29 grudnia 2013

Pielgrzymka 2010

Zdecydowałem się, na podzielenie się z Czytelnikami moimi wrażeniami z uczestnictwa w Pieszej Pielgrzymce Diecezji Świdnickiej na Jasną Górę. To było dla mnie życiowe przeżycie, którego życzę każdemu nawet tym, którzy od Boga i Kościoła są bardzo daleko, a może właśnie szczególnie tym. Mieć w sobie doświadczenie przeżycia tej wspaniałej przygody daje poczucie, że czegoś w życiu się dokonało, czegoś, czego wielu boi się, a co niektórzy krytykują w niewybredny czasami sposób. Tego co było moim udziałem nikt mi już nie odbierze, a poczucie wspólnoty z podobnymi jak ja daje mi wiele radości na dalsze życie. 
Zapraszam na pątniczy szlak.






BOLESŁAW  STAWICKI






MOJA  PIELGRZYMKA





7 PIESZA  PIELGRZYMKA

DIECEZJI  ŚWIDNICKIEJ

NA  JASNĄ  GÓRĘ



31. 07 – 09.08.2010 r.




„ W  TYM  ZNAKU  ZWYCIĘŻYSZ”







WPROWADZENIE


            Przyszła zima. Choć to dopiero początek grudnia, daje o sobie znać tęgim mrozem i śnieżycami. Obiecałem sobie, że gdy ten czas nadejdzie, napiszę relację z 7 Pieszej Pielgrzymki Świdnickiej na Jasną Górę. No i chyba ten czas już nadszedł.
           
            W trakcie pielgrzymowania robiłem notatki. Nosiłem w plecaku 100-kartkowy zeszyt w kratkę, w twardych okładkach i długopis. Każdą możliwą chwilę wykorzystywałem do pisania spostrzeżeń z przebytej drogi. Pisałem w różnych miejscach: na postojach, w namiocie, a nawet w kościołach. Uzbierało się tego 60 stron, kratka w kratkę, nie zawsze wyraźnie napisane, a czasem tylko hasłowo. Czy da się odczytać? Każdy dzień pielgrzymki udokumentowany jest ogromną ilością zdjęć w internecie na stronie www.czermna.pl. Dlaczego akurat „Czermna”, skoro pielgrzymka wyruszała ze Świdnicy? Otóż, dlatego, że główny przewodnik naszej pielgrzymki, ks. Romuald Brudnowski, jest proboszczem parafii w Czermnej, i tam jest pielgrzymka w głównej mierze przygotowywana. Oglądając te zdjęcia, można ponownie wczuć się w atmosferę tamtych dni.
            Jak napisać, żeby kogoś ta relacja zainteresowała, a może nawet zachęciła do „wyruszenia w drogę”? Na pewno „od serca” i z pokorą. Wszak ciągle jeszcze, mam wrażenie, że jestem pielgrzymem i idę. Wspomniał o tym ksiądz przewodnik w Częstochowie na Jasnej Górze: „Pielgrzymka się nie skończyła. Tak naprawdę to ona dopiero się zaczyna.” I to jest prawda. W rozmowach z tymi „braćmi” i „siostrami”, którzy już przeszli swoją drogę do Matki Bożej na Jasną Górę, wyczuwa się taką chęć i potrzebę, aby iść „dalej”. I to „dalej” dla każdego znaczy, co innego. Każdy z pielgrzymów ma swoją dalszą drogę, która dla niego kiedyś zaczęła się właśnie tam w Częstochowie u tronu Jasnogórskiej Pani.

            W pielgrzymce do Częstochowy szedłem po raz pierwszy. Oprócz księdza Pawła w grupie nie miałem żadnych znajomych. Byli oczywiście bracia i siostry, których znałem „z widzenia”; z kościoła czy z ulicy, ale nie znaliśmy się w tym sensie, że z sobą rozmawialiśmy czy spotykaliśmy się. Przed wyruszeniem w drogę zasadniczo nie było żadnego szkolenia. Były, co prawda, dwa spotkania organizacyjne, ale one nie wnosiły dla mnie prawie nic do wyobrażenia o pielgrzymowaniu. Wszystkiego uczyłem się na trasie. To, co dla pielgrzymujących po raz kolejny było oczywiste, dla mnie i mi podobnym, którzy szli po raz pierwszy, było odkrywaniem „nowego”. Choć byłem sam, to jednak miałem głębokie przekonanie, że każdy idący obok mnie, jest mi bliski i w każdej chwili jest gotowy służyć mi pomocą. Zagubiony w grupie przez pierwszy dzień, dopiero w następnych odkrywałem, o co tak naprawdę chodzi. Po prostu to jest Kościół. Kościół pielgrzymujący. Grupa – to jak parafia,  a przewodnik grupy to nikt inny, jak proboszcz tej parafii.

            Jak dojrzewała decyzja o pójściu do Częstochowy?
           
            W pielgrzymce do Częstochowy, co roku z Bielawy wybierała się grupa parafian. Na początku lipca słyszało się o tym w kościele w ogłoszeniach parafialnych. Ktoś na te pielgrzymki chodził. W 1991 roku w pielgrzymce poszli: nasz Michał z Maćkiem. Wtedy szli w Pielgrzymce Wrocławskiej a wyruszali z Bielawy z tak zwanym nurtem południowym. Gdzieś na trasie różne nurty spotykały się, żeby potem dalej już razem wędrować do Częstochowy. Na postoju w Henrykowie nawet ich odwiedziliśmy, to znaczy Zosia i ja. Pamiętam, że było wtedy bardzo gorąco. Upał niemiłosierny. Na pielgrzymce była też moja mama. W wieku 55 lat szła do Częstochowy w Pielgrzymce Kaliskiej. Ta pielgrzymka jako jedyna w Polsce wraca z Częstochowy pieszo. Opowiadała wrażenia. Było bardzo ciężko. Twierdziła, że to intencja niesie, inaczej by nie doszła. W Częstochowie był też nasz Daniel. Szedł z Ostrowa Wielkopolskiego. Jeszcze inni, z dalszej rodziny; mojej i Zosi, też chodzili do Częstochowy. W zeszłym roku, w pielgrzymce z Torunia poszedł mój brat – Józef. Miał wtedy 58 lat. Ale rekordzistką w wędrowaniu do Jasnogórskiej Pani niewątpliwie jest nasza  Małgosia. Kiedy w 2004 roku, pojechaliśmy w rowerowej pielgrzymce do Sulistrowiczek z dziećmi i młodzieżą, rozmawiałem z chłopcem z podstawówki, który w bardzo naturalny sposób  stwierdził, że był z pieszą pielgrzymką w Częstochowie już sześć razy! Coś w tym jest.
           
         Przez Bielawę co roku przechodziła pielgrzymka ze Świdnicy. Przychodzili rano z Pieszyc. Zatrzymywali się na chwilę w naszym kościele. W prowadzonej kronice, pod datą 1   sierpnia 2008 roku zapisałem:

            „Jest godzina lekko po dziewiątej. Kto to i gdzie tak głośno „puszcza muzykę”? Wyjdę na balkon i zorientuję się. Ach, to przecież idzie pielgrzymka. Piąta już diecezjalna pielgrzymka na Jasną Górę. Ksiądz przecież ogłaszał, że w piątek rano przyjdą do naszego kościoła. Szybko ubrałem się i wyszedłem z domu. Zdążyłem jeszcze „przywitać” cztery z pięciu grup. Szli radośni, przy pięknej pogodzie, ze śpiewem, machając rękoma w geście powitania. Przeróżnie ubrani, z plecakami, z głowami osłoniętymi od słońca: czapkami, kapeluszami i chustami. Przed kościołem niewielka grupa parafian z księdzem proboszczem, obficie pielgrzymów pokrapiającym wodą święconą. Zapewne ulga w tej spiekocie. Ulgą jest też zanurzenie się w chłodne wnętrze kościoła. Przyszli ludzie w najróżniejszym wieku. Były bardzo małe dzieci w wózkach, były dzieci dzielnie maszerujące, trzymając za rękę mamę czy tatę. Była bardzo duża ilość młodzieży. Ci byli najbardziej widoczni i aktywni. Śpiewali, zachowywali się bardzo swobodnie w mniejszych i większych grupach. Byli też ludzie starsi, szczególnie kobiety. Zapewne wielu z nich już kolejny raz pielgrzymowało na Jasną Górę. Usłyszałem, że jedna pani idzie już 27 raz. Był też mężczyzna, który zwracał na siebie uwagę swoim wyglądem i zachowaniem. Miał może czterdzieści lat; szczupły, bardzo opalony, przetłuszczone włosy, wyraziste oczy, jakiś smutny, zamyślony i jakby nieobecny, samotny. Miał na kiju przyczepiony obraz św. Ojca Pio o rozmiarach może 40x40 cm, przedstawiający praktycznie tylko głowę świętego i jedną rękę w geście błogosławieństwa z dłonią zawiniętą w czarny bandaż zakrywający krwawiącą ranę stygmatu. Może to jakiś artysta i sam ten obraz namalował?
            Nasz proboszcz opowiedział, pokrótce, historię świątyni i przybliżył zgromadzonym naszą parafię. Były modlitwy i nauka księdza przewodnika. Opowiadał on o apostole Tomaszu w kontekście wierności i niewierności. Był w tej nauce też akcent kujawski, co mnie mile zaskoczyło. Ksiądz przytoczył słowa błogosławionego biskupa Michała Kozala, biskupa włocławskiego, zamordowanego przez hitlerowców w Dachau w czasie II wojny światowej:   „Jeśli ktoś się waha, już jest sprzymierzeńcem wroga.”
            Ponieważ był to pierwszy piątek miesiąca, zachęcano, aby skorzystać z sakramentu pojednania. Po nabożeństwie zaproszono pątników na poczęstunek na plac przy kościele. Porozsiadali się oni na trawie i na schodach kościoła. Młodzież w grupkach grała na gitarach i śpiewała.
            Do nas przyszli z Pieszyc, gdzie nocowali, a wyruszyli wczoraj ze Świdnicy. Przyszło pięć grup, w sumie około 600 osób. Po drodze dołączy do nich grupa z Ząbkowic i Kłodzka. Po odpoczynku poszli grupami ze śpiewem w kierunku Kietlic, dziękując nam za gościnę. Długo jeszcze było słychać, jak śpiewają. Na noc zatrzymają się w Zwróconej.
            Atmosfera takich przeżyć uaktywnia pytanie: - A dlaczego mnie nie ma w tej pielgrzymce?”

            W następnym roku, też w Bielawie, witam pielgrzymkę. Scenariusz ten sam i pielgrzymi jakby ci sami, jacyś bliscy, znajomi. Z naszymi idzie nowy ksiądz – Paweł Łabuda. I powtarza się pytanie: – Dlaczego mnie wśród nich nie ma?
            To był rok 2009. W czerwcu byłem w Częstochowie w pielgrzymce rowerowej na Jasną Górę. Po odejściu pieszej pielgrzymki, co dzień wieczorem zacząłem chodzić pod figurę Matki Bożej przy kościele na Apel Jasnogórski, organizowany w okresie pielgrzymowania na Jasną Górę. Łączyliśmy się na tym spotkaniu duchowo z pątnikami, zdążającymi do Matki Bożej Częstochowskiej. Przychodziło też dwóch kolegów, z którymi jechałem do Częstochowy. Umówiliśmy się, że pojedziemy następnego dnia, spotkać się z pielgrzymką gdzieś na trasie. Pojechaliśmy przez Zwróconą, gdzie nocowali, Bobolice, gdzie była msza św. i dalej na Henryków, pytając po drodze o pielgrzymkę. Spotkaliśmy ich jak właśnie dochodzili do miejsca postoju w lesie. Odnaleźliśmy księdza Pawła. Jeszcze wtedy nie znaliśmy się. Szybko jednak dowiedział się, jak mam na imię, bo gdy podszedłem do niego, zwracał się do mnie po imieniu – panie Bolesławie. Chciałem z nim porozmawiać o tym, kto po odejściu księdza Krzysztofa Krzaka z naszej parafii, będzie opiekował się rowerzystami i kto w następnym roku pojedzie z nami w pielgrzymce do Częstochowy. Rozmowa była bardzo przyjazna. Przy okazji posiedziałem też z pielgrzymami, jednocześnie ich obserwując. Wszyscy byli radośni i odprężeni mimo przecież niewątpliwego zmęczenia. Przyznam, że zdziwiła mnie wypowiedź starszej pani, która na pytanie organizacyjne odpowiedziała, że ona naprawdę o nic się nie martwi.
             Do Henrykowa było około dziewięć kilometrów. Poszliśmy z pielgrzymami pieszo w dalszą drogę na pielgrzymi szlak. Upał niemiłosierny. Idą małe dzieci i nic nie narzekają. Kolega Józek wziął jakiegoś chłopca na rower, ja komuś wziąłem plecak. Szliśmy z rowerami na końcu grupy, aby nie przeszkadzać. Doszliśmy do Henrykowa. W cieniu drzew, na placu przy klasztorze był następny odpoczynek. Nie było jednak poczęstunku, bo to była niedziela i nie można było przeszkadzać w nabożeństwie w kościele.
            Z Henrykowa odjechałem do Bielawy. Koledzy jeszcze zostali, aby przejść z pielgrzymką następne dziesięć kilometrów. Po tym spotkaniu miałem już jakieś mgliste wyobrażenie o pieszym pielgrzymowaniu. Trzeba by wreszcie odważyć się i iść!
            Wieczorem na apelu, księdzu Pawłowi Traczykowskiemu zdaliśmy relację z przedpołudniowego spotkania.

            W tym roku do Częstochowy w rowerowej pielgrzymce nie pojechałem. Postanowiłem iść pieszo. Skończyłem 60 lat, dostałem emeryturę, jest za co dziękować i zawsze jest o co prosić. Już na dwa tygodnie przed wyjściem zacząłem robić piesze wypady za miasto, w różnych kierunkach. Chciałem sprawdzić zachowanie się organizmu podczas marszu no i wypróbować obuwie, które zamierzałem zabrać ze sobą. Wszystkie próby wypadały pomyślnie. A więc nie powinno być zaskoczenia – można się pakować.
            Kupiłem dwuosobowy namiot, sportowe buty, od Karola dostałem nową, poręczną, karimatę i dobre skarpety, Zosia zajęła się prowiantem a pozostali udzielali cennych rad. Spakowałem to wszystko, co miałem zabrać do dużej, turystycznej, podpisanej torby. Do plecaka, który niedawno dostałem w prezencie od Maćka i Dominiki, zapakowałem rzeczy, które będę nosił ze sobą. Jeszcze tylko 10-litrowe wiaderko po emulsyjnej farbie zamiast miski i jestem gotowy.
            Jak to jest w pielgrzymkowej piosence:

            „Idźmy
            Na Jasną Górę
            Śpiewajmy chórem
            Ave Maryja”
Świdnica, 5.07.2010 r. L.dz. 872/ 2010
Zaproszenie na VII Pieszą Pielgrzymkę Diecezji Świdnickiej na Jasną Górę
Sierpniowa Piesza Pielgrzymka Diecezji Świdnickiej na Jasną Górę to największe i najważniejsze wydarzenie duszpasterskie w okresie wakacyjnym w naszym młodym świdnickim kościele.
31 lipca po Mszy Św. o godz. 10.00 w Katedrze Świdnickiej, wyruszy po raz siódmy Piesza Pielgrzymka naszej Diecezji na Jasną Górę. Z całego serca zachęcam do licznego udziału w tych niezwykłych 10-dniowych „Rekolekcjach w Drodze". Tegoroczna pielgrzymka pójdzie pod hasłem „W TYM ZNAKU ZWYCIĘŻYSZ !" Chodzi o KRZYŻ. „Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską a Polak Polakiem ", uczył proroczo wieszcz narodowy Adam Mickiewicz.
Przygotowany jest już pątniczy program formacyjny. Będziemy się uwrażliwiać na znaki święte, symbole religijne, kapliczki i krzyże przydrożne, na nasze kościoły, gdzie modlą się ludzie, gdzie sprawowana jest Eucharystia, gdzie udziela się nam Pan Jezus. Dużo będzie o krzyżu w wymiarze duchowym jako cierpieniu i śmierci.
W drugim nurcie formacyjnym zostaną szczegółowo omówione Przykazania Kościelne w nowej, uaktualnionej wersji. Główny Sztab Pielgrzymkowy w Kudowie - Czermnej zatroszczył się o materiały dla pątników, przekazane już do centrów pielgrzymkowych w naszej Diecezji. Od lutego rozdano i rozesłano 20 tysięcy ulotek informacyjnych. O szczegóły można pytać swoich duszpasterzy, zwłaszcza tych bezpośrednio zaangażowanych w pielgrzymkę. Warto też skorzystać ze strony internetowej naszej pielgrzymki umieszczonej pod adresem: www.czermna.pl.
Wyjątkowo cenne na pielgrzymce jest „modlitewne Jerycho", czyli Grupa 7 Duchowego Uczestnictwa. Nie każdy może iść pieszo, ale każdy może pójść sercem, modlitwą, cierpieniem i ofiarą. Dla grupy 7 przygotowane są specjalne „Przewodniki". Bardzo nam na was zależy!
Na Jasną Górę dojdziemy w poniedziałek 9 sierpnia. Tego dnia, o godz. 9.00 w Kaplicy Cudownego Obrazu zostanie odprawiona uroczysta Msza Św. na uwieńczenie pielgrzymiego trudu z pasterskim błogosławieństwem Waszego Biskupa. Od kilku lat na ten dzień dojeżdża do Częstochowy cała Diecezja Świdnicka. W ten sposób 9 sierpnia spontanicznie stał się Wielką Dziękczynną Pielgrzymką Ogólnodiecezjalną. Koniecznie przyjedźcie i w tym roku! Czekamy na Was!
Na koniec, słowa szczególnego uznania należą się Grupie 6 - z Wałbrzycha , oraz 8 - z Głuszycy, Jedliny i Mieroszowa. Ci pielgrzymi idą aż 11 dni wychodząc już 30 lipca.
Raz jeszcze serdecznie zapraszam do czynnego udziału w tym wielkim religijnym, maryjnym dziele i z serca wszystkim błogosławię na pątniczy trud.
+ Ignacy DEC BISKUP ŚWIDNICKI









                                                       DZIEŃ  PIERWSZY


            A więc zaczęło się. Idę w pieszej pielgrzymce do Częstochowy.
           
            Dziś o godzinie 7.45 zbiórka przed kościołem parafialnym. Bardzo ładna pogoda. Uśmiechnięci i rozradowani pątnicy z Bielawy zebrali się przy autokarze. Jest 31 lipca 2010 roku. To będzie pamiętna data. Jest dużo znajomych, ale raczej z kościoła, z widzenia z ulicy i znajomi poprzez innych znajomych. Na miejsce zbiórki odprowadziła mnie Zosia. Ksiądz który z nami jedzie i będzie szedł do Częstochowy – brat Paweł Łabuda – dokonał czynności organizacyjnych związanych z wejściem do autokaru. Napisałem „brat” dlatego, że na pielgrzymce wszyscy do siebie zwracają się – „bracie”, „siostro” - bez względu na wiek, pełnione funkcje czy zajmowane stanowiska. Przez Dzierżoniów mamy jechać do Świdnicy, skąd dopiero oficjalnie wyrusza 7 Diecezjalna Piesza Pielgrzymka Świdnicka na Jasną Górę.
            Siódma dlatego, że nasza młoda diecezja, powołana do istnienia przez papieża Jana Pawła II, istnieje siedem lat. Pierwszym biskupem ordynariuszem nowej diecezji został rektor Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu ks. bp Ignacy Dec. Już w pierwszym roku istnienia diecezji, poszła pielgrzymka do Częstochowy. Ksiądz biskup ordynariusz pieszą pielgrzymkę do Częstochowy uznaje za najważniejsze, zewnętrzne, religijne przedsięwzięcie w diecezji.

            Wsiedliśmy do autokaru. Jest nas chyba 22 osoby. Wszedł za nami nasz ks. proboszcz dr Stanisław Chomiak, żeby z nami się pożegnać, przy okazji nakreślając historię pielgrzymowania na przestrzeni wieków. Dowiedzieliśmy się z jego wypowiedzi, że najpierw pielgrzymowano do Ziemi Świętej – do Grobu Pańskiego. Po najeździe tamtych ziem przez Turków, pielgrzymowanie było bardzo utrudnione, a czasem niemożliwe. Powstawały więc Bractwa Rycerskie, które miały za zadanie ochraniać pielgrzymów z Europy. Kiedy już pielgrzymowanie do Ziemi Świętej było całkiem niemożliwe, pielgrzymowano do grobu świętego Jakuba Starszego, apostoła, do hiszpańskiego Santiago de Compostela.
            W Europie powstało wiele tras pielgrzymkowych do tego świętego miejsca. Do tej pory są one zachowane i powstają nowe - w Polsce też. To bardzo ciekawa historia. Istnieje nawet całkiem poważna teoria, że Europa, jako organizacja narodów, powstawała właśnie przy tych szlakach.
            I tak w tych rozważaniach doszliśmy do pielgrzymowania w Polsce na Jasną Górę. Zaczęło się to w czasach zaborów, gdy Polacy mieli potrzebę zachowania swojej tożsamości narodowej, spotykając się w jednym, bardzo ważnym miejscu. Od tamtego czasu ludzie z najdalszych zakątków Polski pielgrzymują do Matki Bożej na Jasną Górę.
            I ja cieszę się, że dane mi było dołączyć do pielgrzymiej rodziny pątników zdążających w miesiącu sierpniu do tronu Jasnogórskiej Pani.
           
            Po modlitwie i błogosławieństwie odjechaliśmy do Dzierżoniowa, aby z tamtymi pielgrzymami, razem już udać się do Świdnicy, skąd będziemy wyruszać. Po zatrzymaniu autokaru na miejscu zbiórki zauważyłem, że z grupą dzierżoniowskich pielgrzymów wywiad prowadzi Telewizja Sudecka. Potem weszli do naszego autokaru i też z niektórymi rozmawiali. Dołączył do nas ksiądz Wojciech z Piławy Górnej. Dopiero teraz otrzymaliśmy „Książeczki Pielgrzyma”. Mamy też identyfikatory z napisanym imieniem i numerem grupy, i znaczki pielgrzymkowe. Znaczek przyczepiłem do plecaka. Po uzupełnieniu wolnych miejsc, odjechaliśmy dwoma autokarami do Świdnicy.
           
            W Świdnicy zatrzymaliśmy się w okolicach Seminarium Duchownego. Bagaże oddaliśmy do ciężarowego samochodu, przy którym, jako odpowiedzialnych za transport, rozpoznałem brata Romana Kalusa z Bielawy, bardzo dobrze znanego, udzielającego się przy naszym kościele i drugiego, też znajomego mi z różnych uroczystości religijnych, w różnych miejscach, starszego ministranta określanego, jak się później dowiedziałem, mianem „Chimena”. Zaczęła się organizować grupa. Dołączyło do nas wielu kleryków. Znalazły się jakieś transparenty, flagi, duży krzyż. Wszystko to przy pięknej pogodzie, śpiewach i okrzykach powitań. Udzielała się wszystkim podniosła atmosfera. Poszliśmy przez miasto w stronę katedry. Nie trwało to zbyt długo, gdy znaleźliśmy się na placu katedralnym. Zgromadziło się już na nim sporo ludzi. Katedra w swoim zewnętrznym wyglądzie – bardzo okazała. Wysoka wieża kościoła jest widoczna z daleka. Dobrze widać ją nawet ze wzniesień w Bielawie. Byłem już tu kiedyś, ale kościół był wtedy zamknięty. A więc w środku świątyni jestem po raz pierwszy. Wspaniałe uczucie. Ogromna przestrzeń pięknego wnętrza. Każde miejsce w świątyni pięknie wypełnione ołtarzami, rzeźbami, kolumnami. Wszystko to nastraja do modlitwy i kontemplacji. Tak sobie pomyślałem, że wielkość i piękno tego kościoła tak jakby jest odzwierciedleniem wielkości naszej wiary.
            Przed mszą świętą, krótkie wprowadzenie do liturgii miał ksiądz – główny przewodnik. Bardzo składnie, tak po ludzku od serca powiedział, o co tak naprawdę chodzi w pielgrzymowaniu. Podał też hasło, zawołanie, tegorocznej pielgrzymki – „W tym znaku zwyciężysz”. Jest to nawiązanie do modlitwy Konstantyna Wielkiego, gdy w roku 312 prosił chrześcijańskiego Boga, sam nie będąc chrześcijaninem, o zwycięstwo w bitwie z Maksencjuszem o tron Cesarstwa Rzymskiego. Na niebie ukazał się wtedy świetlisty znak krzyża i napis: „Pod tym znakiem zwyciężysz”.
            Jakby uzupełnieniem tego hasła i nawiązaniem do chrześcijaństwa w naszym kraju, jest cytat z twórczości naszego wieszcza narodowego – Adama Mickiewicza – „ Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem – Polska jest Polską, a Polak Polakiem.” A całą naszą pielgrzymką każdego dnia, ma się opiekować beatyfikowany w czerwcu nasz rodak, ksiądz Jerzy Popiełuszko.
           
            Były też oczywiście powitania, wspomnienia i informacje praktyczne. Wspominając Matkę Bożą, ksiądz Brudnowski przypomniał Fatimę, w której 13 maja 1917 roku miały miejsce objawienia. Nawiązał do symboliki cyfr i ich znaczenia. Stwierdził, że ta „13-tka” to wcale nie taka znów feralna liczba (kto tak jeszcze myśli, ten powinien przy najbliższej okazji z tego się wyspowiadać). To dla chrześcijaństwa liczba piękna, a potwierdzeniem tego jest i to, że z naszą pielgrzymką idzie trzynaścioro Koreańczyków.
            Faktycznie, byli w kościele. Siedzieli razem po prawej stronie. Przywitani oklaskami powstali zaskoczeni, ale i zadowoleni, ze swoich miejsc. To młodzi ludzie. Prawie same dziewczyny, ale jest wśród nich jeden młodzieniec. Wstało też dwoje – dziewczyna i chłopiec – sądząc po karnacji skóry – Europejczycy. Wszyscy jednakowo ubrani w zielone koszulki z krótkim rękawem. Mają też jednakowe, zielone czapeczki. Dlaczego właśnie zielone? Ich opiekunem jest bardzo młody pallotyn – Polak.
           
            Kiedy teraz piszę to sprawozdanie, na stołówce pod dużym namiotem na postoju w Pieszycach gdzie będziemy nocować, właśnie kilkoro z nich przechodzi blisko mnie po chodniku. Przysiedli się do mnie i zajadają bigos. Są przy mnie i naprzeciwko mnie. Uśmiechnięci gadają po swojemu. Dziwne, nie wiedzą, że właśnie piszę o nich. Przed jedzeniem ładnie się przeżegnali. Jedna dziewczyna, zwracając się jakby do mnie (ja też się do braci Koreańczyków uśmiechałem), powiedziała całkiem poprawnie – „smaczne”, ale wyszło to jej jakoś miękko. Jest w tym spotkaniu coś wspaniałego. To uniwersalność chrześcijaństwa.
            Tych Koreańczyków widziałem na trasie. Idą z grupą szóstą, w której dominuje właśnie kolor zielony. Mają swój znak, który niosą przy znaku grupy i swoją narodową flagę. Jak się okazało, to grupa szósta z Wałbrzycha i ósma z Głuszycy wyruszyły na pielgrzymkę już wczoraj w tak zwanym dniu „0”. 

