bydgoszczy udało się wyjechać
pociągiem z towarowymi wagonami. Zatrzymywani wielokrotnie po drodze, już nie
zwracali uwagi na żadne przeciwności. Byli już blisko.
I wreszcie stacja Włocławek. Z
niedowierzaniem wysiadają na peron, z którego pięć lat temu wyjeżdżali w
odwrotnym kierunku, w nieznane. Udało się wrócić. Co za ulga i radość. Ostatnie
pożegnania znajomych i uśmiechy.
Ze zdziwieniem patrzy tata na
zbliżającą się do niego powoli, jakby nieśmiało, dziewczynę. Znajoma sylwetka i
twarz. To Leonka Rogockówna. Wysiadła z tego pociągu, a może i z tego samego
wagonu. Przecież ona ma rodzinę gdzieś na kresach! Po co wysiadła we Włocławku
i skąd w ogóle się tu wzięła? Przecież nie wracali razem!
Podeszła do taty patrząc prosząco w
oczy:
- Zenek, weź mnie ze sobą. Nie mam
dokąd wracać.
Trzeba było coś odpowiedzieć, podjąć
męską decyzję. Swoją odpowiedzią nie chciał jej skrzywdzić, przecież jeszcze
tak niedawno jej pomógł. Pomyślał o rodzinie i warunkach jakie zastanie w domu.
Z nieukrywanym żalem, stwierdził, że nie może jej zabrać ze sobą. Rozstali się.
Tym razem na zawsze.
Śpieszył się do domu. Na wiadukcie
kolejowym, z daleka zobaczył znajomą sąsiadkę, starszą już kobietę. Jakby
widział ją również wczoraj, przy zbliżeniu się, z uśmiechem powiedział:
- Dzień dobry pani Karasińska!
Kobieta zatrzymała się i patrząc na
wyrośniętego mężczyznę powiedziała:
- Ale... ja nie znam pana!
- To ja, Zenek, nie poznaje mnie
pani. Mieszkałem na Pustej pod 7-ką, od strony podwórka - trochę rozbawiony
taką sytuacją odpowiedział tata.
Wtedy dopiero kobieta tatę
rozpoznała.
Dalej poszedł znajomymi ulicami
swojego rodzinnego miasta. Szedł w wojskowym płaszczu z dwiema walizeczkami w
rękach. Serce biło mocno, ale jeszcze mocniej zabiło, gdy zobaczył swój dom.
Wreszcie jest u siebie.
***
Kołujący łagodnie w niewielkim wirze
spławik nagle zaczął zachowywać się dziwnie; to trochę podskakiwał, to jakby
trochę się zanurzał. Zwróciło to uwagę mamy, ale nie wtrącała się. Przecież to
nie ona łowi ryby. Ale kiedy spławik gwałtownie zanurzył się, a wędkarz nie
reagował – krzyknęła z przejęciem:
- Bierze!
Reakcja była natychmiastowa;
krótkie, zdecydowane podcięcie i trzepoczącego się jazika już widać nad
powierzchnią wody.
Tata miał wrażenie, że nad tą wodą siedzą już
długo. Choć to było lato, poczuł lekki chłód.
- Wracamy do domu? – zapytał.
Powstanie z miękkiej trawy wyrażało
zgodę. Ryba też wróciła … do wody.
***
To tyle z książki.
Będąc w Niemczech mój tata otrzymał
urzędową wiadomość o śmierci swojego ojca, Wacława Stawickiego. Było to w 1944
roku. Kiedy wrócił po wojnie do Polski zastał w domu tylko matkę i najmłodszego
brata. Siostrę też zabrali do Niemiec i do rodzinnego domu już nie wróciła.
Zamieszkała w Kwidzynie (o Kwidzynie wspominałem w jednym z felietonów). Drugi
brat z Niemiec nie powrócił. Spotkali się dopiero w siedemdziesiątych latach
ubiegłego wieku. Ciekawe historie.
Ciekawa historia. Ja opiszę trochę inną i to w telegraficznym skrócie.
OdpowiedzUsuń"Na robotach" w Niemczech przebywali rownież moi rodzice. Mamę,16-letnią dziewczynę zwinęli Niemcy z ulicy we Lwowie a ojca z Łodzi gdzie pobierał kursy na czeladnika krawieckiego. Wylądowali niedaleko od siebie w Zagłębiu Rurhry nieopodal granicy z Francją. Mama na początku pracowała na torach kolejowych przy ich utrzymaniu w porządku a potem w Fabryce Przetwórstwa Owocowo-Warzywnego produkującej żywność na front.
Tam mama nauczyła się konserwować ogórki i robić wino z winogron. Tato pracował " u bałera" razem z Serbem, dla którego był "bratkiem".
Mama nigdy nie powiedziała złego słowa na Niemców, może dlatego, że szybko nauczyła się podstawowych słów po niemiecku i awansowała do pracy biurowej. Majster mamę zapraszał do siebie do domu na obiady w niedzielę. Z tatą poznali się w obozie jenieckim w Lansthulu, gdzie w 1946 r wzięli ślub.