            W Świdnicy ksiądz przewodnik poinformował jeszcze nas, że idzie z nami również ośmioro młodych Ukraińców.
            W procesji środkiem katedry do ołtarza głównego podchodzili księża i diakoni, którzy będą celebrować uroczystą mszę świętą. Są wśród nich wszyscy, którzy idą z nami do Częstochowy. Głównym celebransem jest ksiądz biskup Adam Bałabuch, wikariusz diecezjalny. Na ofiarowanie były składane dary. Oprócz tradycyjnego „chleba” w postaci komunikantów i wina, przyniesiono do ołtarza: płaszcz przeciwdeszczowy, śpiwór, śpiewnik pielgrzymkowy i nawet sandały. Śpiewy wykonywał, znany od dawna świdnicki zespół „Viatori”. To była naprawdę uroczysta msza św. Na zakończenie ksiądz biskup otrzymał prezent w postaci (chyba granatowej) koszulki z napisem na plecach – „KSIĄDZ BISKUP ADAM – 7 PIELGRZYMKA ŚWIDNICKA” i jednocześnie został zobowiązany do pójścia z pielgrzymką tak daleko jak będzie mógł.
            Do ambonki została jeszcze wywołana pani doktor – „matka Teresa” (tak na nią mówią), która wraz z ekipą medyczną będzie opiekować się nami podczas pielgrzymowania. Przekazała nam praktyczne uwagi medyczne oraz jak zachować się na trasie w razie zasłabnięcia lub omdlenia.
           
            Po wyjściu z katedry spotkałem księdza, już teraz doktora, Krzysztofa Orę. Odniosłem wrażenie, że mnie poznał, ale wyczekiwał, uśmiechając się kurtuazyjnie, abym ugruntował go w przekonaniu, że wie, o kogo chodzi. Przypomniałem rowerową pielgrzymkę do Częstochowy w 2004 roku. Pamiętał. Zamieniliśmy kilka zdań, wyrażając zadowolenie ze spotkania. Potem też rozmawiałem z księdzem Krzysztofem Krzakiem. Pracuje teraz w Świdnicy i idzie w pielgrzymce z pierwszą grupą, a więc jeszcze sobie pogadamy na trasie. Zagadałem też do jednego znajomego „z widzenia” z Bielawy. Nie widziałem go na spotkaniach ani w autokarze. Mówi, że na razie idzie tylko jeden etap. Potem pomyśli, czy iść dalej.
             Zaczęliśmy formować się w grupy od 1 do 8.
           
            Trzeba jeszcze powiedzieć o jednej, bardzo ważnej, właściwie fundamentalnej sprawie podczas pielgrzymowania. Powinna być wzbudzona intencja, z jaką wyrusza się w tak daleką, może uciążliwą drogę. Wielokrotnie było to podkreślane – pielgrzymka to nie wycieczka. W pielgrzymce nie chodzi o to, żeby sprawdzić się, jaki to byłem dzielny, bo przeszedłem ponad 200 kilometrów. Trzeba nadać swojemu pielgrzymowaniu właściwy sens. Jeśli nie, to lepiej wrócić do domu.
            Ja też, jak wszyscy, mam intencję, jaką niosę przed tron Jasnogórskiej naszej Królowej. Mam intencję główną, która będzie towarzyszyć mi każdego dnia, a zostanie wypowiedziana publicznie w przedostatnim dniu pielgrzymki, aby w modlitwie różańcowej podczas marszu, razem ze mną w tej intencji modliła się cała grupa. Mam też intencje na każdy dzień, o których będę myślał i które będę omadlał szczególnie.
           
            Pierwszy etap pielgrzymowania jest łatwy, jestem przygotowany, to dopiero początek, krótki etap, bo tylko 19 kilometrów, ładna pogoda. Ofiarowuję trudy tego dnia, jako dziękczynienie Panu Bogu, za przeżyty okres aktywności zawodowej, podziękowanie za doczekanie do emerytury i przeżycie już 60 lat.
            Takie religijne przedsięwzięcie jak pielgrzymka, ma na każdy dzień swojego patrona i swoje dzienne hasło. Patronem pierwszego dnia jest św. Ignacy z Loyoli, założyciel zgromadzenia Jezuitów. Hasłem dnia są słowa św. Ignacego – „Na większą chwałę Boga”.
            Nie ma z nami grupy trzeciej i czwartej - z Kłodzka i Ząbkowic Śląskich. Oni też dzisiaj idą, ale nurtem południowym. Spotkamy się dopiero pojutrze w Bobolicach.
           
            Grupa pierwsza to oczywiście Świdnica. Widzę na przedzie duży, półtorametrowy krzyż ustrojony kwiatami, tablicę z informacją, jaka to pielgrzymka i obraz Matki Boskiej Częstochowskiej trzymany na drążkach przez cztery kobiety. Są flagi, jakieś transparenty. Nasza grupa dzierżoniowska – to „dwójka”. Ustawiamy się więc w drugiej kolejności. Każda grupa ma swój znak w innym kolorze z numerem grupy wkomponowanym w duże, trzydziestocentymetrowe „M”. Te znaki wystrugane są w drewnie. Z przodu każdej grupy, nawet jeszcze przed znakiem, „ustawiają się” wózki. Dostałem do niesienia „flagę” na bambusowym kiju. Takich flag jest w naszej grupie tyle, ile jest dni pielgrzymowania. Przedstawiają one właśnie patrona dnia i hasło dnia. W pierwszym dniu pielgrzymki „idą” wszystkie. Każda grupa ma swoje nagłośnienie. Jest tzw. „studio” – w środku, a z tyłu i z przodu po dwa głośniki na stelażach, nazywane „tubami”. Całość połączona jest przewodem, na który mówi się „kabelek”, a jest on jednocześnie zabezpieczeniem grupy od lewej strony, aby nie wyjść na lewą stronę jezdni. Przy „studiu” są mikrofony.
           
            Ruszyliśmy. Pielgrzymkę prowadzi ksiądz biskup Adam z głównym przewodnikiem, księdzem Romualdem Brudnowskim. Idziemy raźnie ze śpiewem główną ulicą Świdnicy w kierunku Dzierżoniowa.

            W drogę z nami wyrusz Panie,
            Nam nie wolno w miejscu stać,
            Gdy zbłądzimy podaj rękę,
            Gdy upadniemy pomóż wstać.

            I do serca swego prowadź, prowadź nas,
            I do serca swego prowadź, prowadź nas.

             Między grupami spore odległości, aby nie dezorganizować ruchu drogowego i nawzajem sobie nie przeszkadzać w śpiewie, czy modlitwie. Jest nas naprawdę dużo. Mieszkańcy uśmiechają się do nas i pozdrawiają. Jest bardzo ciepło i słonecznie. Nasza grupa prezentuje się wspaniale. Z przodu jedzie sześć wózków z małymi dziećmi. Na jednym rodzice wiozą, może dwunastoletniego, a może nawet starszego niepełnosprawnego chłopca. Mamy wspaniałego przewodnika w osobie księdza Rafała Masztalerza z parafii Maryi Matki Kościoła z Dzierżoniowa. Pięknie gra na gitarze i ładnie śpiewa. No i ta młodzież – swobodna, rozśpiewana. Te śpiewające dziewczyny spotkałem w pielgrzymce w zeszłym roku. Jedna z nich ma „bongosa” i bębni na nim nadając rytm śpiewanym piosenkom.
            Skręciliśmy na prawo w ulicę Bystrzycką. Idziemy przecież do Pieszyc. To znana mi bardzo dobrze trasa z wielu rowerowych wypadów w te okolice. Podchodzimy pod dość znaczne wzniesienie, z którego dobrze widać panoramę miasta z górującą nad nim wieżą katedry. Jak jest góra, to wiadomo, że będzie się z niej schodzić. Dochodzimy już to trasy kolejowej, biegnącej pod szosą, a więc to Świdnica - Kraszowice. Po prawej stronie szosy stoi kilka zastawionych jedzeniem i napojami stolików. Można się częstować. Zapraszają do tego mili gospodarze. To również ich wkład w naszą pielgrzymkę. Częstujemy się, oczywiście w marszu, mając na uwadze, że za nami idą jeszcze inne grupy.
            Za „torami”, skręcamy na lewo, na Opoczkę. Za zakrętem po prawej stronie stoi ksiądz biskup żegnając się z nami. Można podać rękę, czy nawet „przybić piątkę”. Jest sympatycznie.
            Do Opoczki tylko kawałek drogi. Kierują nas w prawo na boisko sportowe. Rozkładamy się na świeżo skoszonej trawie, i posilamy zapasami z plecaków. Zjadłem swoje kanapki. Zapowiedziano, że postój będzie 25 minut. Jakiś kleryk rozdaje czerwone „smycze” do identyfikatorów. Podszedłem i ja. Smycz dostałem. Jest na niej wizerunek św. ojca Pio. Coś tu nie pasuje. To chyba nie moja grupa. To przecież grupa 5. To dlatego w niej niesiony jest obraz ojca Pio, od wielu lat opiekuna grupy. A więc wyjaśniło się, jaki to obraz świętego widziałem dwa lata temu w Bielawie.
           
            Idziemy dalej w wiosce dobrze znaną mi szosą, ale nie skręcamy na Bojanice, tylko opłotkami wchodzimy w pola kukurydzy i zboża. Dowiedziałem się, że idziemy do Lutomii Dolnej. Po drodze długa strefa ciszy, aby móc porozmawiać z Panem Bogiem. Potem zbierano karteczki i mówiono, że to intencje do różańca. Faktycznie. Za chwilę odmawialiśmy jedną część różańca, a przed każdą tajemnicą, odczytywane były te zebrane intencje. Różaniec prowadziły dwie siostry zakonne ze zgromadzenia w Pieszycach. Obydwie mają na imię – Anna. Ja nie dałem intencji, bo zupełnie nie wiedziałem, że tak się w marszu będziemy modlić. Dam dwie następnego dnia. Słuchałem jednak tych intencji, aby wiedzieć, za co się modlimy. Dwie z nich wspomnę. Ktoś napisał – „o to, aby dziecko zrobiło pierwszy kroczek, gdy skończy cztery lata”. I inne – „za mojego zmarłego brata – Maćka.”  .............. Tak sobie pomyślałem:  – A gdyby tak ...?
           
            Przez Lutomię Małą, w której od jednej pani dostałem dużą butelkę wody mineralnej, doszliśmy na postój do Lutomii Dolnej. Zatrzymaliśmy się na placu niedaleko kościoła. Tam też przez gospodarzy przygotowany był poczęstunek. Był chleb, jabłka, ogórki, napoje, ciastka, mandarynki, a nawet kalafior i por, co mnie trochę zastanowiło. Po co surowy -  kalafior i por? Przecież nikt z nas zupy po drodze gotować nie będzie!
           
            Pożegnaliśmy Lutomię i już szosą, przez Stachowice i Piskorzów, dochodziliśmy do Pieszyc. Kawałek szedłem z jedną znajomą lekarką z Bielawy. Co roku chodzi ona jeden etap - ze Świdnicy do Pieszyc. Zaraz za Piskorzowem widzimy, że za naszą grupą jedzie wolno kawalkada ustrojonych samochodów na czele z parą młodą. Nie mogą nas wyprzedzić, bo porządkowy nie puszcza. Zauważył to też nasz przewodnik, idący wtedy z gitarą, ze śpiewem. Dał znak, aby przepuścić samochody, ale gdy auto z młodymi było w połowie grupy zablokowaliśmy je otaczając z przodu i z tyłu. Stoimy na szosie. Droga zablokowana. Śpiewamy dla młodych głośno „sto lat”. Po jakimś czasie wyszli z samochodu -  przystojna i dostojna para. Pan młody rozgląda się trochę zaniepokojony. Trwało to chwilę, gdy podszedł do nich ksiądz i z nimi rozmawiał. Przepuściliśmy ich. Gdy już odjechali ksiądz przewodnik ogłosił, że wszyscy mamy zaproszenie na wesele. Nie skończyły się jeszcze okrzyki zachwytu z tego tytułu, a już słyszymy: „- Ale wesele jest w Wałbrzychu, i tam trzeba dojść na piechotę.” A to jeszcze 25 kilometrów przez góry. Żartował oczywiście. 
           
            Po drodze jeszcze zawierzenie grupy pielgrzymkowej Panu Jezusowi (takie zawierzenie ma być każdego dnia rano) i dochodzimy do Pieszyc.
             
            Na chwilę szczególnego uniesienia, a taką właśnie jest wejście do pierwszego na trasie miasta, zarezerwowane są „Orły”. To już nie piosenka, ale swego rodzaju hymn. Gdy padnie hasło i słyszymy pierwsze, mocne uderzenie w struny gitary przez księdza Rafała, zapomina się o wszelkich trudach, nogi od razu łapią marszowy krok, a nasz znak kojarzy się z orłem rzymskich legionów, niesionym na czele oddziału wojska. Jesteśmy ważni.

            Tylko orły szybują nad granią,
            Tylko orłom nie straszna jest przepaść
            Wolne ptaki wysoko latają,
            Już za chwilę wylecimy z gniazda!
           
            Melodia zachęca, a wręcz mobilizuje, aby sentencję tą powtarzać wielokrotnie. To dodaje nam skrzydeł. Jesteśmy zdolni dokonać rzeczy wielkich.

             Radośnie witają nas mieszkańcy Pieszyc. Wielu pielgrzymów w naszej grupie jest z Pieszyc. Przed kościołem, ksiądz proboszcz Dzik obficie kropi nas wodą święconą. Asystuje mu lektor w długiej albie, trzymając naczynie z wodą święconą. Rozpoznaję w nim brata z naszej grupy. Widoczna ulga w spiekocie dnia. Skierowano nas na przygotowane pole namiotowe, prawie tuż za ogrodzeniem kościoła. Widzę, że część grup rozkłada się po drugiej stronie ulicy, przy cmentarzu. Są już samochody z bagażami. Torby wyłożone na trawie. Każdy szuka swojej. Stawiamy je na miejscu, gdzie będzie stał namiot. Niektórzy już namioty  rozkładają, a inni idą się umyć i posilić w przygotowanej stołówce pod dużym namiotem. Jest tam woda mineralna, kapuśniak i bigos (!?), chleb, gotowana kukurydza w kolbach, jabłka, wrzątek na herbatę, a nawet herbata ekspresowa. Jest tego bardzo dużo. Na pewno wystarczy dla wszystkich, choć jest nas ponad 600 ludzi (gościć zaczęliśmy się o 18., teraz jest 20.30 a ludzie ciągle ten bigos jedzą). Zupę i bigos wydają dwie miejscowe panie. W jednej z nich bez trudu rozpoznaję panią Jasię z dawnych czasów z „Bieltexu”. Dobrze się znaliśmy. Bardzo sympatyczna, starsza już teraz kobieta. Na razie nie daję się jej rozpoznać. Kiedy już się posiliłem, a i ona była bardziej swobodna – podszedłem. Poznała mnie i chwilę porozmawialiśmy. Ucieszyła się z tego spotkania. Rozmawiałem też z siostrą Banaczyk, która dumnie wskazała na swojego syna i jego identyfikator – „Kleryk Marcin”. A więc wstąpił on do seminarium! Nie wiedziałem. Idzie razem z matką, ale ona idzie tylko trzy etapy.
           
            Robi się późno. Rozkładamy namioty.
            Wiemy, że w Bielawie i we wszystkich, być może, miejscach gdzie są kościoły, parafianie zbierają się wieczorem na wspólną modlitwę, łącząc się z pielgrzymami o 21.00 w Apelu Jasnogórskim. Wierni ci tworzą tzw. grupę pielgrzymów duchowych. W niektórych parafiach jest ich naprawdę wielu, nawet po sto i więcej osób. Mają książeczki pielgrzyma duchowego i znaczki 7 Pielgrzymki. I my o nich pamiętamy; w modlitwach i niosąc na przedzie pielgrzymki znak ich grupy – „7”, przy znaku swojej grupy.
           
            Godzina 21.00. Wszyscy jesteśmy w kościele p.w. św. Antoniego w Pieszycach. Świątynia wypełniona po brzegi. Niektórzy siedzą na posadzce. Są z nami miejscowi parafianie. Gitary, śpiewy, Apel Jasnogórski - wszystko to stwarza już na samym początku niepowtarzalny klimat tworzącej się wspólnoty.
           
            Mam ze sobą telefon komórkowy. Z telefonu można korzystać tylko na postojach. Umówiłem się z Zosią, że będzie przysyłać mi co dzień wieczorem informację, jaka będzie pogoda następnego dnia. Jutro będzie ciepło i bezdeszczowo.
           
            Niby o godzinie 22.30 – cisza nocna, ale... Oczywiście nikt nie gra i nie śpiewa, słyszy się jednak oznaki towarzyskiego życia w wieloosobowych namiotach.
                                                      
                                                   

                                                     DZIEŃ  DRUGI


            Jest niedziela 1 sierpnia 2010 roku. To drugi dzień pielgrzymowania na Jasną Górę. Pobudka oficjalnie o godzinie 5:30, ale już dużo wcześniej rozmawiano i składano namioty. Nie wszyscy spali na polu. Część spała w szkole i na prywatnych kwaterach. Spało się dobrze, choć długo jeszcze w nocy nie przestrzegano ciszy nocnej. Trudno było zasnąć. W nocy też wielokrotnie się budziłem, bo ktoś po sąsiedzku rozmawiał przez telefon komórkowy. Wstawałem, aby się cieplej ubrać, bo było zimno. Namiot wewnątrz był bardzo zroszony. Rano okazało się, że na zewnątrz również. Zwinąłem taki mokry.
            Zapowiada się ładny dzień. Jest ciepła woda do mycia i wrzątek na herbatę. O 6.30 w kościele odśpiewaliśmy godzinki o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny.
           
            Msza św. była o godzinie 7.00. Zaplanowałem sobie, że ten etap będę szedł z myślą o pani doktor Irenie, która leży w Bielawie obłożnie chora w Zakładzie Opiekuńczo- Leczniczym, mieszczącym się w budynku zlikwidowanego szpitala, będącego kiedyś jej miejscem pracy. Ja osobiście i cała grupa w modlitwie różańcowej, będziemy prosić Matkę Bożą o wstawiennictwo do Jej Syna, aby pani Irena zdążyła zmienić swoje obojętne nastawienie do religii i jako osoba ochrzczona, świadomie pojednała się z Panem Bogiem.
            Mszy św. przewodniczył ks. biskup Adam Bałabuch. Pełen kościół ludzi, szczególnie oczywiście pielgrzymów. Odpowiedzialną za oprawę muzyczną, czytania i procesję z darami, była grupa piąta. Szczególnym wydarzeniem w tej uroczystości był obrzęd chrztu św. Miała być ochrzczona mała Ewa, co zapowiedział wcześniej ksiądz przewodnik. Powstała jednak pewna trudność, bo pan, który miał przywieść tę rodzinę z Dzierżoniowa, zgubił kluczyki od samochodu. Ta mała, kilkumiesięczna Ewa, też oczywiście pielgrzymuje - w wózku pod opieką mamy i w towarzystwie rodzeństwa, a że mieszkają w Dzierżoniowie to tam pojechali na nocleg i przygotować się do chrztu. Ostatecznie ten chrzest odbył się i to w planowanym czasie. Do tego wydarzenia słyszałem komentarze starszych stażem pielgrzymów; że w zeszłym roku była I komunia, a jeszcze wcześniej – ślub. Wszystko to oczywiście w naszej, drugiej grupie. Tak to przynajmniej zrozumiałem.
            Na zakończenie – błogosławieństwo i modlitwa do św. Antoniego, patrona parafii w Pieszycach i możliwość ucałowania jego relikwii. Ksiądz przewodnik, w ogłoszeniach organizacyjnych uprzedzał nas, aby rano się nie objadać, bo będzie postój w Przedborowej i wspomniał o gościnności tamtejszych ludzi. Jeszcze otrzymaliśmy informację, o czekającej nas trasie dzisiejszego dnia. Idziemy przez: Bielawę, Kietlice, Owiesno, Przedborową, Koziniec, Brodziszów do Zwróconej, gdzie będzie nocleg. Długość trasy – 24 kilometry. Patronem dnia jest św. Alfons Liguori – założyciel zakonu Redemptorystów. Hasło z nim związane – „Obfite u Niego odkupienie”.
            Po wyjściu z kościoła czekała nas miła niespodzianka. Małe dzieci stały przy wszystkich wyjściach z kościoła z koszyczkami pełnymi czekoladowych cukierków i częstowały wychodzących. Na „stołówce” można było zaopatrzyć się jeszcze w chleb i jabłka.
           
            Do wyjścia z pielgrzymką w Pieszycach nie ustawiałem się. Poszedłem inną, znaną mi drogą, wychodzącą na trasę do Bielawy za ostatnim zabudowaniem. Chciałem zobaczyć całą pielgrzymkę. Przysiadłem na krawężniku i czekałem. Idą ze śpiewem. Słychać ich z daleka. Wcześniej zauważyłem, że w jezdni, tuż przy krawężniku, jest znacznych rozmiarów niezabezpieczona, głęboka dziura. Stanąłem przed tą dziurą w obawie, że maszerujący ludzie będą w nią wpadać. Mogłoby to skończyć się nawet wypadkiem. Moje przypuszczenia były słuszne. Niektórzy szli tak, że na mnie wpadali lub w ostatniej chwili omijali. Przeszła już moja grupa i została jeszcze tylko jedna, a ja ciągle stoję. Ale podjechał z Bielawy na rowerze kolega Józek, który podobnie jak w zeszłym roku, zamierza kawałek przejść z nami i poprosiłem go, aby tej dziury popilnował, a sam goniłem grupę.
            W Bielawie oczekiwała na nas Zosia z koleżanką Halinką. Podobno długo czekały, bo nie było dokładnie wiadomo, o której będziemy przechodzić przez miasto. Ze względu na niedzielę, nie zatrzymujemy się w kościele. Od Zosi dostałem krem przeciwsłoneczny, a od Halinki – małą butelkę wody mineralnej. Ode mnie dostały pomarańczę i duże jabłko. Kawałek szły równolegle ze mną, jednak stwierdziły, że idziemy zbyt szybko i zrezygnowały z dłuższej asysty.
           
            Bardzo gorąco. Skwar. Potrzeba dużo wody do picia - najlepiej niegazowanej. Służby i księża pilnują, aby każdy miał jakieś nakrycie głowy jako zabezpieczenie przed piekącym słońcem. W Bielawie jakby pielgrzymka przyspieszyła. Przed cmentarzem, od którego aż do samych Kietlic idzie się pod górę, odniosłem wrażenie, że idziemy jeszcze szybciej. W lesie po lewej stronie przed wioską – postój – 25 minut od przyjścia ostatniej grupy. Jeszcze nie jesteśmy zmęczeni. Widzę roześmianych Koreańczyków. Od Bielawy zauważyłem, że dołączyła do naszej grupy znana, liczna rodzina. Naliczyłem ich w sumie siedmioro, a więc są prawie wszyscy.
           
            Idziemy dalej już otwartym terenem do Przedborowej. Nasza grupa idzie jako pierwsza i dlatego niesiemy dodatkowo tablicę informującą, jaka to idzie pielgrzymka, obraz Matki Bożej zwany potocznie „Maryjką”, no i znak grupy „7”. Ten znak niosę tym razem ja. Jest ciężki, ale doniosłem do Przedborowej. Wioska wita nas wyciem strażackich syren. Kierują nas w środku wsi na boisko sportowe przy remizie strażackiej. Wchodzimy pierwsi i mamy okazję zobaczyć jeszcze pełne stoły zastawione najrozmaitszym jedzeniem i ogromną ilością butelek wody mineralnej. Uśmiechnięte, ładnie odświętnie ubrane gospodynie, gospodarze i młodzież, zachęcają do częstowania się. Aby nie posądzić nas o to, że chodzimy od wioski do wioski, żeby sobie pojeść, tym razem pominę, czym nas ugoszczono. Ja zjadłem porcję naleśników i dużą porcję ruskich pierogów. Pierogów było tyle, że przez 40 minut postoju, ludzie cały ten czas te pierogi jedli.
            Porozkładaliśmy się na trawie, w miarę możliwości szukając cienia. Siedziałem koło tej rodziny, z której dziś rano chrzczono dziecko. Trudno mi się zorientować ilu ich jest. Siedzi z nimi jakiś pan, ale czy to jest ojciec rodziny? Jakaś dziewczyna siedząca z nimi opowiada o swoich sportowych sukcesach, ale czy ona też należy do rodziny? Przy punkcie sanitarnym widać pierwszych pacjentów; otarte stopy, tworzące się bąble.
           
            Jakieś zamieszanie na środku boiska. Coś szykują, bo zbiera się młodzież. Przynieśli tuby i studio. Za chwilę rozlegają się dźwięki skocznej muzyki, kojarzę jakby celtyckiej. Tancerze zrobili dwa duże koła, jedno w drugim i stanęli obok siebie. Powinny być pary mieszane, tak myślę, ale więcej jest dziewczyn i kobiet. Są też księża, klerycy i siostry zakonne. I ruszyli w takt muzyki; kilka kroków razem do przodu, następnie do tyłu, potem odskok w bok i doskok, a na koniec obrót partnerki i zmiana partnerki. I tak tańczyli, aż skończyła się muzyka. Oczywiście było mało, a więc trzeba było powtórzyć. To też jest forma spotkania i to w całej rodzinie pielgrzymkowej. No, ale kiedyś trzeba było skończyć. Trzeba było też podnieść się z gościnnej murawy. Podeszła do mnie dziewczyna i z uśmiechem na ustach i z wyciągniętą w geście pomocy ręką zapytała: „Pomóc bratu”? Uśmiechnąłem się i ja z przyjemnością korzystając z pomocy.
           
            Po ustawieniu grup w kolejności odczytanej przez głównego porządkowego, wyruszyliśmy dalej na pielgrzymi szlak. Gościnna wioska żegna nas wyciem syreny strażackiej. Żegnają nas gospodarze i nieliczni mieszkańcy przy drodze. I my dziękujemy – śpiewem - obiecując jednocześnie, że za rok tu wrócimy. Ale to nasze dziękowanie coś chyba blado wychodziło w naszej grupie, bo ksiądz przewodnik nam przygadał mówiąc: „To ci ludzie, te pierogi cały rok lepili, aby dla wszystkich wystarczyło, a wy tak skromnie im za to dziękujecie!” No i trzeba było się poprawić.
             
            Skończyła się znajoma wioska. Następna – Koziniec – już niedaleko. Te odległości oceniam z perspektywy wycieczek rowerowych, a idąc pieszo jest całkiem inaczej. Gorąco, trzeba pić wodę. Ale nie ma, co narzekać. To dopiero początek, a atmosfera w grupie bardzo pomaga w pokonywaniu kolejnych kilometrów.
            Za Kozińcem jest zaraz szosa; Dzierżoniów – Ząbkowice. Przecinamy ją i idziemy polną drogą. Czas na różaniec. Po krytyce księdza, że wczoraj było mało intencji, może dzisiaj będzie lepiej. W marszu siostra zakonna, dziewczyny i jeden młodzieniec, którego widziałem w lektorskim stroju w Pieszycach przy księdzu proboszczu podczas powitania, zbierają intencje. Tym razem mam je przygotowane. Nie dziwi mnie, że wczoraj było ich mało, bo niby skąd ci, co idą po raz pierwszy, mieli wiedzieć, że trzeba dawać intencje. No i apel księdza nie poszedł na marne. Intencji jest dużo i długie, aż mnie to zdziwiło. Z ciekawości skontrolowałem czas odczytywania ich przed każdą tajemnicą różańca. Trwało to 12-13 minut. Wcześniej już zauważyłem, że niektórzy pielgrzymi mają na nadgarstku plastikowe, kolorowe bransoletki. Mają to mają. Różne ozdoby ludzie noszą. Ale jak zobaczyłem takie same bransoletki u niektórych księży i sióstr zakonnych, to mnie to zainteresowało. Okazało się, że to są po prostu różańce.
           
            Choć wydawać by się mogło, że jest dużo czasu podczas marszu, to jednak jest inaczej. Wszystko jest czasowo zaplanowane i nie ma praktycznie wolnej chwili aby, na przykład, pogadać sobie z sąsiadem. Samo maszerowanie jest modlitwą. Jest nawet takie powiedzenie, że pielgrzymi modlą się nogami. Różaniec trwa dość długo również z tego powodu, że niektóre tajemnice są śpiewane. W wolnych dłoniach, utrudzonych już pielgrzymów, widać przesuwane paciorki różańca. No i intencje. Nie sposób oczywiście przytoczyć wszystkich, wszystkie są ważne i poważnie traktowane, ale na niektóre zwraca się mimowolnie szczególną uwagę. Najwięcej jest próśb o nawrócenie z alkoholizmu. Jedna pani dziękuje Matce Bożej, że dane było jej przeżyć już 75 lat. Zapewne jest wśród nas i może idzie już kolejny raz do Częstochowy. Sporo jest z nami kobiet w podeszłym wieku, ale i starszych mężczyzn też widać. Młody zapewne mężczyzna prosi o „nową twarz dla swojej narzeczonej”. Chyba nie należy tego traktować dosłownie. Może chodzi o osobowość? Podczas rozmów już na postoju, okazało się, że inni też na tę intencję zwrócili uwagę. Intencje są autentycznie szczere i niejednokrotnie bardzo bezpośrednie. Jakaś dziewczyna np. prosi o uwolnienie z nałogu niepohamowanego obżarstwa. Za wszystkie szczerze modlimy się.
           
            Po drodze, w czasie marszu oczywiście, prowadzone są tak zwane konferencje. Prowadzą je księża lub diakoni, niekoniecznie z grupy. Przed konferencją modlimy się, śpiewając hymn do Ducha Świętego. Wczoraj wysłuchaliśmy konferencji o pielgrzymowaniu w Starym Testamencie i obecnie. Swoje doświadczenia w tym temacie, opowiedział nam prowadzący konferencję ksiądz. Dzisiaj natomiast była konferencja o Krzyżu, jako chrześcijańskim symbolu naszej wiary.
           
            Gdy z pól wyszliśmy na szosę w okolicach Brodziszowa, spotkała nas miła niespodzianka. Czekali na nas Koreańczycy, aby ten ostatni odcinek dzisiejszej wędrówki iść razem z nami. Idący z nimi ich duchowy opiekun, młody pallotyn, przedstawił wszystkich Koreańczyków, oraz nakreślił sytuację misji pallotyńskiej w Korei Południowej. Dowiedzieliśmy się, że katolików w Korei jest około 8%, ale ma to tendencję wzrostową. Jednak jest to Kościół młody, nie mający korzeni w swoim środowisku. Akurat ci Koreańczycy, którzy z nami szli, mieszkają w „małym”, czteromilionowym mieście (wymienił nazwę, ale nie zapamiętałem). Małym dlatego, że niedaleki Seul – stolica państwa – ma 22 miliony mieszkańców. Ci Koreańczycy co z nami idą, to bardzo sympatyczni, młodzi ludzie. Są wśród nich rodzeństwa. Ten jedyny chłopak jest z dwiema siostrami.
            Kiedy już ks. pallotyn powiedział co przygotował do powiedzenia, zaproponował, że ci młodzi ludzie coś nam po koreańsku zaśpiewają. Uprzedził, że melodia jest łatwa i nasz gitarzysta, a akurat był to brat Mateusz, zaraz podchwyci akompaniament. Wywołał dwie dziewczyny do śpiewania, dostały mikrofony i zaczęły śpiewać w swoim, niezrozumiałym oczywiście i dziwnym dla nas języku. Akurat reszta z ich grupy szła blisko mnie i mogłem obserwować jak  oni śpiewają. Melodia faktycznie prosta i gitarzysta już przy drugiej zwrotce włączył się z gitarą. I wtedy otworzyły nam się oczy, a może raczej uszy, że przecież my znamy tę melodię i to bardzo dobrze. To śpiewany już wielokrotnie hymn do Ducha Świętego:

            Duchu Święty przyjdź!
            Duchu Święty przyjdź!
            Duchu Święty przyjdź!
            Duchu Święty przyjdź!
            Niech wiara zagości
            Niech nadzieja zagości
            Niech miłość zagości
            W nas
            Duchu Święty przyjdź!

            Spontanicznie włączamy się w ten śpiew, oczywiście po polsku, zagłuszając Koreańczyków. Tylko te dwie dziewczyny, co miały mikrofony, jeszcze było słychać. I naraz ... nowe odkrycie. Koreańczycy śpiewają po polsku. Słyszymy to i widzimy. Wszyscy się cieszymy. Widać, że tworzymy jedną, wielką katolicką rodzinę. Po zakończeniu pieśni, zadowoleniu i oklaskom nie było końca. Ten ostatni odcinek drogi, na której zapoznaliśmy się z bratem i siostrami z Korei, był jednak jednocześnie pożegnaniem z nimi. Kończą pielgrzymkę w Zwróconej. Mają jeszcze w planie zwiedzanie wielu miejsc w Polsce – Kraków, Łagiewniki, Oświęcim, Wadowice. Potem przez Wiedeń jadą do Rzymu i wracają do Warszawy, skąd odlatują do swojego kraju. Ksiądz pallotyn pochodzący z Wałbrzycha, zapraszając ich do Polski, chce im pokazać swój kraj, a zabierając na pielgrzymkę, chciał aby doświadczyli jak wygląda u nas „Kościół w drodze”. Ksiądz zostaje w kraju na urlopie.

            Ale też „od szosy” szła z nami grupa młodych Ukraińców w czerwonych czapeczkach z logo Caritasu. Jeszcze przed wejściem na miejsce nocnego postoju, zdążyli nam zaśpiewać jedną religijną piosenkę w swoim języku.

            Tym razem na plac wchodzimy jako ostatni. Inne grupy rozkładają namioty i już pożywiają się z obficie zaopatrzonej „stołówki” przygotowanej przez miejscowych parafian. Mamy swój wyznaczony sektor, a więc i zarezerwowane miejsca na namioty. Właśnie najważniejszą czynnością zaraz po przyjściu, wydaje się być, rozłożenie mokrego namiotu, aby przed nocą zdążył wyschnąć. Ja kładę na trawie rozłożony. Wyschnie trochę, zanim go postawię. Trzeba coś zjeść. Czekały na nas duże, ładnie zapakowane bułki z serem, napoje, chleb i kilka rodzajów zup. Ja wybrałem barszcz czerwony, ale zabrakło do niego krokieta. Wziąłem też dużą wodę mineralną. Wodę, w dwóch małych butelkach, staram się mieć zawsze w plecaku, a jedną dużą w torbie. Pije się dużo, ale na razie z napojami po drodze nie ma problemu. Do picia jeszcze był wystawiony, wielki jak kocioł, gar z maślanką. Widziałem jak pielgrzymi popijali ten pożywny i smaczny napój. Ja nie odważyłem się. Nie chcę mieć kłopotów.
           
            Dopiero dzisiaj dowiedziałem się, jak to jest z tą kuchnią polową. Ta kuchnia i cała baza higieniczno-sanitarna jeździ z nami. To jest wszystko dokładnie rozpracowane. Jest tu beczkowóz z wodą zdatną do picia. Przy nim są dwa krany, z których bierze się wodę do mycia. Są dwie wojskowe kuchnie polowe. W jednej gotowana jest woda na wrzątek, a w drugiej podgrzewana na gorącą - do mycia. Najpierw do miski pan nalewa, takim rondelkiem, gorącą wodę, a potem dopiero samemu dolewa się zimnej. Inny z drugiej kuchni nalewa wrzątku do herbaty lub w kubki czy miseczki, na zupę. Każdy cierpliwie stoi w kolejce po wodę. Przy beczkowozie jest jeszcze taka cienka rurka z kranikiem. Tam można nabrać sobie wody do butelki czy do kubka do mycia zębów. Ja biorę w butelkę, żeby rano po przebudzeniu się obmyć sobie twarz. Pod każdy duży kran podstawiona jest miska, żeby nie marnowała się skapująca woda no i żeby nie robiło się błoto. Na ławce przy beczkowozie stoją trzy miski do mycia kubków. Jedna jest z ciepłą wodą z płynem, a następne też z ciepłą wodą - do płukania. Nieopodal jest chyba dziesięć, a może i więcej kabin do mycia się. Ciekawie to wygląda, gdy pielgrzymi czekają z miskami z wodą i ręcznikami, aż zwolni się jakaś kabina. Jest też pięć sanitariatów „Toi-Toi” z wewnętrznym oświetleniem. Po przyjściu na bazę noclegową jest dużo jeszcze czasu, aby wszystko co niezbędne, przed nocą wykonać i załatwić.

            Sporo czasu zostało do wieczornego koncertu w kościele i apelu, a więc siedzę w zadaszonej stołówce na wolnym powietrzu i piszę. W niej też trwa życie towarzyskie. Ludzie spotykają się ze sobą, rozmawiają, coś jeszcze jedzą, a niektórzy leżą na ławkach. Są też przyjezdni, którzy odwiedzili swoich bliskich. Wśród nich widziałem znaną mi Magdę z mężem. Zorientowałem się, że ich córka idzie do Częstochowy. Przyjechał też pan Banaczyk do swojej żony i syna. Siostra Banaczyk mówiła mi po drodze, że jest ciężko, ale dzielnie idzie dalej.
             I ja miałem odwiedziny około 18. Swoim wyścigowym rowerem przyjechał Karol. Popatrzył na obozowisko, pokazałem mu swój rozłożony namiot, zrobił zdjęcia. Ale i w mojej obecności spotkał koleżankę. To właśnie ta dziewczyna, która w Przedborowej wspominała o swoich sukcesach sportowych. Oboje ucieszyli się z tego spotkania. Okazało się, że jeździ ona w klubie kolarskim „Ogniwo” w Dzierżoniowie i w kolarstwie ma spore osiągnięcia. Startuje też poza granicami Polski. Ostatnio była w Turcji. Ma na imię Gosia. Pochwaliłem tą Gosię, w obecności Karola, że bardzo ładnie śpiewa. Ma piękny głos i jest jedną z „solistek” w grupie śpiewających w pielgrzymce dziewczyn. Przy okazji wyjaśniło się, że nie jest ona w rodzinie tej małej Ewy, ale jest jej chrzestną matką. Ta mama, której dziecko było chrzczone w Pieszycach idzie z pięciorgiem dzieci. Jest dwóch chłopców i trzy dziewczynki. Nie jest jednak osamotniona w opiece nad swoimi pociechami. Są z nią kuzynki i jakieś ciocie. Najstarszy syn ma chyba 14 lat i też pomaga. Ten pan, co z nimi siedział w Przedborowej - to ojciec chrzestny. W pielgrzymce jeździ on osobowym busem, a na postoju rozwozi rodziny z małymi dziećmi na nocne kwatery. Była jeszcze okazja dziś z tą Gosią porozmawiać. To bardzo skromna, sympatyczna dziewczyna. Przeszła teraz do maturalnej klasy w liceum w Dzierżoniowie. Mimo wakacji, trener nakazał jej treningi na rowerze, przez co nie mogła iść na pielgrzymkę. Zbuntowała się jednak i na pielgrzymkę wyruszyła, choć dostała ostrzeżenie, że zostanie z klubu wyrzucona. Radziła się mnie, również jako byłego członka klubu kolarskiego, co ma w takiej sytuacji zrobić, mając na uwadze, że chce iść na studia. Poradziłem jej, że jeśli chce dalej jeździć, i jest przecież dorosła, ma dobre wyniki i wie, że trenerowi na niej zależy, to niech sama dyktuje warunki klubowi i trenerowi w zakresie treningu i „wynagrodzenia”.
           
            No i wreszcie oczekiwany koncert o godzinie 20.00 w kościele. Śmiało można powiedzieć, że był to mocny akcent w naszym pielgrzymowaniu a nawet – bardzo mocny.
            Skromny, wiejski kościół – wypełniony „po brzegi”. Wszystkie ławki zajęte. Koreańczycy siedzą w pierwszych ławkach po prawej stronie. Część uczestników koncertu siedzi na posadzce. Widać głowy na chórze. Gdzieś z tyłu zauważyłem siostrę Damascenę z Bielawy z jeszcze jedną siostrą. Są też miejscowi parafianie, dzieci i młodzież. Orkiestra stroi instrumenty: elektryczna gitara basowa, gitara akustyczna, gitara solowa i perkusja. Muzycy – oceniam – tak lekko po trzydziestce. To „La Pallotina”. Szef i jednocześnie solista – to ... ksiądz Andrzej Daniewicz z Ząbkowic Śląskich ze zgromadzenia Pallotynów. Pozostali soliści są z różnych stron Polski. Ksiądz proboszcz, widać, że dobroduszny, starszy człowiek, jako gospodarz powitał zgromadzonych, a potem dyskretnie wycofał się w głąb prezbiterium z niepokojem oczekując, co to będzie się działo. Konferansjer – wysoki, szczupły, starszy mężczyzna w okularach – zapowiada występ. Nie trwa to zbyt długo. Przedstawił solistów i ich muzykę. Cieszył się, że wreszcie po wielu latach namawiania, ksiądz proboszcz zgodził się na ten występ.
           
            No i zagrali. Klasyczny, mocny rock. Takiej muzyki ten kościół na pewno jeszcze nie słyszał. Mocne uderzenia i głośny śpiew solisty sprawiają wrażenie, że kościół drży w posadach, a święte obrazy zaraz zaczną spadać ze ścian. Na razie jest zaskoczenie. Po pierwszym „kawałku” proboszcz przeniósł się w bardziej bezpieczne miejsce pod ścianę kościoła, a potem nawet pod chór. Sprawiał wrażenie, jakby żałował swojej decyzji i jednocześnie miał obawę, czy to, co się dzieje, to nie jest czasami profanacja. Zaraz na początku koncertu, część parafian opuściła kościół. Najwyraźniej nie tego się spodziewali. Ale pozostali są zadowoleni. Dzieci tańczą. Szkoda tylko, że niewyraźnie słychać słowa. W trosce właśnie o te słowa, lider zespołu zwrócił się do nas, z zapytaniem czy dobrze słychać tekst. Coś podregulowali, że było lepiej. Tak więc dostaliśmy porcję potężnej, dobrej muzyki. Widać było, że i ksiądz proboszcz ostatecznie jest też zadowolony. Zachwyceni są Koreańczycy. Oklaski. Wyrazy uznania i podziękowania za kawał dobrej roboty.
            Aby lepiej wczuć się w śpiewane teksty, po koncercie kupiłem płytkę z ostatnio prezentowanymi utworami „La Pallotiny”, z których wiele było zaśpiewanych właśnie dzisiaj.

            „Wiele miejsc jaśnieje pięknem Zdrowaśkowych Róż
            Ja też się stanę takim miejscem – kiedyś albo już
            Trzeba tylko nauczyć się
            Kilku jot i kresek.”

            Myślę, że występ ten i zespół, pozostanie dla nas pielgrzymów szczególnym wspomnieniem. Zapewne dla wielu, taka forma wysławiania Boga i prezentowania religii, mieści się w jego filozofii wyznawania wiary. W podziękowaniu za te wrażenia pozwolę sobie przepisać ich przesłanie ze wspomnianej płyty – „urodzisz się od nowa” - do tych, którzy mają kontakt z ich muzyką, ale myślę, że jest to również przesłanie uniwersalne.

            „Zdmuchnąłeś już, Bracie-Siostro, sporo Geburstagów, zaliczyłeś to i owo z menu doczesności. Gratulujemy sukcesów, ocieramy łzy porażek i potakujemy z politowaniem nad tymi, którzy wiszą w próżni swoich mdłych charakterów. Nieważne, bólem jestli życie czy rozkoszą – pora, żebyś stał się Nikodemem (to ten dostojnik żydowski, który przyszedł do Jezusa nocą i dowiedział się, że musi się narodzić powtórnie). Powołanie (nie mylić z „przeznaczeniem” – łzawym idiomem wylansowanym przez komedie romantyczne) nie zdarza się jak ślepej kurze ziarno. Po powołanie trzeba pójść do Jezusa, odzianym w nocny kir, w doświadczenie i ciekawość, która nie zasypia. CIEKAWOŚĆ CHRYSTUSA.

            Jednym przejrzystym słowem na tej płycie mówimy o powołaniu, czyli o tym, że do każdego z nas mówi Bóg. Że wzywa, najdelikatniej zaprasza, albo nieco głośniej przywołuje, a nawet czasem ponagla. I o tym, żeby dać się powołać, trzeba stać się dzieckiem – istotą tak niewinną, że może wkładać palce do kontaktu.

Zatem z wody i z Ducha
Od ucha do ucha
Niech się uśmiechnie życie do Malucha

                                                      Ro(c)k Kapłański wieńcząc
                                                                                  - La Pallotina”

            Jeszcze przed apelem, krótkie przemówienie, powitanie na gościnnej Ziemi Ząbkowickiej przez burmistrza Ząbkowic. Dało się odczuć, że to bardzo religijny człowiek, a sprawy religii są dla niego czymś zupełnie normalnym. Jako gospodarz tej Ziemi czuł się zobowiązany do uczestnictwa w wydarzeniach, jakie mają miejsce na terenie, za który jest odpowiedzialny. Dla mnie była to bardzo budująca postawa.
           
            I na koniec sprawy organizacyjne przedstawione przez księdza przewodnika, dotyczące dnia jutrzejszego. Czeka nas droga do Przeworna.
           
            Apel też był pod dyktando zespołu, ale muzyka była już inna - wyciszona.




                                                         DZIEŃ  TRZECI


            „W Przewornie znów będzie lało”- tak mówią pesymiści. „ I znów nas poświęci” – twierdzą optymiści. Wszystko wskazuje na to, że w Przewornie będzie padał deszcz. Wspomniał też o tym rano ksiądz przewodnik.

            Pobudka o 4.45. Budzi nas głośna melodia pieśni kościelnej - „Kiedy ranne wstają zorze.” Ale dla wielu to tylko informacja, że czas wstawać. Oni już dawno nie śpią. Przyciszone rozmowy i odgłosy zwijanych namiotów słychać już od dłuższego czasu. Teraz już bardziej słychać ruch, rozsuwanie namiotów, głośniejsze rozmowy. Jest poniedziałek, 2 sierpnia - trzeci dzień pielgrzymowania. Przed nami 33,4 km marszu.
            W nocy było ciężko. Miałem rozłożony namiot w sąsiedztwie starszego małżeństwa. Zanim zasnąłem, musiałem wysłuchać koncertu chrapania brata sąsiada. Może w nocy było jeszcze bardziej intensywne, bo się obudziłem i zdecydowałem się przesunąć namiot jak najdalej od „chrapiącego namiotu”. Na dworze zimno, rosa na trawie, a tu trzeba odpiąć sznurki i powyciągać szpilki. Chrapanie jednak dalej niosło po rosie. Niedługo pospałem, bo usłyszałem rozmowy tuż przy swoim namiocie. Miałem podstawy przypuszczać, że to jacyś miejscowi chłopcy chcą zrobić mi kawał. Było niedużo po godzinie pierwszej. Rozpiąłem namiot i patrzę, co się dzieje. To tylko jednak nasi porządkowi. Poznaję ich po odblaskowych kamizelkach. Pytają mnie, co się stało? Nic się nie stało – odpowiadam i zasuwam namiot. No, ale mnie obudzili. Zasypiam wreszcie, na podłożonej pod głowę kurtce zamiast poduszki, w „bufie” od Karola na głowie, zanurzony całkowicie w ciepły jeszcze śpiwór, w zimnym, zroszonym namiocie. Ale nie na długo. O 2.15, pod moim namiotem jakiś „brat” żegnał jakąś „siostrę”, chyba niespecjalnie tak, żeby mnie obudzić. Rano znów zwinąłem mokry namiot.
            Pierwszy komendant służb porządkowych przez megafon podaje kolejność wychodzenia grup. Powtarza, aby nie było wątpliwości. Wyruszamy o godzinie 6.00. Nasza grupa idzie jako pierwsza. Każdy porządkowy grupy staje w wyznaczonym miejscu, w ustawiającym się szyku, ze znakiem grupy. Za nim zbierają się pielgrzymi z poszczególnych grup. Nasz porządkowy dziś ma dwa znaki, bo dochodzi jeszcze „siódemka”. Biorę go dobrowolnie. Inni biorą flagi, transparenty, tablicę pielgrzymkową, „tuby” i „studio”. Godzina 6.00 i słyszymy z megafonu: - Jedyneczka rusza. I „jedyneczka” musi ruszać, nie zwracając uwagi na to, ilu nas jest. Ważne, że „idzie” znak. Wszyscy, których z nami nie ma, jakoś się odnajdą po drodze.
            Idziemy do Bobolic. Tam będzie msza św. już dla całej pielgrzymki. Ciekawi mnie, jak to dołączy do nas grupa z Kłodzka i z Ząbkowic?
            Hasło dzisiejszego dnia – „Oto Matka twoja”. Moja intencja: „za pomyślność dla moich wnuczków”.
            Idziemy polnym, ubitym traktem prostopadłym do szosy Wrocław – Kudowa, dalej Czechy. Odmawiamy poranne modlitwy i zawierzenie Panu Jezusowi dzisiejszego dnia. Do szosy niedaleko. Porządkowi zatrzymują niewielki jeszcze o tej porze ruch na szosie, abyśmy bezpiecznie mogli przejść na drugą stronę. I znów idziemy ubitą, polną drogą wysypaną drobnymi kamieniami. Do Bobolic niedaleko, ale zdążymy jeszcze odśpiewać „godzinki”. Po prawej stronie rozciąga się widok na Ziemię Ząbkowicką z dobrze widocznymi na horyzoncie wzniesieniami Srebrnej Góry z wyraźnymi zarysami fortów. Przestrzeń tę oświetla nisko jeszcze wschodzące słońce, jakby mobilizując ją do przebudzenia. Wieże kościoła w Bobolicach widać już od dłuższego czasu, ale żeby dojść trzeba jeszcze trochę wysiłku. Dochodzimy do szosy ząbkowickiej i skręcamy w lewo. Po prawej stronie na łące widzimy, jak grupa trzecia z Ziemi Kłodzkiej zwija namioty. A więc tu nocowali. Do Ząbkowic niedaleko dlatego grupa czwarta, podobnie jak my, prawdopodobnie wyszła na szlak rano.
            Przy wejściu do sanktuarium wita nas ksiądz proboszcz, ten sam co w Zwróconej, z niedużą figurką „Piety”. To cudowna figurka Matki Bożej Bolesnej. Choć w drodze do Częstochowy Bobolice to podobno nie po drodze, ale, jak było powiedziane: „Matki Bożej Bolesnej, na naszej drodze pielgrzymowania nie mogło zabraknąć”. Sanktuarium, jak na taką miejscowość, bardzo „bogate”. Wystrój wnętrza barokowo – rokokowy. Swoim przepychem zadziwia: ołtarz główny i sześć ołtarzy bocznych. Zaskoczeniem są dla mnie rokokowe, bardzo rozbudowane, konfesjonały. Jest ich osiem, a każdy to arcydzieło sztuki rzeźbiarskiej. Są duże i górą każdy zwieńczony figurą świętego, wcześniej grzesznika. Ciekawe też są dzieje tego sanktuarium. Wspomnę tylko, że do osiągnięcia takiego stanu, w jakim znajduje się obecnie trzeba było 333 lat budowy. Kościół należy do parafii w Zwróconej.
            Znów jest z nami ks. biskup Adam. Będzie``` w koncelebrze odprawiał mszę św. Odpowiedzialną za śpiewy i oprawę liturgiczną jest nasza grupa. Rodzinna, pielgrzymkowa atmosfera w kościele. Są z nami zaproszeni goście w osobach: burmistrza Ząbkowic, naczelnika banku, szefa policji, komendanta Straży Pożarnej i dyrektorki szkoły. Jest też w prezbiterium postawny mężczyzna w płaszczu Kawalerów Maltańskich.
             Msza św. miała uroczystą oprawę. Ks. biskupa przywitała para miejscowych parafian. Podkreślone było, że w tym kościele, jako biskup, jest on po raz pierwszy. Wszyscy księża byli w jednakowych, kremowych ornatach. Psalm pięknie śpiewała acapella siostra Alicja z naszej grupy. Wspaniały głos. Starszy Uryszek – Damian - czytał lekcję. Trzech z Uryszków jest w naszej parafii ministrantami. Mają dobre głosy i świetną dykcję. U nas śpiewają też psalmy. Młodszemu pod ambonkę podstawiają stołeczek, bo jest jeszcze zbyt mały. Ksiądz biskup powiedział kazanie na temat miłości i Siedmiu Boleści Matki Bożej. Po mszy św. sprawy organizacyjne przedstawił ksiądz przewodnik. Zabrał też głos ksiądz proboszcz, pan burmistrz Ząbkowic i wspomniany brat Zakonu Maltańskiego. Pani doktor wspomniała o wielu zgłoszeniach pielgrzymów z bólem brzucha. Podała przyczynę – to wczorajsza maślanka w Zwróconej. Była jeszcze przedstawiona gruba księga Intencji Ziemi Ząbkowickiej. Zachęcano nas, abyśmy wpisali do tej księgi swoje intencje, lub włożyli karteczki z wypisanymi intencjami, które później ktoś wpisze do tej księgi.
            Już wszyscy razem z entuzjazmem poszliśmy dalej na pątniczy szlak w kierunku Henrykowa. Po drodze w marszu był skromny poczęstunek w Piotrowicach Polskich. Wchodzimy w las. Wreszcie trochę ochłody. Około 10 km przed Henrykowem znajome miejsce postojowe w lesie. To w tym miejscu w zeszłym roku spotkaliśmy się z pielgrzymką dojeżdżając na rowerach. 25 minut postoju. Młoda matka z naszej grupy, idąca z dwojgiem małych dzieci, zastanawia się, czy nie zostawić u babci w Henrykowie trzyletniej córeczki, miłej blondyneczki. Jedzie ona na wózku, czasem dzielnie idzie trzymając mamę lub kogoś innego za rękę. Jest tak sympatyczna, że czasami jeździ „na barana” u kleryków. Radziłem tej pani, żeby jednak zostawiła córeczkę u babci, bo i tak ona niczego nie będzie pamiętać, a z samym synem, może sześcioletnim chłopcem, lepiej sobie poradzi w drodze. Problem jest jednak w tym, że dziecko chce iść w pielgrzymce i nie ma mowy o żadnym rozstaniu.
            Przed Henrykowem, do naszej grupy włączył się ks. biskup. Modlił się razem z nami i śpiewał. Krótko był z nami i został na drodze, aby odwiedzić jeszcze inne grupy. W Henrykowie witają nas mieszkańcy. Odwzajemniamy się im gromkim śpiewem: „Witamy was...” i naszymi grupowymi zawołaniami. Henryków jak zawsze jest bardzo gościnny. Wchodzimy w dobrze mi znajomą bramę i przejście na dziedziniec klasztorny. Starszy zakonnik, może przełożony, zaprasza nas najpierw do przepięknego kościoła. To perła architektury Dolnego Śląska. Myślałem, że może będzie jakieś nabożeństwo, ale tylko weszliśmy na chwilę pomodlić się. Potem była długa przerwa na obfity poczęstunek, przygotowany przez mieszkańców. Oj było tego, było – nawet pieczone kurczaki. Jadłem rosół z makaronem i kotlety. Do syta. Potem jeszcze jakieś bułki i ciasta. Byliśmy zadowoleni my i gospodarze. Był też z nami na placu ksiądz biskup.
            Po posiłku i odpoczynku, czas w dalszą drogę. Przechodzimy przez wioskę o wdzięcznej nazwie – Nowina. Widziałem, że w grupie szóstej, choć nie ma już Koreańczyków, niesiony jest pozostawiony przez nich znak i flaga narodowa. Mają być zostawione na Jasnej Górze. Modlimy się koronką do Bożego Miłosierdzia. Jeszcze raz, za Henrykowem, był w naszej grupie ks. biskup, odmawiając z nami cząstkę różańca. Intencji znów było dużo i długie.
              Ostatni postój przed Przewornem na drodze przy łące. W krzakach, przez całą długość naszego postoju był rów z wodą, ale cienia było bardzo mało. Widziałem mężczyzn stojących w tym rowie, dla ochłodzenia zmęczonych stóp. Widziałem też, że ta wspomniana dziewczynka, dalej idzie z nami do Częstochowy. Dzielne dziecko. Ten brat, który planował przejście tylko jednego etapu, też idzie. Szczególnie udziela się przy wózkach.
             Dziś już droga daje się nam we znaki, ale szczęśliwie dochodzimy do niewielkiej miejscowości – Przeworno. Księża przewodnicy dobrze znają trasę. Wiedzą, jak ją rozplanować. Zanim dojdziemy jeszcze na nocny postój, co dzień wspominamy księdza Jerzego Popiełuszkę; najpierw śpiewając o nim piosenkę, odtwarzaną przez studio, a potem wysłuchując fragmentów głoszonych przez niego kazań. Piosenka jest nowa, ale znana:

            Był gotowy na wszystko
            Bo znał prawdy cenę
            Z ludźmi był bardzo blisko
            Był ich przyjacielem
            Prostotą żył, jak ziarno był
            I żeby wydać owoc
            Obumarł, poniósł śmierć
            Lecz pozostało słowo

            Pokazał nam ksiądz Jerzy
            Jak mamy żyć i wierzyć
            Jak siebie innym dać
            I jak pokonać strach
            By nie dać się zniewolić
            By razem być w niedoli
            By nie zamykać ust
            Gdy źle się dzieje tu

            Kazania są autentycznie przejmujące. Skłaniają do refleksji. Dla nas starszych, którzy bardzo dobrze znają okoliczności działalności księdza Jerzego i jego męczeńskiej śmierci, mają znaczenie szczególne. Kazania te są osadzone w realnej rzeczywistości PRL-u lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Choć w kontekście wiary, kierowane są do społeczeństwa obywatelskiego. Wskazują na niezbywalne jego prawa w Polsce. Mówią o postawach obywateli. Przejmująco brzmią dobitnie wypowiedziane słowa przez księdza Jerzego:

            „ Chrześcijanin musi pamiętać, że bać się trzeba tylko zdrady Chrystusa.”