Byli namawiani do wyjazdu do Francji, Ameryki i Australii. Ale ojciec patriota uparł się, że wrócą do Polski. I wrócili. Gdy pociąg mijał granicę czechosłowacko-polską i biedne dzieci biegły za pociągiem by rzucić im kawałek chleba mama już wiedziała jaki popełnili błąd. Trafili do Bielawy, dokąd ściągnął ich przez PCK brat mamy, który wyjechał z Lwowa bo niechciał mieć nic wspólnego z "ruskimi' a w Bielawie sprawował funkcje osadnika.
W 1956 r mama postanowiła odwiedzić swoje rodzinne strony i pojechała do Lwowa. Gdy poszła na targ by sprzedać jakieś towary by mieć trochę rubli na kupienie prezentów dla nas od razu zwinął ja NKWD-zista, wszystko zabrał i pożegnał mamę zwrotem: (napiszę fonetycznie) Ne nrawitsa, piszi w Moskwu (nie podoba się to pisz do Moskwy). Gdy mama miała wracać do Polski to w kraju wybuchły protesty nazwane później -
Poznań 1956. Na granicę ukraińsko-polską przez cały dzień i noc jechały czołgi by zrobić z Polakami porządek.
W końcu udało się mamie szczęśliwie wrócić do Bielawy.
I gdy tylko trafiały się trudne chwile w utrzymaniu naszej rodziny a było nas trójka dzieci (siostra studiowała a zaraz ja) mama zawsze " błogosławiła" tatę słowami : "Mogliśmy mieszkać we Francji, mogliśmy być w Kanadzie a ty ciagnęłeś do Polski. To jest twoja wina, że jest nam tak ciężko".
pozdrawiam właściciela bloga
Jurek
Mojego ojca młodszy brat został w Niemczech. Z dalszej rodziny też została jedna osoba i potem przeniosła się do Anglii. Ja o rosyjskim wojsku napisałem bardzo łagodnie, ale, choć były wyjątki to raczej tych żołnierzy należałoby określać mianem żołdaków. Mam na to wiele przykładów, jednak zbyt drastycznych, żeby je opisywać. Chyba największe wyobrażenie o ruskim wojsku mamy po "Czterech pancernych...", ale to tak nie było i nawet kombatanci protestowali w kwestii tej wojennej "ballady".
OdpowiedzUsuńTeż kiedyś trzeba będzie pozapisywać to i owo, co się pamięta z opowieści starszych, choć oni już dawno po drugiej stronie brykają.
OdpowiedzUsuńBrat dziadka jako poborowy dwa lata odsłużył na granicy sowieckiej, zdemobilizowany wiosną 39, ponownie zmobilizowany jakieś dwa-trzy miesiące później, walczył na pomorzu, rozpływał się w zachwytach nad polskim lekkim działkiem, z którego utłukli sporo niemieckich czołgów, z braku amunicji działko zatopili gdzieś w bagnach. Po rozbiciu swoje jednostki tułał się jakiś czas, z tego okresu jego opowieści pamiętam że "nic tak nie śmierdzi jak ludzka padlina". Dostał się do niewoli, jakiś jeden stalag, drugi, rzuciło go w końcu do bauera na Bawarii, potem jakimś zrządzeniem losu trafił do obozu, po wyzwoleniu przez Amerykanów był zmuszony przez walki z wehrwolfem i stałe zagrożenie do wstąpienia do armi amerykańskiej. Na koniec zdecydował się powrócić do Polski, do matki. Po powrocie od razu zwinęli go jako elementa wywrotowego i jakimś cudem skończyło się na dwóch latach robót przy odbudowie Warszawy. Miał co opowiadać, oj miał, przy jego przygodach (walki, szpiedzy, kobiety, rozstrzeliwania, ucieczki, handel, cudowne uratowania, rozstania i niewiarygodne spotkania) każdy scenariusz sensacyjnego filmu wojennego blednie. Kiedyś trzeba się będzie wziąć, zawziąć i zacząć pisać ;)
Pozdrawiam, TA
Ha, a dziadek miał jeszcze 5 braci, a każdy z nich i on sam losy miał równie burzliwe, choć skrajnie odmienne. Oj, fajnie by było kiedyś to wszystko zebrać i przelać na papier.
UsuńTA
To trzeba zacząć pisać, dopóki jeszcze jest coś w pamięci! Z autopsji wiem, że jak się rozkręci pisanie, to potem całkiem dobrze idzie. Mówił mi kolega z Łodzi, który też "pisał", że w trakcie pisania w zadziwiający sposób otwierają się szufladki z pamięcią. Trudno było mi w to uwierzyć, ale faktycznie to prawda. Dobrze jest też poczytać stare listy, posłuchać starszych ludzi, popatrzeć na zdjecia i pamiątki a refleksje przychodzą same. Jeszcze raz zachęcam.
UsuńQuality articles is the main to interest the visitors to pay a quick visit
OdpowiedzUsuńthe web page, that's what this site is providing.
Feel free to surf to my blog post :: kolektory próżniowe