            Potem, jeszcze w drodze wieczorny rachunek sumienia, prowadzony przez księdza Wojciecha z Piławy Górnej i modlitwa do Anioła Stróża, która towarzyszy nam od naszych najmłodszych lat. Po tym już wiemy, że zaraz dojdziemy na nocny postój.
            Przeworno to mała miejscowość. Na nocleg mamy przygotowane miejsce na jakimś trawiastym boisku. Nie jest zbyt dużo miejsca. Będzie ciasno. Tuż obok jest szkoła, plac zabaw i boisko do siatkówki. Przy samej szkole też jest dużo miejsca. Wybierając miejsce na namiot, zawsze staram się, aby to było gdzieś z brzegu. Tym razem, żeby nie pchać się, wyrównuję teren pod namiot, tuż za boiskiem. Dobrze, że mam łopatkę, inaczej miałbym trudności z kępami trawy i starymi kopcami kretowisk. Stanowisko trzeba starannie przygotować, bo karimata bardzo cienka i musi być ono w miarę równe pod namiotem. Sąsiedztwo mam miłe: są dwie siostry zakonne, siostra Gienia, pracująca w dzierżoniowskim szpitalu, która jest w namiocie z koleżanką i jakieś jeszcze młode dziewczyny.
            Nieopodal swój namiot rozłożyli księża z naszej grupy, może również z klerykami? Ksiądz Paweł chyba nocuje „na pace” w ciężarowym samochodzie, który wozi nasze bagaże. Spryciarz. Nie musi rozkładać namiotu, no i w razie deszczu, jest bezpieczniej. Pod wieczór przed namiotem księża siedząc na trawie odmawiają „brewiarz”.
             Przed koncertem trzeba jeszcze się pożywić i umyć. Przechodząc koło namiotu sanitarnego widziałem, jak służba medyczna udzielała pomocy tym, którzy mieli bąble na stopach i otarcia. Ja jakoś do tej pory nie mam problemów zdrowotnych. Co dzień sprawdzam nogi, a szczególnie stopy, szukając bąbli, ale wszystko jest w porządku. No może prawie wszystko, bo dziś patrząc na tych cierpiących pielgrzymów u jednego widziałem zaczerwienione łydki. Przypomniałem sobie o „asfaltówce”. Sprawdziłem swoje nogi ... – też są zaczerwienione. Stanąłem nawet w kolejce po poradę, ale, w ostateczności zrezygnowałem. Posmaruję nogi spirytusem salicylowym, a potem maścią regenerującą, którą Zosia poleciła mi, co dzień smarować nogi i może przejdzie. Kleryk Marcin bardzo cierpi. Całe stopy ma poowijane bandażami. Widać, że chodzenie sprawia mu trudność.
            Podczas poprzednich pielgrzymek rozgrywane były drużynowe turnieje piłki nożnej. W tym roku też taki turniej zapowiadano, a żeby paniom nie było żal, to będzie również turniej piłki siatkowej dla kobiet. I dzisiaj właśnie odbyły się pierwsze mecze tego turnieju drużynowego dla kobiet.
            Na postoju w Przewornie również przewidziany był koncert, który zaczął się zaraz po godzinie dwudziestej. Występował zespół „Viatori” (co znaczy – Wędrowcy) ze Świdnicy. To znany zespół wykonujący utwory raczej poetyckie o tematyce religijnej. Powstał chyba pod koniec lat siedemdziesiątych. Kupowaliśmy pierwsze jego nagrania, jeszcze na kasetach. Występowali też w Bielawie. Przez jakiś czas śpiewał z nimi, pochodzący z Bielawy nasz znajomy, ksiądz Jacek Włostowski. Wiem na pewno, że nagrywał z nimi kolędy. Słuchałem również tego zespołu w Wambierzycach, na spotkaniu młodzieży. Twórcą i kierownikiem zespołu jest Ryszard Fidler, teraz już starszy pan. Ze starego składu pozostało jeszcze kilku wykonawców. Przed koncertem trzeba było przygotować teren, przesuwając bardzo ciężki stół do tenisa stołowego, chyba betonowy. Ja się za to nie brałem, ale potem na tym stole siedziałem podczas występu.
            Poetyckie, nastrojowe melodie, przy akompaniamencie gitar klasycznych, skrzypiec i bongosa, mogły się podobać. Wykonawców było kilkanaścioro, choć w sumie jest ich podobno czterdziestu. Słuchaczy - sporo. Byli obecni też miejscowi. Powoli zachodzące słońce stwarzało dodatkowy nastrój. Utworów było dużo, a więc i koncert trwał długo. Czekaliśmy na deszcz, z niepokojem obserwując ciemne chmury na niebie, ale nie padało. Może się uda.
            Na koniec dnia był jeszcze apel w łączności z Jasną Górą. Śpiewając, trzymaliśmy się za ręce. Do tego apelu włączyły się też miejscowe dzieci. Było tak jakoś rodzinnie, choć przecież nikogo ze stojących obok mnie nie znałem.
           
                                                       


                                                     DZIEŃ CZWARTY


            To już czwarty dzień naszego wspólnego pielgrzymowania na Jasną Górę. Noc minęła spokojnie, a może śpię już bardziej twardo i mniej słyszę. Słyszałem jednak, jak ktoś w namiocie siostry Gieni chrapał. Na noc owinąłem się ręcznikiem licząc, że do rana wyschnie, ale nie dość, że nie wysechł to jeszcze pomoczył mi podkoszulkę i flanelową koszulę, w której spałem. Grube, zimowe skarpety, w których chodzę, też nie wyschły. To nic. Może wyschną po drodze. Rano nie widzę uczulenia na łydkach.
           
            O godzinie czwartej nad ranem usłyszałem na namiocie pierwsze krople deszczu. A więc spełnia się jednak przepowiednia. Wstawać, szybko się zwijać i czekać w płaszczu na wyjście, czy poczekać na pobudkę? Czekam, ale już nie śpię. Deszcz sobie delikatnie pada. Mam nadzieję, że nie jest zimno. Powoli przygotowuję się do wyjścia. Rano zawsze solidnie talkuję stopy przed założeniem skarpet. Mam dwie pary butów i dwie pary sandałów. Pielgrzymuję jednak w starych, dobrze już wyrobionych sandałach, zakładając na stopy dwie pary grubych skarpet. To w moim przypadku sprawdzony sposób. Okazuje się, że nie jestem do końca przygotowany do sytuacji, kiedy pada deszcz. Teraz wiem, że wszystko jeszcze w namiocie, powinno być spakowane do torby, torba wyniesiona na zewnątrz, zabezpieczona w folię i następnie zwijanie namiotu, a dopiero potem namiot przytwierdzić do torby. Ale trzeba sobie w tych warunkach też poradzić. Najpierw – po wrzątek i coś zjeść. Z tym nie ma problemu. Jedzenie mam „od ludzi” dbających o nas na trasie. Do tej pory nie zjadłem nawet jeszcze wszystkich „pątniczych placuszków” upieczonych dla mnie przez Zosię. Najwyższy już czas, aby je skończyć. W wiaderko chowam zapasy jedzenia; te z trasy i te z domu. Co się da chowam do torby i wszystko z namiotu wykładam na zewnątrz. Trzeba szybko się uwijać, aby to nie zmokło za bardzo. Zwijam dokładnie namiot, oczyszczając go z trawy i takich kluchowatych, rudych ślimaków, które gremialnie przyszły do mnie w nocy w odwiedziny. Namiot - na dno torby i dopiero wtedy dopakowanie jej do końca.
            Myślę jednak, że nam się, w sumie, z tym deszczem w Przewornie „upiekło”. Mówili, że w zeszłym roku to tak w nocy lało, że niektóre namioty podtopiło. W nocy ewakuowano się do szkoły.
           
            O godzinie 6.00 zgodnie z planem pielgrzymka rusza. Mamy dziś do przejścia 31,8 km. Idziemy do Radoszowic. Po drodze będzie: Rożnów, Gałążczyce, Sulisław, Grodków, Magnuszowice, Żelazno i Głębocko. Siąpi deszcz, ale nie jest zimno. W ruchu zapewne będzie jeszcze cieplej, tylko nogi będą mokre. No cóż, nic się na to nie poradzi. Tuby i „studio” zabezpieczono od deszczu workami foliowymi.
             Trudy dzisiejszego pielgrzymowania ofiarowuję za swoją żonę – Zosię. Modlić się będę, aby Matka Boża miała ją cały czas w swojej opiece. Hasło dnia – „Żeby nie ustała twoja wiara” (Łk.22,32).
           
            Jak co dzień – „Kiedy ranne wstają zorze ...”, zawierzenie trasy Panu Jezusowi i godzinki. Siostry apelują i proszą, aby w ten śpiew się włączać. Rozumieją, że nie jest to łatwe, gdyż teksty dotyczą w części Starego Testamentu, ale w miarę możliwości należy śpiewać. Dziś jest trochę to utrudnione, bo pada deszcz i mokną śpiewniki. Są jednak pątnicy, którzy całe godzinki znają na pamięć. Jestem tym mile zaskoczony. Widziałem nawet dwóch młodych chłopaków, którzy śpiewali bez śpiewnika. To brat Grzegorz, bardzo sympatyczny i uczynny młody mężczyzna i starszy ministrant, czy raczej lektor z Pieszyc, o którym wspomniałem w pierwszym dniu pielgrzymki. On już idzie do Częstochowy po raz szósty i jak twierdzi, nie miał nigdy żadnego bąbla na stopach. Udziela się przy śpiewach i modlitwie różańcowej.
           
            Przekorna młodzież kiedy już dostanie mikrofony, zaczyna w deszczu śpiewać:

            To szczęśliwy dzień, dziękuję Bogu za pogodę,
            To szczęśliwy dzień i dla Pana przeżywam go.
            To szczęśliwy dzień, w nim wszystko będzie dobrze,
            Żyjąc w każdym dniu słowem, które daje Pan.

            Nasz ksiądz przewodnik grupy, to bardzo utalentowany, młody jeszcze człowiek. Dopiero trzy lata w kapłaństwie. Bardzo ładnie i swobodnie gra na gitarze. Czasami nawet improwizuje. W drodze skomponował melodię do pielgrzymkowego hasła o krzyżu. Jest to jednak tak autorska kompozycja, że mimo zachęty ze strony księdza, nikt nie potrafi włączyć się do śpiewu, nie mówiąc już o zagraniu. Uwielbia go młodzież i szanują starsi. Potrafi delikatnie wymóc pewien rygor w grupie, no i dzięki niemu, ciągle coś się na trasie dzieje. Jak zrozumiałem, idzie w pielgrzymce, jako przewodnik, już trzeci raz i będzie chodził przez następne lata. Jest nas podobno 180 osób, a marzy mu się grupa dwustuosobowa.
            Co do ilości pielgrzymów w grupie, to nikt ich nie liczy. Wiadomo zapewne ile jest wydanych książeczek pielgrzyma na grupę, ale też idą tacy, którzy się nie zarejestrowali. Może dlatego, żeby nie płacić? Dorośli płacili po 80 zł, a młodzież po 60. Niektórzy z grupy odchodzą, inni dochodzą po trasie. Sam widziałem, jak w jakiejś wiosce, bardzo jeszcze rano, dołączyły do nas dwie panie i od razu poczuły się jak w rodzinie. Miały swoich pielgrzymkowych znajomych w naszej grupie. W Henrykowie też dołączyła grupa miejscowych pielgrzymów i z pobliskich Ziębic. To też ma to swój urok.
           
            Pierwszy postój jest za jakąś wioską, przy dużym boisku sportowym. Wchodzimy pierwsi. Deszcz ciągle pada, ale nie jest zimno. Jakaś starsza pani stoi po lewej stronie z kanką słodzonej, gorącej kawy zbożowej i kawałami świeżego, drożdżowego ciasta. W jej oczach widać zatroskanie o nas, zmoczonych pielgrzymów. Częstujemy się tymi przysmakami. Widzę, że dalej stoi jakiś samochód, a przed nim, wyłożone w wielu skrzynkach świeżutkie, słodkie bułeczki różnego rodzaju. Stoją ludzie i częstują się, nawet po dwie. Nie są to jednak pielgrzymi z naszej grupy. Pomyślałem sobie, że to jakaś inna grupa załatwiła sobie śniadanko i rozejrzałem się za „naszymi”, ale nic się nie dzieje. A, myślę sobie, przecież nikt mnie nie zna, to i ja się poczęstuję – może nie przegonią. I nie przegonili, bo jak się wkrótce okazało, to miejscowi ludzie zadbali o nasze śniadanie. Podjeżdżały następne samochody; z bułkami, kawą i wodą mineralną w dużych ilościach. Skorzystałem jeszcze z bułek i poprosiłem o kawę, do mojego półlitrowego, metalowego kubka. Kawa była  równie dobra jak poprzednia, ale jakaś inna. To była prawdziwa kawa rozpuszczalna. Choć nie piję takiej, to jednak zdobyłem się na odwagę i wypiłem. Jakoś to przeżyłem. Była też Straż Pożarna, która rozstawiła basen z wodą, w razie jakby ktoś chciał chyba pomoczyć sobie nogi. I tak zapewne każdy miał mokre, bo cały czas siąpi deszcz.
           
            Na trawie znów zrobiono bardzo duże koło. Będą tańczyć. Zagrała muzyka ze „studia” i ... ruszyli. W płaszczach, w pelerynach i bez, z zapamiętaniem, ślizgając się po mokrej trawie zatracali się w tańcu. Odniosłem wrażenie, że na ten czas nic innego się nie liczy. W tańcu zrzucali płaszcze, kurtki i śmigali. Było trochę czasu i powtarzali ten taniec aż cztery razy. Byłoby zapewne trwało to jeszcze dłużej, ale czas było iść w dalszą drogę. Zmęczeni, mokrzy, ale radośni dołączali do swoich grup. Deszcz przestał padać i raźniej się szło.
            Ksiądz Paweł coś utyka na jedną nogę, ale dzielnie idzie dalej. Zawsze z tyłu grupy idzie ksiądz dyżurny, przygotowany na spowiedź. Można podejść i skorzystać z sakramentu pokuty. Zachęcają do tego księża i penitenci faktycznie są.
           
            Doszliśmy do Grodkowa. To już jest znaczące miasto na naszej drodze, skądinąd mi znajome. Oczywiście, jak można najgłośniej, śpiewamy „Orły”. Nie pada. Na ulicach sporo witających nas mieszkańców. Udziela się jakaś podniosła atmosfera. Dochodzimy do kościoła, bo w nim o 12.00 będzie msza św. Kościół też mi bliski, z pielgrzymek rowerowych w 2004 i 2009 roku. Na zaproszenie starszej pani usiadłem w ławce. Po mojej lewej stronie dwoje młodych ludzi; chłopak i dziewczyna. On, chyba ze zmęczenia - śpi w ławce. Dużo młodzieży i dzieci rozłożyło się na posadzce kościoła w bocznych nawach a nawet w głównej. Nikogo to nie razi i nikomu to nie przeszkadza. Mój sąsiad obudził się, gdy spadło mu logo pielgrzymki. Zaczął cicho rozmawiać z koleżanką po ... ukraińsku. Podeszła siostra zakonna i zapytała o stan jej butów. Chyba usłyszała, że jest źle, bo stwierdziła, że kupi nowe. Będzie na to czas w Grodkowie. 
           
            Oprawę mszy św. zapewniała grupa „3” z Kłodzka. Od początku było jakoś inaczej, bo w prezbiterium po obydwu stronach stała młodzież z jednakowymi, białymi flagami z namalowanym symbolem zakonu Franciszkanów – dwóch krzyżujących się rąk z przebitymi dłońmi; Chrystusa i naznaczoną stygmatem, św. Franciszka i machała nimi podczas procesji celebrantów do ołtarza. Przez cały czas mszy św. te flagi niczym sztandary tam były. Ta „demonstracja” ma niewątpliwie związek z tym, że z tą grupą idą Franciszkanie. Msza św. była prymicyjna. Bardzo ładnie śpiewano podczas uroczystości. Oprócz gitar znalazły się jeszcze dwie pary skrzypiec uświetniając muzycznie oprawę mszy św. Kazanie było o świętym Piotrze i znaczeniu papieża we wspólnocie Kościoła. Był też przedstawiony przykład młodego pastora Kościoła anglikańskiego, który w swoich poszukiwaniach odnalazł Boga w Kościele Katolickim.
            Po mszy św. na placu wokół kościoła gościli nas wspaniali mieszkańcy Grodkowa. Ich gościnność przerastała moje wcześniejsze o nich wyobrażenie po opowieściach w czasie marszu. Było wiele stoisk z jedzeniem i piciem. Każdy najadł się do syta i jeszcze wziął na drogę; na kolację i śniadanie. Sporo jedzenia zostało, choć nakarmiono rzeszę ponad ośmiuset ludzi. Proszono, żeby coś jeszcze wziąć. Ale gdzie? Pielgrzymi robili sobie pamiątkowe zdjęcia przy kościele i przy pomniku papieża Jana Pawła II. Mnie osobiście ten pomnik się nie podoba. Nie widzę w nim patosu, jaki emanował od naszego papieża.
           
            Kiedy ustawialiśmy się w grupach do dalszej wędrówki, silnie zaczął wiać wiatr. W zamkniętej budynkami przestrzeni, jeszcze się rozpędzał. Zaczął znów padać deszcz. Z przeciwdeszczowych płaszczy robiły się balony. Owinięte workami tuby urządzeń nagłaśniających, sprawiały wrażenie, jakby chciały ulecieć do góry. W takiej aurze, ale zadowoleni, powoli ruszyliśmy w stronę pobliskiego rynku. Po obydwu stronach ulicy, grupa „3”, wszystkim przechodzącym zgotowała na odchodne owację. Śpiewali i wymachiwali wspomnianymi flagami. Śpiewem i oklaskami żegnaliśmy gościnny Grodków. Tuż przy wyjściu na rynek, stali na podwyższeniach jacyś ludzie i garściami rozdawali nam cukierki. Rozentuzjazmowany, kolorowy korowód upuszczał miasto.
           
             Za miastem jest czas na zmianę „klimatu” i przygotowanie do modlitwy różańcowej. Tym razem ksiądz prosił, odwrotnie, żeby intencje były krótkie i zwięzłe. To zapewne, dlatego, że różaniec trwał zbyt długo. Ksiądz przewodnik zapowiedział też, że będzie dany w grupę różaniec, przekazany przez rodziców kilkuletniego chłopca, który walczy z chorobą nowotworową – białaczką. Prosił, aby na tym różańcu modlić się prywatnie i przekazywać go dalej. Tego chłopca skojarzyłem jednoznacznie z Jasiem z naszej parafii. Ja modlę się na różańcu, który w zeszłym roku dostałem we Włocławku od mojej mamy. To jest bardzo skromny w swojej formie różaniec z paciorkami z drzewa oliwkowego, przywieziony przez jakiegoś księdza z Ziemi Świętej. Jest wiele intencji. Niektóre powtarzają się; jak te o nawrócenie z nałogu alkoholizmu, czy o powołania kapłańskie w Piławie Górnej. Ale są też intencje, które poruszają nieraz do głębi serca. Dziś jedna wymowna intencja; „Za tych, którzy prosili mnie o modlitwę i za tych, którzy mnie nie prosili”. Myślę, że gdyby ten temat rozwinąć, wyszłaby z tego niezła „rozprawka”.
            W modlitewnym skupieniu odmawiamy kolejne „zdrowaśki” i tajemnice. Jedną, bardzo ładnie prowadził młodszy Uryszek. Nie wiem – Stasiu czy Jasiu. Ale następną tajemnicę jakaś pani zaczyna:
„Ave Maria gratia plena, Dominus tecum, Benedicta tu mulieribus, et benedictus fructus ventris, Jesus.”
            Odpowiadamy po polsku. Deszcz już nie pada. Znów jest gorąco.
           
            Na przedostatnim etapie postanowiłem, że sprawdzę, jak to wygląda pielgrzymka na końcu. Stanąłem z brzegu i czekałem na koniec. Często na końcu idą księża i klerycy. Przed nimi bardziej swobodna młodzież, która chce sobie pogadać. Taka też jest. Są też zapewne też tacy, którym właśnie taka pozycja odpowiada, jak są tacy, którzy bardzo pilnują, aby iść z przodu. Ale na samym końcu idzie ktoś z tablicą, z napisem „KONIEC PIELGRZYMKI”. Za tą tablicą już tylko jedzie w pewnej odległości jakiś samochód w razie potrzeby, żeby kogoś zabrać. Chciałem i ja doświadczyć niesienia tej tablicy i poprosiłem o to dziewczynę, która akurat ją niosła. Szły we dwie. Tablicę dostałem – na chwilę. Szliśmy wtedy drogą, otwartym terenem, przez jakieś ugory. Pozostawało z grupy, nie mogąc jej dogonić, dwóch młodszych Uryszków: Jasiu i Stasiu. Kiedy już dziewczyny odebrały mi tablicę, chciałem się tymi dzieciakami zaopiekować i zmobilizować ich do dogonienia grupy. Podbiegali, ale za chwilę znów zostawali. Byliśmy naprawdę ostatni i to daleko od grupy. Zwracam się do mniejszego: - Jasiu, chodź wezmę cię „na barana”. Starszy się odzywa: „ To nie Jasiu, tylko Stasiu” (a może odwrotnie). I śmieją się obydwaj. Mały nie chce „na barana”. Może pamięta mnie z kościoła. Podbiegają i znów zostają. Wreszcie zacząłem im tłumaczyć, co to będzie, jak zostaną. Starszy wiedział swoje i mi wytłumaczył: „Z tyłu jedzie „trupiarka” i takich zabiera.” Sami wystraszyli się tego, co starszy powiedział i jak wystrzeleni z procy pognali przed siebie. Za chwilę zniknęli w grupie.
           
            Wyruszając z postoju na następny etap, wziąłem do niesienia nasz znak – „2”. Nie uszliśmy daleko, jak podeszła do mnie ta dziewczyna, co wcześniej niosła tablicę z „końcem pielgrzymki” i poprosiła, żeby dać jej ponieść. Trochę mnie to zdziwiło, ale powiedziałem, że dam jej znak, jak wejdziemy do lasu, widocznego na horyzoncie. Czekała cierpliwie. Dostała znak i zadowolona dumnie go niosła. Potem szedłem aż do postoju z ostatnią grupą – trzecią. Jest zakaz przechodzenia z grupy do grupy i chodzenia z inną grupą. Jak złapią, to najwyżej będę się tłumaczył. Może i tego trzeba na szlaku doświadczyć? Spotkałem w tej grupie znajomego, młodego księdza – Macieja Sroczyńskiego, który wcześniej, w naszym kościele, był ministrantem. W zeszłym roku był wyświęcony na księdza, a teraz pracuje w parafii w Nowej Rudzie – Słupcu. Porozmawialiśmy chwilę, choć on mnie nie zna.
            W lesie zaatakowały nas niespodziewanie komary. Były ich całe chmary. Widać było machanie rękoma i słychać klapanie po ciele. Zaraz dziewczyna, która miała mikrofon, poprosiła o podawanie sposobów na unicestwienie komarów. Były różne rady, ale ktoś twierdził, że komarów nie wolno zabijać, bo mają ludzką krew.
           
            Doszliśmy do ostatniego już postoju, w Żelaźnie. Najpierw przyklęknęliśmy przy mijanym kościele. Zawsze tak robimy, gdy na trasie przechodzimy przy kościele. I tu nas też ugoszczono. Był krupnik, chleb ze smalcem i całe bochenki krojonego, ogórki małosolne, ciepła herbata miętowa i mnóstwo wody mineralnej. Było tam kilka stolików, przy których można było usiąść i spokojnie zjeść. Widziałem, jak ksiądz Maciej rozmawia z Bielawiakami.
             Choć kosztowało mnie to trochę odwagi, podszedłem bliżej na początek, tam gdzie „szły” wózki i widząc, że akurat wózek z Ewą prowadzi jej mama – podszedłem. Nie przedstawiałem się. Chciałem tylko przez chwilę porozmawiać. Zaproponowała mi, abym też przychodził pomagać poprowadzić wózek. Obiecałem, że przyjdę. Porozmawialiśmy chwilę, oczywiście o dzieciach. Na identyfikatorze miała napisane – „Joanna” (swój zgubiłem gdzieś w Henrykowie). To bardzo sympatyczna i zaradna kobieta. Podziwiałem ją, że idzie z piątką dzieci. Mówi, że to nie pierwszy raz.
           
            Doszliśmy na nocny postój do wioski Radoszowice. Rozkładamy się wokół boiska sportowego w różnych miejscach. Jest trochę ciasno. Mój namiot stoi z brzegu przy wielkich pokrzywach. Jest ciepło i można na namiocie suszyć co potrzeba. Znów widziałem wśród rozkładanych namiotów burmistrza Ząbkowic. Tak daleko przyjechał! Rozmawiał z młodymi chłopakami, stąd moje przypuszczenie, że idzie z pielgrzymką jego syn, lub ktoś inny z rodziny. Prawie „z marszu” odbywają się mecze piłki nożnej w ramach międzygrupowego turnieju. Z grupą trzecią przegraliśmy 4:1. Że też ci chłopcy mają jeszcze siłę i chęć biegać za piłką po tak długim i uciążliwym marszu!?
           
             W przyczepie kempingowej jeździ z nami „sklepik pielgrzymkowy” z dewocjonaliami, religijnymi książkami i śpiewnikami dla naszej pielgrzymki. Widziałem, że właśnie z takiego śpiewnika dziewczyny korzystały i taki właśnie dziś sobie kupiłem za 4 złote. Ksiądz Paweł dał nam co prawda śpiewniki, ale nie ma w nich wszystkich piosenek, które są śpiewane podczas pielgrzymki.
           
            O godzinie 20.30 zebraliśmy się na murawie boiska, frontem do trybun, aby wysłuchać, czy może nawet trafniej byłoby powiedzieć – uczestniczyć w koncercie, przygotowanym przez grupę trzecią. Na „estradzie”, to jest niewielkim, wyeksponowanym, zadaszonym miejscu, z przeznaczeniem chyba dla „VIP-ów”, są trzy solistki i Magda z gitarą, no i Ta siostra zakonna. Tu należy się trochę informacji. Magda, bo tak zwraca się do niej główny przewodnik, ma w pielgrzymce szczególne zadanie. Na co dzień pracuje w „Radio Rodzina”, a z pielgrzymki do tego radia co dzień „daje” krótki program - taką relację z pielgrzymki. Jest też odpowiedzialna w pielgrzymce za wszystkie przedsięwzięcia związane z muzyką. Jest to widoczne. Idzie chyba z pierwszą grupą. Pięknie i bardzo swobodnie gra na gitarze. Jak się obserwuje jak gra, to ma się wrażenie, że ona i gitara stanowią jedność. Cały czas uśmiechnięta i wszędzie jej „pełno”. Taki dobry duch pielgrzymki.
            No i „Ta” wspomniana siostra. Idzie z grupą piątą. Młoda, wysoka, przystojna, zawsze wesoła, sprawiająca wrażenie, że jest gotowa w każdej chwili „pochylić się” nad drugim. Widziałem ją w różnych habitach: białym, szarym i czarnym. Na tym występie wyraźnie widać, że jest solistką. To ona prowadzi śpiew i dyryguje zgromadzonymi na boisku słuchaczami. Szczególnie urzekło mnie jej zaangażowanie w piosence, w której trzeba było wykonywać pewne ruchy rękoma i nogami do tej samej melodii, ale różnie, w zależności od przypuszczalnego wykonania w danym państwie. Inaczej wykonywano by tą piosenkę np.: w Polsce, Rosji, Francji, Niemczech, USA – ot taka zabawa. A słowa piosenki to:

            Ci, co zaufali Panu
            Odzyskują siły,
            Otrzymują skrzydła jak orły,
            Biegną bez zmęczenia.

            Ale to jeszcze nie koniec atrakcji na ten dzień. Około godziny 21.00, a było już dobrze ciemno, odwiedziła nas Matka Boża Strażniczka Wiary z Barda Śląskiego. Z figurką przyjechali: ojciec kustosz sanktuarium w Bardzie – Redemptorysta, pani burmistrz Barda, kobiety ze światłami w strojach ludowych, jakby straż figury oraz inne osoby towarzyszące. W sumie delegacja podobno liczyła trzydzieści osób. Ponieważ autokar, lub może samochody, zatrzymały się na drodze po przeciwnej stronie boiska, z tamtego miejsca do miejsca ustawienia pod zadaszeniem figurce towarzyszyli nasi wszyscy porządkowi w odblaskowych kamizelkach. W ciemnościach ta procesja ze świecami robiła na nas wrażenie. Kobiety z figurą były na pierwszym planie, a z tyłu i po bokach mniej widoczni – pozostali. Był też obecny sołtys Radoszowic.
             
            Po błogosławieństwie figurką, procesjonalnie odprowadzono ją do samochodu. Mamy się jeszcze w tym roku spotkać w Bardzie Śląskim.

            My jeszcze odśpiewaliśmy Apel trzymając się za splecione ręce. Jeszcze potem coś śpiewano, ale ja już poszedłem do namiotu.
           


                                                           DZIEŃ  PIĄTY

           
            Zaczyna się piąty dzień wędrówki, a więc dzisiaj będzie połowa trasy. Jest środa 4 sierpnia. Pobudka 5.00. Wieczorem było dużo chmur, a z informacji od Zosi wynikało, że będzie ciepło z przelotnym deszczem. Choć rano jest pogodnie, to jednak trochę chłodno. Tym razem założyłem swoją kolarską kurtkę. Wkrótce okazało się, że jest niepotrzebna i trzeba będzie cały dzień nosić ją przy plecaku. Wziąłem też zapasowe sandały, tak na wszelki wypadek. Idziemy do odległego o 28,5 km Popielowa. Patronem dnia jest św. Jan Vianney – patron wszystkich kapłanów. Hasło dnia – „Ja was posyłam! Weźmijcie Ducha Świętego!” (J.20,21-22). Będziemy szli przez: Gracze, Oldrzyszowice, Przeczę, Skorogoszcz i Kolonię. Ten odcinek drogi na Jasną Górę ofiaruję w intencji moich rodziców.
           
            Po może godzinie marszu przechodziliśmy nad autostradą Wrocław – Opole. To w tym miejscu jest podobno połowa drogi do celu. A więc już mamy „z górki”. Potem wychodząc z pól, dotarliśmy do wioski Gracze. Tam już czekało na nas przygotowane przez hojnych mieszkańców śniadanie. Ile musiało być jedzenia, można sobie wyobrazić, jeśli do syta najadła się cała pielgrzymka, co kto chciał to wziął ze sobą na drogę i jeszcze, ku rozczarowaniu mieszkańców coś zostało. Były gotowe kanapki, bułki z serem i wędliną, pełne skrzynki słodkich bułek różnego rodzaju, pączki, ogórki małosolne, różne ciasta, no i oczywiście woda mineralna. Były też całe kanki od mleka prawdziwej kawy i kawy z mlekiem. Przyjemnie było rozłożyć się na trawie, zdjąć sandały, skarpety i rozkoszować się odpoczynkiem. Zadzwoniłem do rodziców z informacją, że w ich intencjach idę ten dzisiejszy odcinek drogi. Odebrał tata. Ucieszył się i podziękował.
           
            Jedna z naszych sióstr zakonnych na wolnym placu próbowała nauczyć kilku chętnych nowego, zespołowego tańca. Zaraz znalazło się więcej chętnych. Ale wiadomo było, że jak jest postój i trochę miejsca, to zaraz przyniosą studio, głośniki i zaczną tańczyć w takt tak dobrze już osłuchanej melodii. I tak faktycznie się stało. Podszedłem bliżej, żeby popatrzeć, a może dowiem się przy okazji chociaż, jak ten taniec się nazywa. Jak do tej pory udało mi się tylko usłyszeć, że to „Taniec ....”. Tym razem też tak było. Krępowałem się zapytać, ale ostatecznie zwróciłem się z tym „problemem” do brata Grzegorza, który zawsze w tych tańcach uczestniczy. A więc jest to „Taniec belgijski”. No to już to wiem, ale nasuwa się pytanie – dlaczego akurat „belgijski”? Ze względu na małą ilość miejsca tym razem tańczono w dwóch kołach - jedno w drugim. Wypoczęci i najedzeni opuszczaliśmy gościnną wioskę. Następny postój będzie w Skorogoszczy. Tam też będziemy uczestniczyć we mszy św. 
           
            Po drodze jest czas na odmówienie różańca. Jest też, jak co dzień, strefa ciszy. W wolnych chwilach śpiewamy religijne piosenki. W całej pielgrzymce jest dużo gitar. W naszej grupie są chyba nawet trzy. Charakterystyczne jest to, że młodzież na każdym postoju, również po przyjściu na postój noclegowy i wieczorem, na tych gitarach gra i śpiewa najróżniejsze, ale tylko religijne piosenki. Zbiorą się w kilkoro, grają i śpiewają. To jakoś ich uskrzydla. Gdy jest jakaś wolna gitara, to nieraz ktoś próbuje się uczyć na niej grać. Gdy często przechadzam się po obozowisku, to mam okazję oglądać to kulturalne zjawisko. Dużo księży i kleryków też gra na gitarach. Nawet publicznie gra nasz główny przewodnik. Podczas marszu śpiewa się też piosenki, które wymagają pewnych ruchów rąk i całego ciała. To też jest potrzebne, ze względu na ożywienie organizmu, przyzwyczajonego do monotonności podczas chodzenia. Ja czuję się na razie dobrze, a takie gesty to może w moim wieku już nie pasują?
            Jakaś pani podeszła do mnie z różańcem i pokazując mi go, mówi, że go dostała, żeby na nim modlić się za jakiegoś chłopca. Pytała, czy wiem coś w tej sprawie. Wytłumaczyłem jej, o jakiego chłopca chodzi. Teraz już będzie wiedzieć, w jakiej intencji będzie się modlić.
            Jeszcze, gdzieś na trasie, częstują nas ciastem, bułkami, ogórkami i pomidorami. Są też napoje w szklaneczkach do wypicia na miejscu i prawdziwa, gorąca kawa w kubkach. Wzruszająca jest gościnność tych wszystkich ludzi po trasie. Jest już piąty dzień pielgrzymki, a ja jeszcze nic nie kupowałem, a i swoje zapasy nie bardzo nadwyrężyłem. Ci, co częstują nas na postojach, to zapewne są jakoś zorganizowani - może przez księdza, czy parafię? Może zbierane są jakieś fundusze? Ale ci ludzie przy drodze, to częstują nas tak od serca, dzieląc się tym, co mają. Idzie pielgrzymka, to trzeba im pomóc. Za wszystkich tych dobrodziejów często się modlimy.
           
            Dochodzimy do Skorogoszczy. To niewielkie miasteczko, ale czyste i zadbane. Z drogi skręcamy w lewo i idąc dość wąskim przejściem dochodzimy do parku z bardzo starymi, wysokimi drzewami. Jest jednak też miejsce, gdzie jest dużo trawy, są ławeczki i ścieżki, jak to w parku. Tuż przy parku jest jakaś szkoła. Miedzy drzewami widać duże, kamienne bloki. Mówiono, że to pozostałości po starym pałacu.
            Ołtarz był już przygotowany i oczekiwaliśmy tyko jak skończą się przygotowania do liturgii. Pielgrzymi w grupkach porozsiadali się na trawie, na rozłożonych karimatach, tworząc w parku barwny kobierzec. Przypuszczam, że byli też miejscowi, bo siedzieli na stołeczkach no i byli odświętnie ubrani. Powitał nas miejscowy ksiądz proboszcz, wspominając w swoim wystąpieniu, że niedawno była tu pielgrzymka rowerowa z Dolnego Śląska. Miło było usłyszeć to wspomnienie, bo dotyczyło ono właśnie naszej pielgrzymki rowerowej z Bielawy. Tu, w Skorogoszczy, zatrzymali się na nocleg i spali w tej szkole przy parku.
            Zaczęła się msza św. Jest to też msza prymicyjna. Odprawia młody ksiądz. W koncelebrze, jak co dnia, oczywiście są wszyscy księża, którzy idą w pielgrzymce. W kazaniu podkreślana jest, jakby potrzeba korzystania z doświadczeń starszych stażem księży. Potem, podczas ogłoszeń, ksiądz przewodnik żartował, że chyba prymicjant chce przyjść do niego na parafię, bo tak ładnie mówił o starszych kapłanach. Lekcję po ukraińsku czytał mój sąsiad z ławki z kościoła w Grodkowie. Choć byliśmy w parku to jednak jakaś pani, widać było, że zasłabła. Siostra Gienia była czujna i zaraz do niej podbiegła. Ta pani, choć przy pomocy, podeszła potem do komunii św. Ja siedziałem z boku, ale dość blisko ołtarza. Kiedy było „ Przekażcie sobie znak pokoju”, podeszła do mnie siostra Joanna, choć siedziała w znacznej ode mnie odległości.
            Był też w tym modlitewnym spotkaniu miły akcent dzierżoniowski. Przyjechał do nas burmistrz Dzierżoniowa, pan Piorun i ksiądz proboszcz, chyba z parafii p.w. Królowej Różańca Świętego. Przywieźli dla całej naszej grupy koszulki, w których mamy wejść w ostatni dzień na Jasną Górę. Koszulki publicznie przy ołtarzu zostały zaprezentowane i niektórzy z księży od razu je dostali. Od brata Janka dowiedziałem się, że my dostaniemy je na postoju i, że na pewno coś jeszcze przywieźli dla nas do picia i jedzenia.
            Potem był poczęstunek. I to jaki. Było bardzo dużo stoisk z najróżniejszymi przysmakami. Ja ze sobą noszę w plecaku kubek, blaszaną miseczkę i sztućce. Często to się na trasie przydaje, dzisiaj również. Mili, gościnni gospodarze, zapraszają nas do siebie. Wielkie gary i termosy z różnymi zupami są przyczyną rozterek – co wybrać? Jest też gorąca kiełbasa, której ogromną porcję z apetytem skonsumowałem, bułki, chleb, kompoty, napoje. Jest wszystkiego tyle, że można sobie chodzić i wybierać. Podświadomie przyzwyczajamy się do myśli, że tak będzie do końca. Brat Janek jednak przekreśla nasze marzenia. Gdy wejdziemy w „opolskie”, przestaną nas karmić. I co wtedy? Nie ma problemu. Jeżdżą z pielgrzymką dwa samochody dostawcze z artykułami spożywczymi. Można się w nich zaopatrywać już od pierwszego dnia. Wielu korzysta ze świeżych bułek, konserw, innych niż woda mineralna napojów, słodyczy itp. Ten „biznes” prowadzi państwo, którzy też są uczestnikami pielgrzymki, ale oczywiście w innej niż my formie. Podobno skromną marżę oddają na cele pielgrzymki. Bardzo sympatyczni i odpowiedzialni ludzie. Jeśli mamy postój gdzieś w lesie to i tam wjeżdżają. Dziewczyny z pielgrzymki pomagają im sprzedawać. A może to ich córki lub jakieś bliższe znajome?
           
            Dziś na jednym z etapów wziąłem do niesienia krzyż. Nie był lekki i nie bardzo wygodnie się go niesie, jeśli ma być prosto. Ale długo go nie poniosłem, bo podeszła do mnie  siostra, która też chciała ponieść. Oddałem. Każdy ma ochotę nieść krzyż. A widzę, jak niosą krzyż starsze i młode kobiety a nawet starsze dzieci. Wiem, jakie to trudne i mam dla nich wielkie uznanie za taką zaangażowaną postawę. Na ostatnim odcinku do Popielowa, po postoju, wziąłem do niesienia tablicę z wypisaną informacją o naszej pielgrzymce. Załatwiłem jednak sobie od razu zmiennika, bo wiem, jaka ona ciężka. Tak więc szedłem całkiem z przodu całej pielgrzymki, tuż za krzyżem. Gorąco i z plecakiem, to nie jest łatwo nieść. Po jakimś czasie podszedł na zmianę brat Grzegorz.
           
            Do Popielowa doszliśmy na godz. 17. Jest dużo czasu do wieczora. Bardzo ładna pogoda. Rozbijamy namioty na trawiastym, dużym placu. Ja oczywiście z brzegu. Wypadło to przy zarośniętym rowie z wodą. Dalej jest łąka z wysoką trawą. Można spokojnie się umyć, wyprać przepoconą koszulkę i skarpety. Mam nadzieję, że wszystko to do wieczora zdąży wyschnąć. Przy naszym samochodzie, który wozi bagaże, wydają koszulki przywiezione z Dzierżoniowa, do tego jeszcze dają po dużej wodzie mineralnej, słodkie bułki i jogurt. Osobno są jeszcze małe jabłka, które można brać bez ograniczeń. Koszulek jest tyle ilu jest nas w grupie. Nadwyżka, jak nas poinformowano, została rozdzielona wśród „pielgrzymów duchowych”.
           
            Po odebraniu swojej „doli” poszedłem na sąsiadujące z nami boisko piłkarskie LZS Popielów. Będą tam rozgrywane mecze piłki nożnej a obok – piłki siatkowej. Kibice poprzynosili sprzęt nagłaśniający i będą dopingować swoje drużyny. Grają dwa razy po 15 minut. Jest prawdziwy sędzia w czarnym stroju i podkolanówkach w paseczki. Mówią na niego „Platini”. On też jest pielgrzymem. Dwie drużyny, chyba trzeciej i szóstej grupy, widać, że do turnieju są przygotowane. Mają pełne, piłkarskie stroje i buty. Niektórzy mają nawet oryginalne ochronniki na golenie. Może oni grają w klubach? A i grają jak prawdziwi zawodnicy. Podziwiam ich, jak szybko biegają po boisku i to po trzydziestu kilometrach marszu w spiekocie! Dwóch, z takich „zawodowców”, po zdobytym golu, razem i osobno, robili z biegu przewrotki w powietrzu.
            My, mimo zaangażowanego dopingu, mecz przegraliśmy. Na początku w bramce stał nawet kleryk Marcin, z obolałymi, zabandażowanymi stopami z zaangażowaniem broniąc bramki, ale po wpuszczonych dwóch golach, został przez „trenera” wymieniony, zresztą wcale nie na lepszego zawodnika. Zwycięska drużyna, jak na prawdziwym meczu, podeszła do „widowni”, i trzymając się za ręce, kłaniała się dziękując za skuteczny doping. Potem, trzymając się jeden drugiego, na kolanach chodzili „wężykiem” po murawie, udając chyba stonogę.
            I ja miałem okazję pokopać piłkę. Prosił mnie, żebym z nim pograł, może pięcioletni chłopiec z naszej grupy z ręką w gipsie. Trochę pokopałem, ale zaraz znalazłem mu kolegów w bardziej odpowiednim do niego wieku.
            O 20.30 zebraliśmy się na apel na wspomnianej łące za rowem. Jest to spotkanie tylko dla naszej grupy. Tak dziś jest w całej pielgrzymce. Trawa jest już bardzo mokra. Co zauważyłem, to rośnie w niej dużo szczawiu. Chłodno. Ten dzisiejszy wieczór ma mieć przebieg wyjątkowy. Będziemy adorować krzyż. Klerycy ustawili krzyż, między czterema zapalonymi, wbitymi w trawę pochodniami. Jest nas dużo. Choć późno, to miło nam, że jest też siostra Joanna ze swoimi pociechami. Ale mam wrażenie, że jednak nie wszyscy są. W trakcie przygotowań ksiądz Rafał zdążył jeszcze z małą Ewą przeprowadzić „wywiad”. Na wszystkie pytania udzieliła „odpowiedzi” do mikrofonu, mrucząc po swojemu. Ksiądz ładnie podziękował jej za wywiad i oddał dziecko mamie. Siadamy na karimatach dużym łukiem przed krzyżem. Robi się szaro. Palące się pochodnie oświetlając krzyż, stwarzają wyjątkową atmosferę.
            Najpierw muzyczne wprowadzenie przez nasze śpiewające dziewczyny. Jest gitara, bongos i skrzypce. Na skrzypcach gra Gosi młodsza siostra. Skupienie i zaduma na jej twarzy, zupełnie nie korespondują z jej młodzieńczą energią w grupie na trasie. Śpiewają okolicznościowe pieśni i piosenki religijne związane tematycznie z dzisiejszym spotkaniem. Skąd one tyle ich znają? Przejmująco brzmi, powtarzany refren:

            Rozpięty na ramionach, jak sokół na niebie
            Chrystusie, Synu Boga, spójrz, proszę, na ziemię.

            Ksiądz Rafał wygłasza bardzo budujące rozważanie o krzyżu. Śpiewamy pieśni o krzyżu. Potem z Pisma Św. siostra zakonna czyta fragmenty dotyczące krzyża. Siedziała blisko mnie i widziałem, że czytanie w takich warunkach sprawiało jej trudność. Poświeciłem jej diodową latarką, którą dostałem od Karola. Również przydaje się ona w namiocie. Następnie mikrofon przejęła młoda dziewczyna, największa „rozrabiara” w grupie i zadawała nam pytania, pytania do naszego sumienia. To taki rachunek sumienia z naszego chrześcijaństwa. Wobec krzyża miało to wyjątkowe znaczenie.
            I na koniec indywidualna adoracja krzyża. Pierwszy podszedł ksiądz Rafał. Klęcząc i obejmując krzyż, długo się modlił. Potem diakoni w sutannach, klerycy i pozostali. Trwało to też długo, bo wielu z nas, chciało w tych szczególnych okolicznościach, swoją postawą, zademonstrować przywiązanie do Chrystusa poprzez Jego krzyż.
            Inne grupy też miały tego wieczoru swoje wewnętrzne spotkania. Widziałem, jak na murawie boiska w oddali, jedna z grup ćwiczyła parami menueta. Na początku wychodziło im to nietęgo, ale w miarę ćwiczenia, powtarzania figur, widać było efekty. No i potem radość, że wreszcie cały cykl udało się wykonać bez błędu. Jeszcze inna grupa ćwiczyła poloneza, pod melodię religijnej piosenki, a ponieważ miejsca było dużo, a nawet bardzo dużo, to kilka grup spotkało się do wspólnego Tańca belgijskiego. Można zadawać sobie pytania: dlaczego na pielgrzymce ludzie tańczą, grają w piłkę, śmieją się, żartują? Jednak w tym miejscu na to pytanie nie odpowiem. Przede wszystkim, żeby to zrozumieć, trzeba na pielgrzymkę iść. Trzeba samemu doświadczyć przebywania w grupie i spróbować pojąć, o co w pielgrzymce chodzi. Może to w dalszej części mojej relacji, w jakimś stopniu samo się wytłumaczy.
            Po zakończeniu indywidualnej adoracji krzyża był jeszcze apel w łączności z pielgrzymami zgromadzonymi na Jasnej Górze i można było się rozejść. Ciemno i zimno. Odszedłem do namiotu, ale widziałem ciągle zapalone światła pochodni, krzyż i sporo pozostałych na łące braci i sióstr z naszej grupy. Powoli wróciłem na łąkę. Przed krzyżem, bezpośrednio na mokrej, zimnej trawie leżało czterech młodych chłopaków. Leżeli długo. Nietrudno było ich rozpoznać. To trzech z naszej parafii, którzy zostali przyjęci do seminarium i jeden z parafii, chyba z Dzierżoniowa, odpowiedzialny za sprzęt nagłaśniający.
           
            Wśród modlących się w tej scenerii pielgrzymów widziałem takich, którzy jakby na ten wieczór czekali. Widziałem dziewczyny, które jeszcze długo klęczały na karimatach w modlitewnej zadumie.

                                                     
                                                      
                                                      DZIEŃ  SZÓSTY

           
            Czwartek, 5 sierpnia. Szósty dzień pielgrzymowania. Dziś do przejścia mamy 32 km. Postój będzie w Laskowicach. Dziś jest uroczystość Matki Bożej Śnieżnej. Ten dzień kojarzyć się nam będzie z Sanktuarium Matki Bożej Przyczyny Naszej Radości z Góry Iglicznej. Ta góra jest u nas na Dolnym Śląsku za Kłodzkiem. Dwa lata temu byliśmy tam z Zosią z pielgrzymką autokarową. Hasłem dzisiejszego dnia jest: „Radujcie się zawsze w Panu” (Flp.4,4). Ja ten dzień i trudy pielgrzymowania poświęcam „za zrozumienie i zgodę w rodzinie”.
            Zapowiada się bardzo ładny dzień. Ma być upał, a temperatura ma osiągnąć nawet 30 st. w cieniu. Od początku pielgrzymki nie golę się. Nie przeglądam się w lusterku (nawet go nie mam) i nie wiem jak wyglądam. Chyba nieszczególnie, ale ogolę się dopiero w Bielawie.
            Po dwóch godzinach marszu ze śpiewem i modlitwą doszliśmy do pierwszego postoju. Rozlokowano nas w lesie przy skrzyżowaniu dróg. Choć to dopiero początek dzisiejszej drogi, warto skorzystać z odpoczynku, coś zjeść i rozprostować zmęczone ciało. Ja nie odpoczywam tym razem z grupą. Odszedłem w ustronne miejsce na skraju szosy i robię notatki. Nie za bardzo jest, kiedy pisać, dlatego wykorzystuję w tym celu każdą możliwie wolną chwilę. Niedogodnością jest jednak prażące słońce. Siedzę bez koszuli, może nikt nie zwróci mi uwagi.
           
            Pod względem ubioru są pewne, rygorystyczne wymagania. Nie wolno mieć odkrytych kolan i ramion, no i oczywiście dekoltów. Pielgrzym ma być ubrany skromnie i schludnie, a nie wyzywająco. Zwracana jest na to uwaga. Wczoraj nawet w marszu, nasz porządkowy, przez mikrofon z pewnym wyrzutem zwracał się do grupy, że widział dwie dziewczyny nieskromnie ubrane. Mówił nawet dosłownie, że to wstyd. Przypominał regulamin, który jest w książeczce pielgrzyma. Ja do regulaminu dostosowuję się, choć czasem też rozepnę koszulę. Ale jest jednak wielu pielgrzymów, którzy do tych wymogów nie stosują się i ja ich rozumiem. Może w tym miejscu wspomnę o obuwiu. Najczęściej widzę sandały, ale jest też dużo adidasów. Najbardziej mnie jednak dziwi, jak można chodzić w sandałach bez skarpet. Można przecież poocierać sobie stopy no i w przypadku gdy wpadnie kamień, a zdarza się to często, to wtedy trudniej jest się go w marszu pozbyć. Ci, co chodzą bez skarpet, czasami między palce wkładają sobie liście babki. Chyba to w czymś pomaga.

            Nasz ksiądz przewodnik czasem opowiada nam ciekawe sytuacje ze swojej kapłańskiej służby. Przytoczę jedno z takich wspomnień, przedstawionych w kontekście pielgrzymki.
            Chodząc po kolędzie w swojej parafii, w jednym z mieszkań w bloku spotkał się z dość zaskakującą sytuacją. Wchodząc do mieszkania, zorientował się, że ktoś z domowników wszedł do łazienki. Po modlitwie zwykle sprawdza się, w celu uaktualnienia, kartotekę. Wśród zebranych brakowało kilkunastoletniego chłopca – Marcina. Na pytanie księdza o przyczynę jego nieobecności, rodzice odpowiedzieli wymijająco. Sprawa jest oczywista. Marcin siedzi w łazience. Schował się tam przed księdzem. Mając to na uwadze, ksiądz Rafał przedłużał wizytę w tym mieszkaniu i w związku z tym trwała ona całe pół godziny. Może chłopak wyjdzie? Próżne jednak oczekiwanie. Ksiądz wyszedł z mieszkania, nie mówiąc o swoim spostrzeżeniu.
            Ale to nie koniec „bajki”.
            Do kancelarii parafialnej w czasie gdy dyżur miał ksiądz Rafał, przychodzi młodzieniec w sprawie związanej z chrztem. Jako chrzestny potrzebuje kartkę do spowiedzi. Ksiądz poprosił go, aby usiadł, żeby sprawdzić jego kartotekę. Kiedy już ją odnalazł, ku swojemu zaskoczeniu, skojarzył tego chłopca z Marcinem z kolędy. Odłożył na bok kartotekę i patrząc w oczy chłopakowi pyta go:
            - Marcin, powiedz mi, co ja ci takiego zrobiłem?!
            Zaskoczony pytaniem młodzieniec, „robi” duże oczy.
            - Marcin! Powiedz, co ja ci zrobiłem?! – ponawia pytanie ksiądz. - Czy ja cię pobiłem, czy okradłem, a może .... ?!
            Zdziwiony chłopak, szczerze odpowiada:
            - Nic złego ksiądz mi nie zrobił!
            - To dlaczego, gdy byłem u ciebie po kolędzie, schowałeś się do łazienki?
            Nie było odpowiedzi. Po krótkim wywiadzie ksiądz wypowiedział się do młodzieńca, że jednak nie spełnia on wymogów, aby zostać ojcem chrzestnym. Tak szczerze to obydwaj, co do tej opinii byli zgodni. Księdzu jednak na tym zagubionym chłopcu zależało.
            - Marcin! Chodź z nami na pielgrzymkę do Częstochowy. Ja Ci to zaliczę, jako przygotowanie do roli ojca chrzestnego.
            Młodzieniec spuścił głowę, wstał i odszedł.

            Z postoju na następny etap do Murowa wziąłem nasz znak. Udało mi się go donieść do samego postoju. Było jednak ciężko. W ogóle idzie mi się dzisiaj jakoś trudniej. To chyba jakiś kryzys. Ci bardziej doświadczeni uprzedzali, że kiedyś to nastąpi. Zapewne różnie u różnych on się objawia.
           
            W Murowie rozkładamy się na dość rozległym, nasłonecznionym zboczu wzniesienia. Wyżej jest kapliczka i krzyż. Tu będzie odprawiona msza św. Niesiony obraz Matki Boskiej Częstochowskiej postawiono przy ołtarzu. Podobnie krzyż. Znaki, flagi i transparenty stoją oparte o ścianę jakiegoś, dużego budynku gospodarczego i o pobliskie krzaki. Zmęczeni pielgrzymi porozkładali się na zboczu. Niektórzy od razu zasypiają. Widocznie dobrze jest, choć na chwilę przed mszą św. zamknąć oczy. Ja zdjąłem sandały i skarpety, żeby odpoczęły mi nogi. Zosia radziła mi, żeby podczas postojów przemywać nogi spirytusem salicylowym. Okazuje się, że nie tylko ja to robię. Mszę św. oczywiście będą odprawiać wszyscy księża, ale głównym celebransem będzie, oceniam, najstarszy z księży zdążających do Częstochowy, sympatyczny ksiądz, chyba z wałbrzyskiej grupy. Może mieć nawet 70 lat. Przygotowują się też ministranci. Co dzień są to te same osoby w różnym wieku, ale raczej z jednej grupy. Do ołtarza podchodzą w procesji niosąc na przedzie nasz pielgrzymkowy krzyż.
Ksiądz przewodnik wspomniał ks. proboszcza tej parafii, który zmarł niedawno, podkreślając jego wielką gościnność w czasie pobytu pielgrzymek w Murowie, zaznaczając jednocześnie, że obecny proboszcz deklaruje kultywować tę tradycję. Nieduży, nowoczesny kościół jest kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym się znajdujemy. Msza będzie odprawiana „za dwie siostry Anny – Salezjanki, z grupy drugiej, w 10 rocznicę ślubów zakonnych, jako dziękczynienie za dar powołania z prośbą o wierność Chrystusowi i radość w służbie młodym ludziom”. Jak zawsze do ołtarza podchodzi procesja z darami. Ponieważ Ewangelia opowiada o zgubieniu Pana Jezusa w Jerozolimie, kazanie jest o rodzinie. Wygłasza je ksiądz główny przewodnik. Podkreśla, na podstawie opracowań odnoszących się do liberalnego prawa dotyczącego wychowywania dzieci w rodzinie, płynące z niego zagrożenia dla rodziny. U nas dotyczy to ustawy o przemocy w rodzinie. Przytacza fakty za wypowiedzią pani profesor ze Szwecji (?), składania pozwów do sądu przez dzieci na rodziców. Delikatnie przestrzegał; To nie jest mądra mama i mądry tato, gdy pozwalają swoim dzieciom sobie „tykać”. Do komunii ustawiamy się w szpalerze od ołtarza w dół. Po uroczystości, jeszcze w szatach liturgicznych, celebransi odeszli na przykościelny cmentarz, aby pomodlić się i złożyć kwiaty na grobie zmarłego proboszcza tej parafii.
            Potem nasza grupa ustawia się do wspólnego zdjęcia przed ołtarzem. Zdjęć robionych jest bardzo dużo. Jest oczywiście wielu fotografów amatorów, którzy robią zdjęcia na własne potrzeby, ale jest jeden pan z synem, którzy wykonują mnóstwo zdjęć, jako dokumentację fotograficzną pielgrzymki. Te zdjęcia praktycznie już następnego dnia są dostępne w Internecie i rodziny pielgrzymów, koledzy czy znajomi, mogą w ten sposób śledzić naszą drogę na Jasną Górę. Sporo z tych zdjęć można kupić w pielgrzymkowym sklepiku z dewocjonaliami. Ta inicjatywa cieszy się dość dużym zainteresowaniem. Są też tacy ludzie z aparatami, nawet z teleobiektywami, którzy jakby szukali ciekawych ujęć, nietypowych, wyjątkowych twarzy czy może pozycji. W Grodkowie w kościele widziałem ks. redaktora Gościa Świdnickiego (wkładka diecezjalna do Gościa Niedzielnego) – Romana Tomaszczuka.
            I w Murowie gościnni mieszkańcy przygotowali nam coś na obiad. Zjadłem rosół bez klusek (bo nie było w menu) i chyba dwie pomidorówki. Brat Janek uprzedzał wcześniej, że to będzie już ostatni posiłek na trasie, bo wchodzimy w „opolskie”, dlatego wziąłem na zapas kilka kromek, świeżego chleba.
           
            Poszliśmy dalej. Idzie mi się ciężko i dlatego nie zabiegałem, aby coś nieść. Wiem, że dojdę, ale nie ma w tym chodzeniu już takiej radości, jak dotychczas. Idzie z nami sześciu kleryków w sutannach. Są wśród nich diakoni i młodsi. Jeden jest z naszej parafii – Michał Buraczewski. Jest chyba na trzecim roku w seminarium. Tylko jego znam. Ci klerycy są bardzo aktywni. Głoszą konferencje, prowadzą różaniec, koronkę do Bożego Miłosierdzia, grają na gitarach i noszą małe dzieci „na barana”. Dzisiaj widziałem właśnie bardzo miły obrazek gdy wysoki kleryk niósł na ramionach tę wspomnianą wcześniej małą blondyneczkę i ona zasnęła. Położyła głowę bokiem na swoich rączkach i tak spała oparta na głowie kleryka.
           
            Ciekawie jest obserwować idących w pielgrzymce braci i siostry. W miarę upływu czasu, choć nieznajomi, to jednak są jacyś bliżsi. Już o każdym można by coś ciekawego powiedzieć i z każdym miałoby się śmiałość porozmawiać; ta dziewczyna idzie z mamą, w grupie są trzy sympatyczne, młode pary, które idąc, trzymają się za ręce, ta panienka jest bardzo miła, ale nie ma koleżanek, ten starszy brat Ryszard, doglądający przodu naszej grupy, choć jest niemiłosiernie gorąco, idzie w butach z cholewkami i we flanelowej koszuli, ci starsi państwo z parafii Miłosierdzia Bożego w Bielawie, która nie ma jeszcze swojego kościoła, idą zawsze możliwie blisko z przodu, zaraz za znakiem i on niesie taki dość duży proporzec z wizerunkiem Jezusa Miłosiernego i podpisem informującym jaka to parafia. Znamienne jest to, że tego znaku nikomu nie odda do niesienia, no może czasami żonie, ... itd.
            Są też osoby, które naprawdę zasługują na wielkie uznanie za wytrzymałość i determinację w pokonywaniu kolejnych kilometrów. Nie będę pisał o tych przypadkach, ale mogę opowiedzieć.
           
             Ciekawiła mnie opinia pielgrzymów, którzy idą już kolejny raz. Jak to jest, że rok w rok, idą do Częstochowy? Siostra Gienia idzie już siódmy raz. Podczas dzisiejszej mszy św. modliliśmy się też za panią, która w pielgrzymce idzie już 25 raz, brat Ryszard już myśli o pielgrzymowaniu w przyszłym roku, a ma 62 lata ...  Nie odpowiem. Słuszne jest jednak stwierdzenie, dotyczące co prawda innej pielgrzymki, ale i tutaj pasujące - „Ta pielgrzymka jest w nas”. Bo jak wytłumaczyć niepokój ludzi w marcu, kwietniu, kiedy już myślą o sierpniowej pielgrzymce? Załatwiają urlopy, robią przygotowania, a na tydzień przed wyruszeniem na szlak, nie mogą spać po nocach. Dla niejednego decyzja o pójściu kolejny raz do Częstochowy, nie jest łatwa. Odwlekają ją, by ostatecznie w ostatniej chwili zapisać się. Coś w tym jest.
           
            Podeszła do mnie młoda siostra i podała mi różaniec. Wiedziałem, o co chodzi. Modliłem się za Jasia. Oddałem go potem klerykowi Michałowi.
           
            Jedzie z nami, czy może raczej – obsługuje pielgrzymkę, kilka różnych samochodów. O niektórych już wspomniałem. Wszystkie one są oznaczone widocznym emblematem – „Piesza Pielgrzymka Świdnicka”. Jest terenowy samochód komendanta służb porządkowych, jakiś samochód ciągnie przyczepę kempingową głównego przewodnika, są samochody sanitarne. Są też samochody ciężarowe. Każda grupa ma taki do wożeniabagaży z miejsca na miejsce. Jakiś większy samochód przewozi złożone namioty na stelażach, które rozkładane są na postojach jako: kaplica, namioty sanitarne do udzielania doraźnej pomocy medycznej i namiot „dowodzenia”. Jest też samochód, który na każdy postój podczas marszu i na nocny spoczynek, dowozi metalowe stojaki, na które zakłada się worki do śmieci. Śmieci są wstępnie segregowane i z miejsca postoju zabierane.
           
            Wypada jeszcze napisać, co dzieje się z pielgrzymami, którzy na trasie poczują się źle lub nawet zasłabną. Taka osoba zatrzymuje się po prawej stronie drogi, najlepiej w towarzystwie innej osoby, a czasem nawet z sanitariuszem, którzy są w niektórych grupach i mają nawet podręczne apteczki. Zabierze ich samochód jadący z tyłu i ktoś w nim udzieli pomocy albo podwiezie do lekarza. Może czasem wystarczy tylko w samochodzie odpocząć. Samochód z lekarzem i służbą pielęgniarską cały czas podczas drogi patroluje pielgrzymkę. Nieraz stoją oni po lewej stronie szosy, gdzieś w ustronnym miejscu i pozdrawiają nas. Miło, że o nas pamiętają i o nas dbają. Czujemy się jakby bezpieczniejsi.
            Nieraz widziałem takie osoby pozostające na trasie w oczekiwaniu pomocy. Co one wtedy czują? Na przykładzie jednej z sióstr z naszej grupy mógłbym pokusić się o odpowiedź.
            To może trzydziestoletnia siostra z wypisanym odważnie na plakietce imieniem – Małgośka. Bardzo dzielna, widać, że mocna w chodzeniu. Ta wędrówka sprawia jej radość. Wie, że nie będzie miała kłopotów. Szedłem wtedy akurat bliżej końca i widziałem, jak siedziała na trawie w cieniu jakiegoś krzewu. W wyraźnych jej oczach zobaczyłem niedowierzanie, że takie coś się jej przytrafiło. Jakieś skrępowanie, że przecież ... Niepokój - co dalej będzie? Na twarzy grymas bezradności, ale i złości. To nie może być koniec!
            Na następnym etapie szła już razem z nami.
            Faktycznie kanapek po drodze już nie było, ale i ludzi nie było. Tylko przed jednym z wiejskich domów był wystawiony koszyk z jabłkami z przydomowego sadu. Robi się jakby smutniej.
           
            W Laskowicach, jakoś tak rozbiłem namiot, że wokół mnie byli ludzie też z innych grup. Cztery namioty tak się ustawiły, że wejścia były naprzeciwko siebie. Podczas krzątania się i jedzenia, można było porozmawiać. Były dwie panie, małżeństwo w sile wieku, ksiądz prymicjant i dziewczyna z naszej grupy. No i zaczęły się żarty na różne tematy, ale dominował jeden. Ta panienka, już dwudziestokilkuletnia, szuka męża i w tym szukaniu bardzo się stara. Choć zgrabna, ładna i zaradna, to jednak chłopaka znaleźć nie może. Przestała nawet chodzić na dyskoteki, bo tam też męża nie znalazła. Postanowiła chodzić na pielgrzymki. Raz jeden kawaler jej się trafił i nawet wziął od niej adres, ale nie napisał. Ci chłopcy na pielgrzymce, którzy jej się podobają i chciałaby się bliżej z nimi zapoznać, okazuje się, że to klerycy. Oczywiście inni zaraz dają rady i szukają w pamięci wśród swoich znajomych i w rodzinie odpowiedniego wiekiem kandydata. I tak sobie żartujemy.
           
            Tuż przy polu namiotowym jest ogromne pole po skoszonym zbożu. Pozostały na nim duże bele zwiniętej słomy. Dzieci od razu tymi belami się zainteresowały. Włażą na nie i nawet próbują turlać po rżysku.
            Apel, podobnie jak wczoraj, też mamy w grupach. Rozkładamy się na karimatach na pachnącym jeszcze po skoszonym zbożu polu. Jest sprzęt nagłaśniający, są gitary i skrzypce. Siostry zakonne częstują wszystkich cukierkami, bo to dziś ich święto. Mają rocznicę ślubów zakonnych. Przed rozpoczęciem apelu słyszymy z naszych głośników wyraźny, poważny głos papieża Jana Pawła II. Może to nic nadzwyczajnego, bo są takie możliwości, ale widzimy, że to ksiądz Rafał mówi do mikrofonu, fantastycznie parodiując papieża. Jesteśmy zaskoczeni. Ksiądz się śmieje, my oczywiście też. Zachęcony przez nas, dał się namówić na „coś jeszcze”. Tym razem parodiował papieża Benedykta XVI, „po włosku”, oczywiście zmyślając treść. Byliśmy zachwyceni. Potem śpiewy religijnych piosenek, a następnie, z głośników popłynęła melodia „poloneza”, którą słyszałem wczoraj. Na rżysku ustawiają się pary. Będziemy tańczyć. Nie kwapiłem się do pląsów, ale siostra zakonna mnie zmobilizowała.
           
            Panu naszemu pieśni grajcie
            Wysławiajcie Jego święte Imię.
            Panu naszemu pieśni grajcie.
            Wysławiajcie Jego święte Imię.
            Alleluja, Alleluja, Alleluja, Alleluja!
            Alleluja, Alleluja, Alleluja, Alleluja!
           
            Nie tylko chodzimy w kółko, ale są też figury. Sceneria, trzeba przyznać, wyjątkowa. Przypomina mi się, kiedy ostatni raz tańczyłem poloneza – czterdzieści lat temu na studniówce. Apel śpiewamy trzymając się za splecione ręce. Robi się szaro. Ale to jeszcze nie koniec. Coś się dzieje. Jakieś uśmiechy, szepty, woda w wiaderkach. Będzie „chrzest” tych pielgrzymów, którzy idą w pielgrzymce po raz pierwszy. Starsi pielgrzymkowym stażem, usiedli, a my staliśmy w jednej grupie czekając, co dalej będzie. Można było się spodziewać. Nie chciałem być zmoczony. Sprytnie wycofałem się na koniec grupy i usiadłem na karimacie wśród obserwatorów.
            Całą grupę „pierwszaków” potraktowano jako oryginalny chórek. To chórek z PGR-u. Podzielono pielgrzymów na cztery grupy, to znaczy, na cztery „głosy”. Każda z grup miała za zadanie naśladować jedno z wiejskich zwierząt. I tak:
           
            „Psy” – hau! hau!
            „Koty” – miau! miau!
            „Świnki” – kwi! kwi!
            „Krowy” – mu! mu!
           
            Najpierw były ćwiczenia, a potem próba generalna. Trzeba było śpiewać „swoim” głosem, na melodię: „Szła dzieweczka do laseczka”, po wskazaniu grupy przez księdza dyrygenta. Śmiechu było co niemiara, bo wszystko się myliło. Udało się dopiero za czwartym razem, „zaśpiewać” prawidłowo. Potem była jeszcze jedna zabawa i jeszcze zabawa z uciętą butelką, monetą i wodą, no i wreszcie właściwy „chrzest”. Były ustawione trzy miski z ciepłą wodą, do których w kolejności się podchodziło, a klerycy i księża, nachyloną osobę, polewali obficie wodą po głowie.  
           
            I tak, dobrze już późno w nocy, zakończył się ten dzień.
                                                        


                                                       DZIEŃ  SIÓDMY

           
            Jest piątek, 6 sierpnia 2010 roku. Siódmy już dzień idziemy w pielgrzymce do Częstochowy. Coraz bliżej do osiągnięcia celu. Daje się we znaki zmęczenie, ale i czujemy radość, że już wkrótce będziemy mogli sobie powiedzieć – doszliśmy!
            Dzisiaj 32-kilometrową trasą zmierzamy do Łomnicy. Wspominamy Przemienienie Pana Jezusa na Górze Tabor. Hasło związane z tym wydarzeniem – „Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy” (Łk. 9,33). I moja dzisiejsza intencja, jakby pokrywa się, oczywiście w pewnym sensie, z przemienieniem, z przemianą. Idę, myśląc szczególnie o zmarłych: Janie i Janinie Bartniczukach oraz zmarłych z rodziny Stawickich i Bartniczuków. Cały czas pamiętam o intencji głównej, w związku z którą zdążam na Jasną Górę. Planowana pobudka była o godz. 4.45, ale sam obudziłem się już o 4.20. Jak co dzień o świcie – przyciszone głosy, rozsuwanie namiotów i śpiworów – czas wstawać. Co przyniesie ten nowy dzień?
           
            Wyruszyliśmy o 5:50. Na początku szliśmy przez pola kierując się do widocznego lasu. Przez ten las szliśmy ponad dwie godziny, raz tylko przechodząc szosę i raz idąc po szosie może 200 metrów. Może dlatego, że to las, nie „szły” z nami wózki z małymi dziećmi. W lesie też, przy skrzyżowaniu leśnych traktów, zarządzono 30 minut postoju.
            Jest taka religijna piosenka:

            Jezus, Jezus, Jezus o poranku,
            Jezus i w południe,
            Jezus, Jezus, Jezus, gdy zapada zmrok.

             Dalej są jeszcze cztery zwrotki. Często, gdy zbliżamy się do postoju (ja zupełnie nie mam orientacji, kiedy będziemy się zatrzymywać) młodzież z entuzjazmem, na melodię tej piosenki, śpiewa:

            Postój, postój, postój o poranku,
            ..........
            Na postoju odnalazły się „nasze” wózki, na które popularnie mówi się – rydwany.
           
            Około godziny jedenastej zatrzymaliśmy się na skraju lasu, w ustronnym miejscu, na polanie. Są jakieś zabudowania gospodarcze, jakieś płoty, ale prawdopodobnie to wszystko jest opuszczone, bo nie ma żadnych ludzi ani nawet pies nie szczeka. Dalej widać, jak wzrokiem sięgnąć, przestrzeń łąk. Są już samochody, jest sanitarka i sklepik ze zdjęciami. Tu będzie msza św. Jest ustawiony ołtarz. Bardzo gorąco. Ludzie porozkładali się w lesie na chwilę wytchnienia. Niektórzy natychmiast zasypiają. Części z nich już nic nie obudzi przez czas postoju. Siedzę pod siatką ogrodzenia na ciepłej, gołej ziemi. Jakiś brat dał mi foliową torebkę, żebym chociaż na niej usiadł. Nie wypadało odmówić. Jestem na boso, niech stopy odpoczywają. Jeszcze przed mszą św. zasłabł na placu jeden młodzieniec. Od razu powstało pewne poruszenie, podbiegła pani doktor z pielęgniarką. Po jakimś czasie podnieśli go i prowadzili do ambulansu. Widać było, jak delikatnie, ale bezskutecznie opiera się. Nie chciał iść. Może obawiał się, że wypadnie z pielgrzymki, ale poszedł. Widziałem go potem, jak przystępował do komunii św.
             Dziwne to było, ale myślę, że dopuszczalne i nie gorszące, jak pielgrzymi podchodzili do komunii w skarpetkach lub boso.
           
            Jeżeli ktoś poczuje się niedobrze, albo zachoruje, to wtedy trafia do lekarza. Lekarz ocenia, czy taki pielgrzym może iść dalej. Jeśli nie, to jeździ busem, ale nie z pielgrzymką, tylko z bazy na bazę. Co tam w ciągu całego dnia robią, to ja nie wiem, ale chyba są amatorzy takiego „pielgrzymowania”, bo ksiądz Brudnowski po mszy św. zwracał uwagę, że takich „chorych” jest zdecydowanie za dużo, a już całkiem niezrozumiałe jest, że młodzi „chorują” parami. Obiecał, że sam sprawdzi listę chorych. Dla tych pielgrzymów, którzy w ciągu dnia nie mają możliwości uczestniczenia we mszy św., jest odprawiana liturgia wieczorem lub rano na miejscu w bazie w namiotowej kaplicy.
           
            I znów idziemy cały czas przez las. Inaczej odbiera się śpiewane piosenki, inaczej brzmi modlitwa różańcowa. Już drugi raz słyszałem tą samą intencję: „o dobrego męża dla mnie, moich sióstr i moich kuzynek”. Modlimy się też, już kolejny raz, o powołania kapłańskie w parafii w Piławie Górnej. W pewnym momencie wyszliśmy z lasu na polną drogę. Niby nic szczególnego, bo po takich drogach też często chodzimy, ale tym razem ukazał nam się wyjątkowy widok. Szliśmy wprost na kościół z dwoma wysokimi wieżami. Na tle horyzontu odcinał się on wyraźną czerwienią murów i wież. Szybko zaczyna się chmurzyć. Po prawej stronie akurat tam gdzie będziemy nocować w oddali słychać grzmoty. Z niepokojem patrzymy w niebo.
             
            Wyszliśmy na wąską szosę tuż przy kościele. Nie widać żadnych ludzi. Kościół stoi na uboczu wioski. Jest zamknięty. Chyba przewidziana jest krótka przerwa, bo stoimy. Są samochody, jest otwarty sklepik. Pielgrzymi kupują bułki i chleb. Nikt nas po drodze niczym nie poczęstował. To przecież lasy. Rano zjadłem dwie kromki chleba, a po mszy św. słodką bułkę. Stanąłem w kolejce do sklepiku po bułki, ale bułek zabrakło. Nie kupię przecież całego chleba żeby go nosić w plecaku! A może jednak kupić? Za późno się zdecydowałem. Chleba też już nie ma.
            A jednak lunęło. Szybko zakładamy płaszcze, dzieci z wózkami już są w busach. Chyba odwiozą ich do bazy na nocleg. Słyszymy komendy do ustawienia się na szosie grupami i zaraz, mimo deszczu, będziemy szli dalej. Ale pada mocno. Nagła zmiana decyzji. Ktoś otworzył kościół i możemy się w nim schronić. Kościół jest przestronny i bardzo zadbany. Na siedzeniach ławek - miękka wykładzina. Ze zdziwieniem czytam napisy na tabliczkach przytwierdzonych do ławek z podaniem nazwiska osoby, która o wskazanej godzinie ma prawo siedzieć właśnie w tym miejscu. W ustronnym miejscu prezbiterium siedzi starszy ksiądz, może proboszcz, ale nas nie wita. Modli się. Właśnie minęła godzina piętnasta - Godzina Miłosierdzia i czas odmówić koronkę do Bożego Miłosierdzia.
            Ciągle mocno pada. Dziewczyny intonują pieśń:

            O Pani, ufność nasza w modlitwy Twej obronie,
            Chroń nas, chroń nas, Królowo Pokoju!

            Ta melodyjna sentencja wielokrotnie powtarzana, nastraja do jakiegoś wewnętrznego wyciszenia, zadumy i refleksji. Trwamy w modlitewnym skupieniu, czekając na dalsze decyzje. Przestało grzmieć.
            Mimo padającego ciągle deszczu po godzinie wychodzimy przed kościół. Idziemy dalej polną drogą wśród łanów zbóż i kukurydzy. Ze względu na piątek, odprawiamy Drogę Krzyżową. Jako rozważania odczytywane były teksty zakonnika z Medjugorie. Znów dochodzimy do lasu. Cały czas mokra trawa i błoto. Jeden z naszych funkcyjnych, zrezygnował z omijania kałuż i szedł ich środkiem w skarpetkach. Kiedyś jednak deszcz musiał przestać padać. Co chwilę widać, jak ktoś w marszu zdejmuje płaszcz i po zwinięciu przytwierdza go do plecaka. Znów jest pogodnie i ciepło. Jednak mokre skarpety i obuwie na pewno nie zdążą wyschnąć do postoju.
            Doszliśmy do Łomnicy. Miejsca na namioty dużo, ale miejscami stoją kałuże. Trawa mokra po deszczu. Rozkładam namiot, uważając, aby był trochę wyżej od poziomu wody w dość rozległym zagłębieniu. Trzeba coś zjeść i umyć się. Dzisiaj jest kłopot z ciepłą wodą, ale i tak widzę, jak pielgrzymi myją się w wolnych miejscach na trawie. Nie wszyscy czekają w kolejce do kabin. Ja też się myję na dworze, przy namiocie lub w jakimś innym miejscu. Dość powszechny jest widok mycia włosów. Ja to nie mam z tym problemu, bo mam bardzo krótkie (opłuczę tylko z kurzu), ale widzę często kobiety i dziewczyny z rozpuszczonymi, mokrymi włosami lub głowy w turbanach z ręczników. Na niektórych postojach zauważam, jak pielgrzymi gdzieś wędrują z ręcznikami na ramieniu. Okazuje się, że idą umyć się do znajomych gospodarzy. W jakiś sposób, wędrując przez lata i zatrzymując się w tych samych miejscach, zapoznawali się. Jest w tym też pewna doza zaradności, a może i radość tych, którzy choć na umycie się przyjmą pielgrzyma.
            Dziś ksiądz Rafał poszedł na wieś z ręcznikiem „sprawdzić” gościnność gospodarzy. Nie przyznawał się, że jest księdzem i dlatego może, tam gdzie zachodził, odmówiano mu możliwości umycia się.
           
            Generalnie w, jak to się mówi, „opolskim”, jest w mieszkańcach jakaś nieufność do pielgrzymów. Nam to nie przeszkadza, bo jesteśmy pielgrzymką „namiotową”, ale pozostaje jakiś niedosyt otwartości tutejszych ludzi. Nie ma ich na trasie. Gdzieś, ktoś patrzy przez szybę. Czasem ktoś stojący przy sklepie odwróci do nas głowę, czasami ktoś stoi w furtce. Wszystkich serdecznie pozdrawiamy, a siostry zakonne podbiegają i dają wszystkim obrazki. Dzielnie pomaga im w tym jeden z młodszych chłopców. Pytałem o ten problem starszych stażem pielgrzymów. Ta niechęć to podobno przykre sytuacje z przeszłości, z czasów „komuny”, kiedy to władze były przeciwne pielgrzymkom. Wtedy jeszcze goszczono się na kwaterach. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa udając pielgrzymów, podczas zakwaterowania gospodarzom robili specjalnie różne szkody. Wszystko to „szło” na konto pielgrzymki i Kościoła. W takiej sytuacji, następnym razem już gospodarze od pielgrzymek dystansowali się i być może po dziś dzień dlatego tak jest.

            Ksiądz Brudnowski pochwalił dziś publicznie podczas ogłoszeń naszych bagażowych. Mówił, że w grupie drugiej, brat Roman i „Chimen”, ze wszystkich bagażowych najlepiej sobie radzą. Bagaże zawsze równo poukładane rzędami i przez to szybko dostępne. W samochodzie też układane a nie  rzucane jak worki z kartoflami. Wiadomo – lata praktyki, ale ja trochę podejrzewam naszego przewodnika, czy czasami do tego wyróżnienia nie przyczynił się. Każdy przecież ucieszyłby się, gdyby go pochwalono. Ale, żeby to tak do końca zrozumieć, trzeba znać i Romana, i „Chimena”.
           
            Ponieważ sprawozdanie z tego dnia nie zajmuje zbyt dużo miejsca, wspomnę o niektórych sprawach, które się na pewno wydarzyły podczas pielgrzymowania, a dokładnie nie wiem kiedy, oraz o innych spostrzeżeniach, o których jeszcze nie pisałem.
            Wspominałem o konferencjach w drodze, głoszonych przez księży i diakonów, ale konferencje, a może raczej pogadanki czy rozszerzone informacje, głosiły również osoby świeckie. Była w naszej grupie starsza, bardzo sympatyczna, zasługująca na zaufanie pani, która opowiadała o zorganizowanej formie modlitwy w grupie określanej jako „ Jerycho”. Ks. Przewodnik przedstawiał tę panią dobrodusznie, jako „Siostrę Jerycho”. Ta grupa modlitewna, to ludzie z całego kraju, w różnych zawodach, zbierający się cyklicznie, lub w miarę potrzeby na wspólną, intensywną modlitwę w jakiejś ważnej, konkretnej sprawie. Podawała przykłady. Przyznaję, że nie wiedziałem o takiej inicjatywie świeckich katolików i cieszy to, że są wśród nas tacy troskliwi ludzie.
            Inna pani przedstawiła nam inicjatywę „duchowej adopcji dziecka poczętego zagrożonego aborcją”. O tym słyszałem i w naszej parafii taka grupa jest. Opowiadała, na czym ta duchowa adopcja polega. Jest to bardzo proste i nie wymaga dużego wysiłku. Trzeba wypełnić odpowiednią deklarację i w intencji duchowo zaadoptowanego dziecka co dzień odmawiać jedną dziesiątkę różańca przez dziewięć miesięcy. Podkreślała jednak, że musi być to modlitwa odmawiana codziennie. Oczywiście nie jest wiadomym, jakie to jest dziecko, ale ważne jest, by w tym świecie, w którym ginie tak wiele niewinnych, poczętych dzieci poprzez okrutną aborcję, nie być biernym i obojętnym. Zachęcała do pobierania deklaracji i informowała, że w tej intencji będzie odprawiona msza św. na Górce Przeprośnej i tam też, jeszcze będzie można pobrać deklarację.
            Jeszcze raz wspomnę o sprzęcie nagłaśniającym. Ci, co niosą „tuby” i „studio”, jeśli również niosą plecaki, muszą je nieść z przodu. Zasadniczo plecak, jak sama nazwa wskazuje, nosi się na plecach, no, ale jak trzeba ... Ja nie próbowałem, ale wielu z pielgrzymów, też tak plecaki nosiło, zapewne po to, aby odciążyć plecy. „Tuby” idące z przodu wyznaczają też początek grupy. Na wysokości „tuby” powinien „iść” znak. Przed nim są już tylko wózki, jeśli nie jest to grupa prowadząca pielgrzymkę. Tego szyku trzeba pilnować, aby grupa była zwarta i stanowiła jedną całość. Często jednak słyszy się komendę przewodnika: „Nie wychodzić przed tuby”. Podobnie jest ze studiem. Gdy robi się gdzieś w środku luka, słychać komendę: „ Wyprzedzać studio”. Odpowiedzialne za ten sprzęt osoby, ciągle mają na uwadze, aby przewody zawsze były w bezpiecznej odległości od ziemi. O to też dbają sami pielgrzymi. Jeśli przewód jest za długi, nawija się go na specjalne uchwyty przy stelażu.

            Pielgrzymi, a szczególnie młodzież i dzieci, nauczyli się jeszcze jednego grupowego, żywiołowego tańca. To „Osiołek”. Zabawa polega na tym, że jej uczestnicy ustawiają się najpierw w duże koło, przodem do środka, w środku jest jedna osoba, tzn. osiołek. Puszczają muzykę – melodię „Osiołka” i ten osiołek, podskokami, biegnie do pewnego momentu wewnątrz koła przy uczestnikach. Potem zatrzymuje się przed kimś i wtedy już razem, wykonują taneczne ruchy będąc do siebie przodem, potem tyłem i bokiem. Jest to, pewnego rodzaju zaproszenie, do wejścia w środek koła. Kończy się pierwszy cykl zabawy i w środku są już dwa osiołki. Muzyka cały czas gra, osiołki są cały czas w ruchu. Po drugim cyklu, w środku już są cztery osiołki, potem osiem, szesnaście, i tak do końca, aż wszyscy zostaną osiołkami. Bardzo ciekawa zabawa, aż samemu chciałoby się potańczyć, ale nie wypada. Słowa są takie:

            Biegnie, biegnie mały osioł
            Biegnie, biegnie mały osioł
            Biegnie, biegnie mały osioł
            Od samego rana

            W przód, w przód, w przód kochana
            W tył, w tył, w tył kochana
            W bok, w bok, w bok kochana
            Od samego rana.

            „Taniec belgijski” i „Osiołek” są nieodłącznym elementem postojów, na których jest odpowiednia ilość miejsca. Widziałem też, jak jedna z grup ruszała z postoju w rytmie „Zorby”. Muzyka gra, oni trzymają się pod ręce, no i tańczą, dopóki im się wszystko nie pomyli przy szybszych taktach. Wtedy, ze śmiechem, ruszają na szlak.

            Jest taka religijna, pielgrzymkowa piosenka, podczas śpiewania której trzeba wykonywać pewne ruchy:

            Gdy Boży Duch napełnia mnie
            Jak Dawid śpiewać chcę!
            Gdy Boży Duch napełnia mnie
            Jak Dawid śpiewać chcę!
            Jak Dawid, jak Dawid, jak Dawid śpiewać chcę!
            Jak Dawid, jak Dawid, jak Dawid śpiewać chcę!

            Potem w miejsce ... „śpiewać”... jest, kolejno – klaskać, wielbić i skakać. Ta piosenka, to nawiązanie do Starego Testamentu i sceny niesienia w orszaku, z uczestnictwem króla Dawida – Arki Przymierza. Wtedy śpiewano, grano na wielu instrumentach i tańczono. Może to właśnie tłumaczy radosny nastrój pielgrzymki? A poza tym, przecież, chrześcijanin ma być radosny.

            We wszystkie dni pielgrzymowania dwa razy dziennie w czasie marszu, rano i przed dojściem na bazę, jest błogosławieństwo, w którym aktywnie uczestniczą wszyscy pielgrzymi, poprzez gest wyciągniętej ręki nad sobą, bratem czy siostrą idącymi obok lub symbolicznie, nad wszystkimi. Jest to takie wzajemne błogosławieństwo. W tym czasie śpiewamy, po dwa razy każdą sentencję:

            Bło-o-gosławieństwo Pana nad nami,
            W Jego Imię błogosławimy się.

            Bło-o-gosławieństwo Pana nad Tobą,
            W Jego Imię błogosławimy cię.

            Bło-o-gosławieństwo Pana nad Wami,
            W Jego Imię błogosławimy was.

            Kiedy w naszej grupie konferencję głosił bliski kolega z seminarium, naszego księdza Rafała, pytał on, czy praktykuje się w naszej grupie takie błogosławieństwo. Mówił też o jego sensie. Podawał przykład z jednej parafii łódzkiej dzielnicy, słynącej z bardzo złej reputacji (może Bałuty?). Parafianie podjęli taką krucjatę: Chodząc po dzielnicy, w duchu zwracając się do przechodniów mówili: „Błogosławię Cię”. Ksiądz twierdził, że przyniosło to widoczną poprawę w dzielnicy. Zamiast złorzeczyć i przeklinać kogoś – błogosławić!
           
             Przed apelem ks. Paweł łączył się z duchowymi pielgrzymami z naszej parafii, zgromadzonymi o tej porze przed figurą Matki Bożej. Akurat przypadkowo byłem świadkiem tej rozmowy. Zdawał krótką relację z dzisiejszego dnia. Podał telefon komórkowy jednej ze starszych kobiet z Bielawy. I ja się wtrąciłem, z prośbą do księdza, aby spytał, ilu jest, tam w Bielawie zgromadzonych duchowych pielgrzymów. Zapytał: „Brat Bolesław pyta... „ (Zosia potem to potwierdziła).
Apel dziś jest wspólny. Nie ma zbyt wielu ludzi. Z księdzem Przewodnikiem jest dwóch panów, może miejscowych. Dają o sobie świadectwo. Każdy zaczynając mówić, przedstawia się imieniem i dodaje .... alkoholik. Należą do „A A” (Anonimowi Alkoholicy) i opowiadają o swojej walce z tą straszną chorobą. Od wielu już lat nie piją, ale ciągle muszą się mieć na baczności. Jeden z nich, po sześciu latach abstynencji, nie wytrzymał. Walkę musiał zaczynać od nowa. To bardzo sympatyczni panowie.
                                                        


                                                             DZIEŃ  ÓSMY

           
            7 sierpnia 2010 roku. Sobota. To ósmy dzień pielgrzymki. Z Łomnicy idziemy do miejscowości o wdzięcznej nazwie – Jezioro. Ładnie brzmi. Może sobie popływamy? Mamy do przejścia 28,5 km, ale cóż to znaczy w odniesieniu do tego, co już przeszliśmy. Będziemy szli przez: Wędzinę, Ługi-Radły i Dąbrowę.
            Sobota, a więc to dzień tygodnia szczególnie poświęcony Maryi. I stąd zapewne dzisiejsze wspomnienie Niepokalanego Serca Najświętszej Maryi Panny i zawierzenie Maryi wszystkich kapłanów pielgrzymkowych. Hasło dnia: „Świętymi bądźcie, bo Ja jestem święty” (Kpł. 11,44). Ja szczególnie będę się modlił, za wszystkich organizatorów i dobrodziejów tej naszej pielgrzymki.
           
            Minął tydzień wędrówki do Matki Bożej na Jasną Górę. Od szóstego dnia jest mi już trudno. Nie mam, co prawda pęcherzy, ale bolą stopy. Chodzę w sandałach i daje się już wyraźnie odczuć zdarte nierówno podeszwy. Na pierwszy etap dziś założyłem buty, bo jest mokro, a znów będziemy iść przez lasy.
            W nocy usłyszałem, jak w namiot bębnią krople deszczu, ale zasnąłem z powrotem z nadzieją, że mnie nie podmyje. Potem jednak deszcz przestał padać, a wiec „po ludzku” będzie można zwinąć obozowisko. O 4.15 słyszałem już rozsuwanie śpiworów, choć pobudka dziś o 5.00. O 4.30 zaczął znów padać deszcz, ale taki drobny. Na dworze mgła. No cóż, trzeba się zwijać. Nie jest zimno. W namiocie – kałuża. Zaparzyłem herbatę i co nieco zjadłem.
           
            Msza św. miała być w widocznym z daleka kościele, ale ze względu na pogodę, aby nie opóźniać wyjścia na trasę, była na placu po zwinięciu obozu. Za liturgię słowa i śpiewy odpowiedzialna była nasza grupa wspomagana przez dwie dziewczyny, które bardzo w śpiewach udzielają się w całej pielgrzymce. Wyruszyliśmy zaraz po mszy św. Było różnie; padało i nie padało, ale było bardzo mokro. Idziemy w płaszczach. Plecak mokry od potu. Duże lasy, wysokie sosny, bardzo specyficzne maszerowanie. Nasz ks. Przewodnik prosił w lesie, że jeśli ktoś zostaje do „toalety” to koniecznie z kimś, aby się nie zgubić. To są obszarowo bardzo duże lasy i łatwo pobłądzić. Podał przykład całej pielgrzymki, która kilka lat temu zaginęła w tych lasach i do tej pory błądzi nie mogąc znaleźć z niego wyjścia.
           
            Ksiądz Rafał w drodze dał nam znów popis swoich możliwości parodiowania. Tym razem był „wykład” po włosku papieża Benedykta XVI, a tłumaczem był kolega księdza z seminarium. Wykonanie było znakomite. Potem w hierachii, w kolejności, był jeszcze kardynał Stanisław Dziwisz, a później jeszcze parodiował jednego wikarego, u którego wykorzystał charakterystyczny zwrot. Było czego posłuchać.
            Na postoju w lesie kupiłem sobie dwie zwykłe, świeże bułki i wiejski serek. Wszystko zjadłem. Byli pielgrzymi, którzy nawet te pół godziny przerwy wykorzystywali na sen. Nic dziwnego. Zmęczenie daje się we znaki.
            Dalej idziemy tym samym lasem. Proste, leśne, dobrze utrzymane drogi. Dopiero na skrzyżowaniach można było zorientować się, że są to drogi pożarowe. Każda ma swoje oznaczenie odpowiednim numerem. Przechodziliśmy też w lesie przez tory kolejowe. Dla bezpieczeństwa zwinięto sprzęt nagłośniający. Na torach stało dwóch porządkowych z lornetkami. Tory, proste na całej, widocznej długości gdzieś w oddali na horyzoncie zlewały się z lasem. W scenerii lasu odmawialiśmy różaniec. Jakiś młodzieniec jedną dziesiątkę odmawiał po niemiecku. Oczywiście my odpowiadaliśmy po polsku. W intencjach ktoś zrozpaczony prosił: „ Mamo pomóż, ja już dłużej nie mogę!!!”.
            Ciągle idziemy wysokim, sosnowym lasem. Całkiem znienacka zaczęło grzmieć i zerwał się wiatr. Będzie burza. Zaczęło lać wcześniej niż się spodziewaliśmy. W takiej sytuacji, zapewne każdy by się zatrzymał i próbował przeczekać burzę. W pielgrzymce jest inaczej. W marszu ubieramy się w płaszcze. Nikt się nie zatrzymuje. Najgorzej mają ci, co coś niosą, ale jeden drugiemu pomoże. Po deszczu porobiły się w lesie ogromne kałuże tak, że czasami trzeba je omijać lasem. Z drugiego postoju wózki pojechały do bazy. Nie dało się nimi dłużej jechać. Na postój zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym było mnóstwo dorodnych czarnych jagód. Wielu z tego skorzystało w tym również ja.

            Dochodząc do miejscowości Jezioro, w okolicy żadnego jeziora niestety nie widzieliśmy. Za to na drodze, ze sto metrów od miejsca noclegowania, była taka ogromna kałuża, że cała pielgrzymka szła pojedynczo i wolno, aby tą kałużę ominąć. Wreszcie widzimy pod lasem nasze samochody. Jesteśmy na miejscu. Chciałoby się iść na prawo, na skróty, ale rosną na polu jakieś drobne roślinki. Nie możemy przecież niszczyć uprawy. Kiedy jednak przypatrzyłem się dokładniej tym roślinkom, okazało się, że to po prostu zielsko i to w dodatku kiepskie. Ziemia tak wyjałowiona, że nawet zielsko nie bardzo ma chęć rosnąć. Po lewej stronie rośnie łan żyta, ale jakże mizernego. Nigdy w życiu nie widziałem tak marnego żyta. Widocznie słaba tu ziemia.
            Miejsca na namioty – ile kto chce. Rozkładamy się pod lasem na ugorze. Są miejsca z jakimiś starymi korzeniami, gałęziami. Teren pod namiot trzeba wyrównać. Rozkładam się dość daleko od innych.
            O godzinie 18.00 rozegrano finałowy mecz piłki nożnej. Poszedłem. Jest piękne boisko w ustronnym miejscu, między lasem a zagajnikiem. Dwie ostatnie drużyny. Zawodnicy ubrani w piłkarskie stroje. Grupa trzecia w zielonych strojach z napisem z przodu „EuroArss”, a z tyłu „LSO Lądek Zdrój” (LSO – Liturgiczna Służba Ołtarza). Grupa ósma w strojach pomarańczowych z napisem „BERIT”. „T” przedłużone do góry przedstawia krzyż. Znalazło się nawet trzech sędziów. Kibice drużyn licznie zgromadzili się po obydwóch stronach boiska, z flagami, z bębenkami i entuzjazmem do dopingu. Gwizdek sędziego i zaczęło się. Obie drużyny grały niesamowicie. A jaki doping!? Ostatecznie „Zieloni” wygrali 3:2. Niski wynik też świadczy o wyrównanej grze obydwu drużyn. Po wygranej – szał w trzeciej grupie. Jakieś tańce piłkarskie zawodników, wspólne ukłony dla publiczności, podziękowania dla przeciwnej drużyny, rzucanie się zawodnikom na szyję i tort dla zwycięskiej drużyny. Były przeżycia. Ja kibicowałem trójce.
           
            Przechodząc wieczorem między namiotami do księdza Pawła, aby zapisać się na autokar z Częstochowy do Bielawy, zauważyłem niesamowite zjawisko. Nigdy wcześniej niczego podobnego nie widziałem. Otóż namiot tych wspomnianych wcześniej państwa z Bielawy z parafii Miłosierdzia Bożego, obsiadły fruwające mrówki. Było ich mnóstwo, całe roje. Dziwne to zjawisko obserwowało wielu pielgrzymów. Właściciele namiotu stali bezradni, nie wiedząc, co począć. Mrówki siedziały tylko na tym jednym namiocie. Nie wiem, jak to się skończyło.

            O godzinie 20.30 – apel na ugorze. I tym razem osobno w grupach, a może tylko nasza grupa osobno. Zanim zeszli się pielgrzymi z całej grupy, oczywiście były tańce. Najpierw „belgijski” a potem siostry uczyły jeszcze i innych, podobnych, też w kole i też ze zmianą partnerów po każdym cyklu. Ludzie szybko załapywali o co chodzi i cieszyli się wspólnym tańcem, a zapewne jeszcze bardziej tym, że mogli być blisko siebie, być razem. Potem śpiewaliśmy różne pieśni i piosenki religijne. Nie sposób, oczywiście, zacytować wszystkich, również tych śpiewanych po drodze, na postojach i apelach. Niektóre jednak są tak ekscytujące, że trudno ich nie zanotować. Do takich niewątpliwie należy: „Gdyby wiara twa”.

            „Gdyby wiara twa była wielka jak
            gorczycy ziarno” – te słowa mówi ci Pan. - /x2
            I z taką wiarą rzekłbyś do góry:
            „Przesuń się, przesuń się”. -/x2
            A góra posłusznie przesunie się, przesunie się, przesunie się.
            W Imię Jezusa przesunie się, przesunie się, przesunie się.
            A chromy skoczy na nogi swe, na nogi swe, na nogi swe.
            A kto jest smutny uśmiechnie się, uśmiechnie się, uśmiechnie się.
            A kto łzy leje ten otrze je, ten otrze je, ten otrze je.

            Spływa, spływa, spływa Duch Święty /x2
            Duch Święty swą mocą dotyka mnie, dotyka mnie, dotyka mnie.
            Od czubka głowy po stopy me, po stopy me, po stopy me.
            Duch Święty swą mocą dotyka cię, dotyka cię, dotyka cię.
            Od czubka głowy po stopy twe, po stopy twe, po stopy twe.
            Spływa, spływa, spływa Duch Święty. /x2

            To ulubiona melodia brata Mateusza. Bardzo dobrze czuje się w pielgrzymce i świetnie gra na gitarze. Prowadzi też „Godzinki”.
            Poszarzało najpierw na dworze, a potem zrobiło się już ciemno. Ale widać dobrze. Oczy przyzwyczaiły się do mroku, a i gdzieś na zachodzie, na horyzoncie, pozostało jeszcze trochę światła. W tej scenerii zwracając się do nas siedzących na materacach, karimatach i na czym kto miał, ksiądz Rafał mówił kim tak naprawdę jesteśmy dla Pana Boga. My, tu zgromadzeni wszyscy razem i każdy z osobna. Wyjaśniał nam, jak Panu Bogu na każdym z nas zależy i jak każdego z nas bezgranicznie kocha. Mówił do nas i o nas. Mówił o naszym trudzie pielgrzymowania i sensie tego przedsięwzięcia. To, o czym mówił, było tak bezpośrednie i szczere, że aż czuło się wśród nas obecność Pana Boga. Każdy z nas w oczach Boga poczuł się kimś wartościowym, kimś ważnym. Ksiądz mówił o naszym wybraństwie, aby śmiało świadczyć o Chrystusie w swoich rodzinach i środowisku i żyć według Jego nauki.
            Na zakończenie w dużym kole trzymając się za splecione ręce, śpiewamy Apel:

            Apel, apel,
            To słowo, to słowo
            Jak rozkaz, jak rozkaz
            Pobudka, wezwanie.
            Więc jestem, czuwam i kocham.
            Więc jestem, czuwam i kocham
            Apel Twój.
            Jasnogórska Pani.
           
            Potem trzech naszych księży, którzy dzielą z nami trudy pielgrzymowania, każdego indywidualnie błogosławiło poprzez nakładanie rąk na głowę i odmówienie modlitw. Błogosławieństwo było przez jednego księdza oczywiście a nie przez trzech.
            I tak umocnieni w wierze, rozeszliśmy się do swoich namiotów na przedostatni nocleg.
        
                                         

                                                   DZIEŃ  DZIEWIĄTY

           
            Niedziela 8 sierpnia 2010 roku. To już dziewiąty dzień pielgrzymki, dzień przedostatni. Z miejscowości Jezioro idziemy już do Częstochowy. Do przejścia niedużo, bo tylko 20,5 km. Zatrzymamy się w dzielnicy Kawodrza. Hasłem dnia jest: „Nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym.” (J.20,27). Jeszcze ostatnie godzinki i ostatni różaniec. Moja intencja na tą drogę to ta, z którą szedłem od Świdnicy, a która w zamysłach była od dawna.

            Wyruszamy trochę później, bo to niedziela. Niby pobudka miała być, o 6.00, ale obudzono nas już o 5.15. Pochmurno i trochę zimno, jednak na horyzoncie, jakby się przejaśniało. Nie miałem SMS-a od Zosi i ubrałem się jak co dnia, z krótkim rękawem, w cienkie spodnie za kolana i bez kurtki. Z doświadczenia wiem, że w drodze można się, podczas marszu rozgrzać. Tym razem jednak przeliczyłem się. Jest zimno i siąpi deszcz.

            Postój w Blachowni, czy za Blachownią w (na) Górce Przeprośnej. Wiele o tej Górce słyszałem i miałem o niej swoje wyobrażenie. Jednak to, co zobaczyłem, nie pasowało do mojej wizji. To duża polana, w pewnej odległości od szosy, co dawało poczucie odosobnienia. Na polanie na brzegu stoi duży krzyż z postacią ukrzyżowanego Chrystusa. Góra faktycznie jest, ale to jest hałda odpadów z jakiegoś wyrobiska albo huty, porośnięta krzakami i małymi drzewami. Przy tym krzyżu przygotowany jest już polowy ołtarz. Kiedy weszliśmy na polanę i rozłożyliśmy się na niej grupami, pielgrzymi zaczęli się spontanicznie ściskać i przepraszać. Znajomi i nieznajomi, starzy i młodzi, dawali upust swojej radości, że jesteśmy razem, że jest brat i jest siostra, i właśnie dobrze, że jest. A jeśli w czasie tej pielgrzymki, komukolwiek w czymś zawiniłem – to przepraszam. Przepraszam wszystkich, w geście pojednania. Znikają bariery nieśmiałości, jest jakoś rodzinnie, prawie jak w wigilię. Tym uściskom nie było końca.
             Zaskoczyło mnie to, że znów widziałem wśród pielgrzymów burmistrza Ząbkowic.

            Ale przyjechał już ksiądz biskup Ignacy Dec ze swoim sekretarzem. Będzie głównym celebransem podczas odprawianej mszy św. Wyszli po niego dwójkami nasi chłopcy ze Służby Porządkowej w odblaskowych kamizelkach. Powoli szedł do ołtarza, zatrzymując się wśród pielgrzymów. Dłuższą chwilę poświęcił Służbie Medycznej. Ks. biskup dostał od nas cienką, czarną kurtkę z napisem: Ks. BISKUP IGNACY DEC 7 PIELGRZYMKA ŚWIDNICKA.
            Usiadłem na plecaku, szczelnie okrywając się przeciwdeszczowym płaszczem. Bardzo zimno. Cały czas siąpi deszcz, co jeszcze to zimno pogłębia. Kiedy na chwileczkę tylko wyszło słońce – o jak było dobrze. Spod ołtarza odczytano wyniki turniejów piłkarskich i wręczono puchary. Były też różnego rodzaju organizacyjne ogłoszenia. Potem msza św. i okolicznościowe kazanie wygłoszone przez biskupa. Dopiero pod koniec mszy zza chmur przedarło się słońce. Wtedy już było dobrze. Po mszy św. wystąpili przed ołtarz ci, co przystąpili do ruchu modlitwy za poczęte, zagrożone aborcją dzieci. Byłem zdumiony ich ilością. Było ich może nawet dwustu. Razem odmówiliśmy pierwsze modlitwy. Od dziś przez dziewięć miesięcy ludzie ci będą się co dzień modlić za te dzieci.
            Potem była jeszcze możliwość zrobienia sobie zdjęcia z księdzem biskupem. Do wyjścia mamy jeszcze pół godziny czasu.
            Chłopcy z pierwszej grupy zrobili trzykondygnacyjną piramidę. Na samej górze stała dziewczyna ze znakiem grupy. Chłopaki z innej grupy też coś pokazali: Może dziesięciu, lub dwunastu, ustawiło się w koło, z rozstawionymi nogami i nachylając się spletli ramionami tworząc coś w rodzaju kopuły. Potem jeden z zewnątrz, rozpędził się i wskoczył na tą kopułę ślizgiem, tak, że zsunął się po przeciwnej stronie po ciele kolegi i chwyciwszy go za kostki – zrobił mostek i tak został. Skakali następni ze wszystkich stron (nie wszystkim to ładnie wyszło i gramolili się górą), aż każdy ze stojących miał partnera z mostkiem. Ale to jeszcze nie koniec popisu. Na komendę zaczęli razem podskakiwać, jednocześnie całą tą bryłę obracając. Niesamowite!
            A potem, oczywiście, „nieśmiertelny” Taniec belgijski. Skąd ludzie czerpią tyle energii!? Jeszcze w uszach brzmią takty tej melodii, a już leci następna. To oczywiście „Osiołek”. I znów podskoki i zabawa. Ale i to się skończyło i ustawiamy się grupami do wyjścia. Gdy wychodziliśmy na szosę, witali nas duchowi pielgrzymi, którzy już przyjechali kilkoma autokarami. Powitaliśmy ich oklaskami i okrzykami. W Częstochowie z samego tylko Dzierżoniowa ma być podobno 200 osób.

            Ksiądz biskup i ks. Brudnowski – główny Przewodnik, idą z pielgrzymami, odwiedzając każdą grupę. Najpierw idą na początku z dziećmi i z wózkami, i jakby czekają, aby poprosić biskupa do mikrofonu, co oczywiście niebawem nastąpi. Mamy wszyscy tą radość, że jest z nami biskup, pasterz diecezji.

            Idziemy szosą lekko pod górkę. Akurat jestem blisko czołówki i widzę, że siostra Joanna trudzi się pchając wózek z Ewą. Jest okazja pomóc, do czego wcześniej mnie zachęcała. Podbiegłem. Przyznaję, że nie jest to łatwe zajęcie, a gdy jeszcze cały czas trzeba troszczyć się o maleństwo i pozostałą czwórkę dzieci – to niemałe wyzwanie. Szliśmy tak z pięć kilometrów, mijając po drodze tablicę z napisem „CZĘSTOCHOWA”. Trochę porozmawialiśmy. Siostra Joanna poprosiła mnie, abym wpisał się do kroniki, jaką założyli małej Ewie.
           
             No i wchodzimy na ostatni postój gdzieś na peryferiach miasta na dużą łąkę. Są jakieś zabudowania, stary, zdziczały sad i kawał ugoru. Rozkładałem namiot, gdy podeszła do mnie siostra Gosia z kroniką. Nie było czasu na czytanie tego, co inni napisali. Ładnie się wpisałem i oddałem księgę. Namiot mam na skraju obozowiska.
            Wyprałem białe skarpetki na jutrzejszy dzień i suszę na stopach. Mam nadzieję, że szybciej wyschną niż na wolnym powietrzu. Przy namiotach porozmawiałem z księdzem Krzysztofem Krzakiem. Widziałem po trasie, jak często korzystał z pomocy w punkcie medycznym, ale doszedł. Jest rozprężony i zadowolony.

            Apel dzisiaj wcześniej, bo już o godz. 18.00. Zbieramy się przy naszym samochodzie. To jest ostatni, pożegnalny apel. Nie wiem jak będzie wyglądał. Siadamy półkolem na karimatach, księża i diakoni przy samochodzie, przed nami, na niewielkiej skarpie – śpiewające dziewczyny z gitarą i skrzypcami, a przed nimi, twarzą do nas – ksiądz Rafał z gitarą, na ogrodowym krześle. Zanim jeszcze wszyscy dotrą, można się trochę powygłupiać. Prym, w tych sprawach, oczywiście, wiedzie nasz przewodnik – ksiądz Rafał. Na początek śpiewająca rozgrzewka z chórkiem. Śpiewają razem jakąś piosenkę. Ale po pierwszej zwrotce, ksiądz przesuwa zamek na gryfie gitary i śpiewa o tonację wyżej. Dobrze brzmi, więc po następnej zwrotce zamek przesuwa znów wyżej. Dziewczyny sygnalizują, że następnej zmiany już nie wytrzymają. Ksiądz tylko się uśmiecha. Oczywiście podwyższył tonację. Jednak po czwartej zwrotce dziewczyny poddały się i śpiewały niżej. Trzeba było widzieć ich miny. Ksiądz jednak pociągnął.

            Potem ksiądz Rafał wykonał przy akompaniamencie gitary skomponowany przez siebie utwór, który napisał specjalnie dla tegorocznych maturzystów. To bardzo ambitna piosenka i bardzo przekonująco zaśpiewana. Utwór ten śpiewany okolicznościowo, dedykuje tym, na których księdzu bardzo zależy, a, jak to się wyraził: „ Na was bardzo mi zależy”.
            Jeszcze trochę pośpiewaliśmy i nadszedł czas podziękowań.         
            Na początek wystąpiły dwie panie, bez których, jak to ksiądz powiedział, pielgrzymka by się nie odbyła, w imieniu nas wszystkich podziękowały naszemu wspaniałemu przewodnikowi – księdzu Rafałowi za to, że był z nami i doprowadził nas bezpiecznie do Częstochowy. Oklaski i ogólny aplauz był całkowicie zasłużony. Ksiądz otrzymał kowbojski kapelusz, bo ten, który do tej pory nosił, już był trochę zniszczony. Takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Ksiądz Paweł i ksiądz Wojciech otrzymali też kapelusze, ale inne, a diakoni i klerycy – kapelusze - podobne do tych, jakie mają nasi żołnierze w Afganistanie.
            Potem wywołano na środek brata, który na kwatery rozwoził matki z małymi dziećmi. Dostał czekoladki „Merci”, którymi od razu poczęstował licznie dziękujące mu dzieci. Matki też mu dziękowały. Potem były podziękowania tym dwóm siostrom, „bez których pielgrzymka by się nie odbyła”. Onieśmielone nie chciały pokazać się na środku, ale wyjścia nie było. Były oczywiście uściski i oklaski. Dostały po płytce, zapewne z religijnymi piosenkami.
Potem były podziękowania wszystkim śpiewającym dziewczynom i chłopakom. Dostali po „złotej” róży. Poproszono też dzieci do lat dziesięciu. Wystąpiło jedenaścioro. Otrzymali groszki w tubkach. Ksiądz Rafał pozwolił im się wyściskać. Tak go te dzieci ściskały, aż przewróciły na trawę. Wszyscy leżeli a jeden, który jeszcze stał, szczupakiem rzucił się na tę gromadę. Siostrom zakonnym też podziękowaliśmy. Otrzymały po białym, stylizowanym aniołku. One z kolei rozdawały nam okolicznościowe zakładki do książek. Podziękowaliśmy też wszystkim funkcyjnym, odpowiedzialnym za różne zadania w pielgrzymowaniu naszej grupy. Dostali słodycze i breloczki.
             No i na koniec ... . Tu ksiądz Rafał całkowicie rozbrojony powiedział, że na ten moment zawsze czeka najbardziej. Co roku ma tą radość podziękować... braciom bagażowym i kierowcy samochodu wożącego nasze bagaże. Wystąpili: brat Roman, kierowca i „Chimen”. Oklaskom nie było końca, a gdy oni zaczęli się ściskać i trąbić takimi zabawkowymi trąbkami, które otrzymali, rozbroili nas całkowicie. 
            Do nas też ksiądz się zwrócił z podziękowaniami. To było jednocześnie pożegnanie. Ogromna satysfakcja z przebiegu pielgrzymki, miłe słowa, nieukrywane wzruszenie. Poczęstowano nas czekoladowymi cukierkami. To już ostatnie spotkanie. Jeszcze tylko trzymając się za ręce, odśpiewaliśmy nasz apel:

            Apel, apel,
            To słowo, ...

            Można indywidualnie udać się na Jasną Górę na Apel Jasnogórski. Oficjalnie z naszej pielgrzymki ma pojechać siedem – osiem osób. Na apelu będzie nasz ksiądz biskup Ignacy Dec.
            Jakoś zrobiło się dziwnie smutno. Pochodziłem po polu namiotowym, pogadałem z sąsiadami i wcześniej poszedłem spać do namiotu. Jutro mamy do przejścia tylko siedem kilometrów. Triumfalnie alejami Najświętszej Maryi Panny będziemy wchodzić na Jasną Górę - cel naszej dziesięciodniowej pieszej pielgrzymki.
                                                    

                                                 
                                                  DZIEŃ  DZIESIĄTY

           
            Poniedziałek, 9 sierpnia 2010 roku. Dziesiąty dzień naszej pielgrzymki. Dziś już triumfalnie wchodzimy na Jasną Górę. To uwieńczenie naszej wędrówki do Matki Najświętszej. Idziemy do Niej po nagrodę. Największą nagrodą jest spotkanie z Nią twarzą w twarz w Jej Jasnogórskim Wizerunku. Pobudka o godzinie 4.45. Hasło dnia: „Jestem, pamiętam, czuwam!”
            Ustawiamy się do wyjścia w kolejności grup od 1 do 8 tak, jak pielgrzymkę zaczynaliśmy. Mamy ze sobą wszystkie flagi i wszystkie transparenty. Wielu jest z nami duchowych pielgrzymów, którzy dojechali na ostatni nasz postój, by razem z nami iść ten ostatni etap i razem wejść na Jasną Górę. To oni chętnie biorą wszystko, co jest do niesienia, ale i wśród „naszych” widać duże zaangażowanie. Daje się zauważyć podniosły nastrój w oczekiwaniu na wyjście. Wszyscy są odświętnie ubrani, jakby to co mają najlepsze trzymali właśnie na ten dzień. Każdemu z nas dają nieduże biało-czerwone chorągiewki. Mamy na sobie jednakowe, żółte koszulki, które dostaliśmy w Popielowie. Każdy ma na szyi zawieszony krzyż. Na wałach mamy je wysoko podnieść do góry. Niektórzy przez całą pielgrzymkę takie krzyże nosili na piersiach.
            Ruszamy ze śpiewem na ustach. Jest jeszcze rano, ale na ulicach już spory ruch. W bezpiecznym przejściu pielgrzymki przez miasto pomaga miejscowa policja. Mieszkańcy Częstochowy są już przyzwyczajeni zapewne do pielgrzymek w tym okresie i zachowują się raczej obojętnie na nasz widok. Są jednak też tacy, którzy odpowiadają na nasze spontaniczne powitania. Ciekawie było, gdy szliśmy pod wiaduktem, a potem, „ślimakiem” wchodziliśmy na górę. Na dole, po lewej i prawej stronie, widzieliśmy maszerujące następne grupy. Oczywiście pozdrawialiśmy się wzajemnie.

            Nie znam Częstochowy. Nie wiem, jakimi ulicami prowadzono nas, aby wejść na Aleje Najświętszej Maryi Panny. W pewnym momencie skręciliśmy na lewo i znaleźliśmy się  na Alejach. Przepiękny widok Jasnej Góry z klasztorem. Szeroka aleja ograniczona pasami zieleni i drzewami. Są też ławeczki. Dopiero dalej równolegle są ulice. A więc cel naszego pielgrzymowania został osiągnięty. Jesteśmy już tak blisko. Wszystkim udziela się entuzjazm. Naszemu przejściu towarzyszy przepiękna pogoda. Po bokach zgromadzeni, witający nas ludzie. Część z nich włącza się do grup i idzie razem z nami. To pielgrzymi duchowi, którzy przyjechali specjalnie do Częstochowy, aby być z nami. Wypatrujemy swoich. Są trochę dalej, razem z księdzem Pawłem Traczykowskim. Widzę panią Włostowską i panią Banaczyk. Serdecznie ich wszystkich witamy. Przy okazji wiemy, że mamy transport do Bielawy.
            Jest jeszcze rano, około ósmej. Zatrzymano nas przy wysokim postumencie z figurą Pana Jezusa, przed wejściem na plac przed wałami. Z daleka widać podwieszony, polowy ołtarz i gromadzących się przy barierce duchownych. Mamy czekać na wejście. Śpiewamy i rozmawiamy, ale młodzież jeszcze na koniec chce się cieszyć urokiem niesamowitego „Tańca belgijskiego”. Już ustawiają się w koło i słychać znajomą melodię. Tańczą z zapamiętaniem, wyrażając tym swoją radość.
            Wreszcie ruszyła, do prezentacji i powitania, grupa pielgrzymów ze służby sanitarnej, porządkowej i kwatermistrzowskiej. Pod wałami patrząc do góry, witają naszego biskupa i zgromadzonych przy nim księży i gości. Kiedy już odeszli, podeszli do wałów diakoni i klerycy. Ci zapewne są najbliżsi biskupowi. Jest ich spora grupa. Potem idzie grupa pierwsza. Pielgrzymi ubrani są w jednakowe, granatowe koszulki. Podchodzą z entuzjazmem.
            Gdy skończyła się prezentacja i powitanie pierwszej grupy, ruszyliśmy my. Na przedzie szeroka na kilka metrów biało-czerwona flaga z wielkim napisem: „DZIERŻONIÓW”, podtrzymywana przez pielgrzymów. Krzyże, wszystkie chorągiewki i transparenty – w górze. To robi wrażenie. Na komendę księdza przewodnika głośno śpiewamy „Orły”. Po dojściu pod mury klękamy i całujemy ziemię. W pozycji stojącej wykrzykujemy nasze hasło: „ Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska jest Polską, a Polak Polakiem”. Powitał nas ciepło ksiądz biskup. Zostaliśmy wyróżnieni jako grupa, w której jest najwięcej wózków. Odchodzimy do klasztoru na tak długo oczekiwane  Spotkanie. Po drodze oddajemy wszystkie flagi, znak, krzyż i transparenty. Zostajemy tylko z małymi chorągiewkami. Jest już całkiem inna atmosfera. Nie ma okrzyków, śpiewów, jest wyciszenie i czas na modlitwę. Po modlitwie w kaplicy Cudownego Obrazu jest jeszcze trochę czasu do ostatniej dla nas mszy świętej. Pielgrzymi odpoczywają na dworze przed wejściem do kaplicy.
            Msza św. rozpoczyna się o godzinie 9.00. Głównym celebransem jest biskup Ignacy Dec. Za kratą jako współcelebransi są wszyscy księża: ci, co szli w pielgrzymce i ci, co dojechali. Ostatni raz słyszymy śpiewające dziewczyny. Nie są to już jednak piosenki, ale śpiewy liturgiczne. Kazanie wygłosił nasz biskup. Pełna kaplica naszych pielgrzymów i innych, licznie zgromadzonych wiernych. Kończymy pielgrzymkę w podniosłej atmosferze.
            Na 10.30 byliśmy umówieni przy pomniku prymasa Wyszyńskiego, aby razem iść do autokaru. Jeszcze ostatnie grupowe zdjęcia, pożegnania z tymi, którzy jadą innymi autokarami. Pozostaje wiara, że jeszcze zapewne nie raz się spotkamy.
Podszedł do mnie sympatyczny młodzieniec, chyba z Dzierżoniowa, pożegnał się i wyraził obawę, czy się jeszcze spotkamy. Rozstaliśmy się z nadzieją, że zapewne tak. Do wejścia do klasztoru zbliża się następna pielgrzymka. To pielgrzymka Diecezji Legnickiej. Uśmiechnięci, zadowoleni. Podobnie jak my, dziś osiągnęli swój cel. Szczerze ich pozdrawiamy. To dlatego widziałem księdza Mariana Kopko!? To przecież długoletni przewodnik tej pielgrzymki. Dopiero w tym roku przestał prowadzić pielgrzymów na Jasną Górę. To ksiądz, który jako wikariusz pracował przez sześć lat w latach osiemdziesiątych w naszej parafii w Bielawie.
            Pielgrzymi z Legnicy przechodząc koło pomnika prymasa, kładą na cokole po małej, żywej róży. To bardzo wymowny gest.
            Idziemy na parking do autokaru. Odjeżdżamy do Bielawy.

            W drodze powrotnej byłem w telefonicznym kontakcie z Zosią, aby w odpowiednim czasie wyszła w Bielawie nas przywitać. Przyszła z koleżanką Halinką. Miło było po dziesięciu dniach nieobecności stanąć na Bielawskiej Ziemi. Obustronna radość i zdziwienie, że jestem tak zarośnięty. Odbieramy bagaże sprzed Domu Parafialnego – i do domu. Wracam do jakże innej rzeczywistości. Jakoś dziwnie siedzi się przy stole i pałaszuje pełny obiad. Gdzieś podziali się: bracia i siostry – cisza, spokój i jacyś dziwni ludzie za oknem. Gdzie oni idą?

            Na 20.30 mamy wszyscy zaproszenie na ostatni apel pod figurę Matki Bożej przy kościele. Jest nas sporo za ołtarzem. Przyszliśmy w naszych żółtych, pielgrzymkowych koszulkach. Ogólna prezentacja, śpiewy. Spotkanie prowadzi ksiądz Michał Zwierzyna, ale jest też ksiądz proboszcz. Ksiądz proboszcz korzystając z okazji informuje nas, że z naszej parafii, czterech młodych mężczyzn złożyło podania o przyjęcie do seminarium. Wszyscy zostali przyjęci. Poprosił ich, aby wystąpili i przedstawił ich. Trzech szło w pielgrzymce.
            Jakieś zamieszanie od strony kościoła. To idzie duża grupa dzierżoniowskiej młodzieży pielgrzymkowej, a wśród nich, wszystkie śpiewające dziewczyny. Zapraszamy ich do siebie i znów jesteśmy razem. Po spotkaniu podszedłem do znajomego młodzieńca z Dzierżoniowa.
            - Martwiłeś się, kiedy znów się spotkamy !?– zwracam się do niego.
            Uśmiecha się. Nie trzeba słów.


                                                            
                                                         EPILOG

           
            9 października 2010 roku – sobota. Pobudka – godzina 4:30. To dziś, w Bardzie Śląskim, ma być epilog 7 Pieszej Pielgrzymki na Jasną Górę. Zbiórka w Dzierżoniowie w kościele św. Jerzego. Pojechałem samochodem i zostawiłem go na parkingu. Mgła i zimno. Pod kościołem byłem już o 5.30. Niedaleko stały jakieś nieznajome dwie osoby, prawdopodobnie pielgrzymi. Czy przyjdzie więcej?
            Obawy moje jednak były zupełnie nieuzasadnione. Za chwilę doszła siostra Gienia z koleżanką i przyjechali znajomi z Bielawy. Nadchodziło coraz więcej chętnych na pieszą pielgrzymkę do Barda, do Matki Bożej Strażniczki Wiary. Zaproszono nas do kościoła, w którym było już trochę zebranych. O 6.00 modlitwą i śpiewem rozpoczęliśmy przygotowanie do wyjścia na trasę. Czekając na przyjazd autokaru ze Świdnicy, wysłuchaliśmy ciekawej konferencji księdza, który aktualnie prowadzi w tym kościele Misje Święte, jest wykładowcą w Seminarium we Wrocławiu, a trzydzieści lat temu podjął się zadania przewodnika grupy Pieszej Pielgrzymki Wrocławskiej na Jasną Górę. Chodził wiele lat, ze słynnym księdzem przewodnikiem „Orzechem”, z którym i ja miałem zaszczyt się spotkać. Ksiądz mówił bardzo ciekawie i płynnie. To o takich mówi się, że można ich słuchać godzinami i godzinami z nimi dyskutować. Nie będę oczywiście opisywał treści tej konferencji, ale w kontekście pielgrzymki warto, aby coś z jego mowy pozostało.
            Mówił, że człowiek ma w sobie dwie, bardzo ważne, wartości. Jest to mianowicie dom i wszystko, co jest z domem związane oraz jakby konieczność, chęć, ochota, zadanie wyruszenia w drogę. Innym, ciekawym spostrzeżeniem jest chęć dzielenia się z innymi swoimi przeżyciami. A w kontekście pieszych pielgrzymek przedstawia się to tak:
            - Jak przyjdę, to ci wszystko opowiem!
            Ale po przyjściu z pielgrzymki mówi się tak:
            - Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć samemu!
            I to jest ta przygoda pielgrzymowania, ten jej urok, gdy życzy się każdemu, aby i on tej przygody doświadczył. Ja to spostrzeżenie mogę tylko potwierdzić.
            Ale dojechała już „Świdnica” i możemy wyruszać w drogę. W ostateczności zebrało się nas ze 200 osób. Jest Wałbrzych, Głuszyca, Mieroszów, Bielawa, Wiry, Świdnica no i Dzierżoniów. Podzielono nas na dwie grupy. My oczywiście w grupie drugiej. Jest nagłośnienie, znaki, flagi, transparenty. Są porządkowi w żółtych, odblaskowych kamizelkach. Prawie wszystko tak jak do Częstochowy. Ząbkowice, Kłodzko i Kudowa mają dołączyć w Bardzie. Przed nami 28 km marszu.
             Ruszyliśmy ze śpiewem o godzinie 7.00 w kierunku na Piławę Dolną. Wiekowo – przekrój pielgrzymki bardzo zróżnicowany. Są małe dzieci, takie siedem, osiem lat, jest dużo młodzieży, osób w sile wieku, ale też jest starsza pani, sądząc z wyglądu, ma po siedemdziesiątce. Są dwie grupy śpiewającej młodzieży; nasza dzierżoniowska i chyba z Boguszowa. Tych jest: trzy dziewczyny i dwóch chłopców. Mają trzy gitary.
            Nie znam trasy. Jest to dla mnie pierwsza piesza pielgrzymka do Barda. W Piławie skręciliśmy na Owiesno. Cały czas szliśmy we mgle takiej, że słabo było widać grupę przed nami. W Owieśnie pod kościołem był pierwszy postój. Była ciepła herbata i można było coś zjeść ze swoich zapasów. Kościół na wzgórku, murowany, ale raczej skromny. W środku przygotowany wystrój do ślubu. Przy samym kościele jest cmentarz. Po przerwie idziemy dalej. Za Owiesnem skręciliśmy na Różaną. Za wsią weszliśmy w polne drogi. Tam, w marszu, wysłuchaliśmy konferencji ks. Adama, proboszcza z Wirów i jednocześnie przewodnika naszej pielgrzymki do Barda. Potem była chyba godzinna strefa ciszy. Nie wolno rozmawiać między sobą. Jest okazja porozmawiać z Panem Bogiem. Prowadzono nas przez jakieś łąki, ścierniska, wąskimi drogami zarośniętymi po bokach przez krzaki i drogami przez pola. Koniec ciszy przy dojściu do szosy przy jakiejś małej wiosce. Kobiety śmieją się, że nawet po tej drodze nie można było ponarzekać na błoto. A widać je na butach i szczególnie na sutannach księży i kleryków. Gdy wchodziliśmy na szosę chyba wszyscy szurali nogami, aby to błoto zeszło z podeszew. Kawałek szosy i zeszliśmy na szeroką, ubitą drogę między polami. Po przewróconym znaku zorientowałem się, że idziemy do Budzowa. Znam tą drogę. Kiedyś, jeszcze Syrenką, jeździliśmy tędy do znajomych – Romka i Basi Wilków, a z małymi jeszcze: Michałem i Maćkiem, byliśmy  w Budzowie nawet na rowerach. Po dojściu do szosy, szliśmy kawałek w stronę Srebrnej Góry i ku mojemu zaskoczeniu, skręciliśmy w drogę na lewo właśnie tam gdzie mieszkają nasi znajomi. Patrzyłem na znajomy mi dom i obejście. Dom ocieplony i ładnie pomalowany, podobnie jak stodoła, która teraz spełnia rolę budynku gospodarczego. Nie ma już ogrodu. Cały teren pokrywa ładnie utrzymana trawa. Żadnych ludzi jednak nie było widać. Biegały tylko dwa duże psy, oczywiście wilczury. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy na postój zatrzymaliśmy się tuż za ich domem, po lewej stronie drogi przy bazie maszyn rolniczych. Od razu wróciłem pod dom Wilków i dzwonię do furtki. Wyszedł młody mężczyzna, w którym bez problemu rozpoznałem Jaśka. Ma teraz trzydzieści lat a nie widzieliśmy się może piętnaście. Ale i on mnie poznał. Zapraszał do domu, jednak  tylko krótko pogadaliśmy przy furtce. Był sam. Słyszałem jak młodzież tańczyła „Taniec belgijski” a potem „Osiołka”.
            I znów idziemy polną drogą. Przebijające się przed nami przez mgłę słońce, odbija swoje promienie w dużych, tłustych skibach, świeżo zaoranej ziemi. Dobry temat do zdjęcia. Dopiero teraz robi się trochę cieplej. Dochodzimy do wąskiej asfaltówki i skręcamy w prawo. Jesteśmy na wzniesieniu i pięknie stąd widać w promieniach słońca Srebrną Górę choć ciągle przez mgłę. Dochodzimy do szerokiej, asfaltowej drogi, ale co to za droga – trudno mi się zorientować. Doszliśmy do wioski Brzeżnica i w niej, w parku przy boisku piłkarskim, był następny postój. Po odpoczynku dalej idziemy szosą, ale niedługo. Skręcamy na prawo, w jakąś polną drogę, idącą prosto w Góry Bardzkie. Mówią, że to już niedaleko. Lasem idziemy pod górę. Choć droga niezła, to jednak trzeba iść dwoma rzędami w koleinach, a miejscami, gdzie bardzo mokro, nawet pojedynczo i to powoli. Za niedługi czas idziemy z górki i po chwili ktoś powiedział, że już jesteśmy na miejscu. Faktycznie pojawiły się ogródki działkowe, jakaś duża kaplica i cmentarz. Potem po prawej stronie – znane wieże sanktuarium. Zdążyliśmy na czas. O 16.00 ma być msza św.
            Uroczystość zaczęła się zgodnie z zapowiedzią. Wejście celebransów – procesyjnie środkiem kościoła. Oczywiście głównym celebransem był biskup Ignacy Dec. Wszyscy księża i diakoni, którzy z nami przyszli, też byli przy ołtarzu. Nie mogło zabraknąć głównego przewodnika pielgrzymki do Częstochowy ks. Romualda Brudnowskiego.
            Sanktuarium Matki Bożej Strażniczki Wiary to duży kościół. Od dwóch lat nosi miano Bazyliki Mniejszej. Było nas w kościele około czterystu pielgrzymów. Po uroczystej mszy św. ks. Romuald wywołał przed ołtarz wszystkich funkcyjnych Świdnickiej Pielgrzymki. Wystąpiło ich chyba z pięćdziesiąt osób. Wszyscy nam znani z trasy. Każdego wymienionego nagradzaliśmy oklaskami. Na pamiątkę otrzymali z rąk biskupa drobne upominki w postaci świeczek z okolicznościową naklejką. Główny przewodnik otrzymał od kustosza sanktuarium wierną kopię figurki Matki Bożej. Jest to niebywałe wyróżnienie, ze względu na to, że takich figurek wydano dotychczas siedem. Otrzymał też ją papież Benedykt XVI w podziękowaniu za nadanie sanktuarium godności Bazyliki. Na koniec błogosławieństwo i możliwość ucałowania figurki Matki Bożej.
            Po wyjściu czekały już na nas słodkie bułeczki różnych rodzajów i gorąca herbata. Planowany odjazd autokarem o osiemnastej trochę się opóźnił, ale wróciliśmy szczęśliwie, pełni wrażeń.

  

                                                        ZAKOŃCZENIE


             Warto spojrzeć na pielgrzymkę z perspektywy choć tak krótkiego czasu. Co od tamtej pory się zmieniło? Jednocześnie niektóre tematy postaram się uzupełnić.

            Kiedy na początku stycznia otrzymaliśmy w prenumeracie, „Horyzonty Misyjne” nr 54 (1/2011) i spojrzałem na okładkę, coś dziwnie we mnie tąpnęło. Biegnę do Zosi pokazując: - To nasi Koreańczycy!!! Już we wstępie od redakcji wszystko jest jasne. „Doświadczenie obecności drugiego człowieka wiele znaczy w odkrywaniu samego siebie i drogi do Boga. Jak wiele to znaczy, świadczą wypowiedzi młodzieży koreańskiej, która wyruszyła na pielgrzymkę dziękczynną za 20 lat obecności pallotynów polskich w Korei Południowej do grobu św. Wincentego Pallotiego”.
            W reportażu z tej pielgrzymki, Pallotyn ks. Jarek Kamieński SAC pisze: „Kolejne trzy dni to szlak prawdziwie pielgrzymi. Uczestniczyliśmy w Pieszej Pielgrzymce Diecezji Świdnickiej na Jasną Górę. Oczywiście pielgrzymując pod przewodnictwem Księży Pallotynów w grupie nr 6 – z samego Wałbrzycha”.
            Na temat całej pielgrzymki wypowiada się w czasopiśmie troje młodych Koreańczyków: Min Jung Kang Angela, Hong Sun In Matylda i podpisująca się – Agnes. Agnes pisze: „ W czasie tegorocznej pielgrzymki do Polski i Włoch, najbardziej utkwiło mi w pamięci uczestnictwo w Pieszej Pielgrzymce Diecezji Świdnickiej na Jasną Górę”.
W artykułach tych było zamieszczonych wiele zdjęć z naszej pielgrzymkowej trasy.

            W nocy z 26 na 27 września 2010 roku zmarła pani doktor Irena. Leżała sparaliżowana, praktycznie nie opuszczając łóżka, przez dziesięć miesięcy. Cały czas była świadoma, a cierpienie znosiła z pokorą. Zosia często ją odwiedzała. Na miejscu nie miała żadnej rodziny. Znaliśmy się bardzo dobrze. Pomimo tak ciężkiego stanu, nie chciała nawet słyszeć o Bogu, o Kościele. Nie chciała nawet żadnej katolickiej gazety do poczytania, a różnych szmatławców czytała dużo. Na sali, gdzie leżała sama, nie było żadnych religijnych akcentów. Drażniło ją to. Żyła takim życiem jak poprzednio.
             Zosi i innym, bardzo zależało na tym, aby pani Irena pojednała się z Bogiem. Rozmawialiśmy nawet na ten temat z księdzem Pawłem na początku września. Kiedyś w rozmowie powiedziała, że pamięta „Ojcze Nasz” i nawet próbowała sobie powiedzieć, ale wyszło jej, jak to mówiła, chyba za krótko. Powiedziały razem, a Zosia obiecała jej „ściągę”. Zasadnicza zmiana jednak nie następowała.
            Zaistniały jednak takie okoliczności, że zdeterminowana Zosia, znów poszła do pani doktor i opowiedziała, z czym przychodzi. Tym razem kobieta nie przerywała. Wysłuchała do końca. Zosia kończąc powiedziała:
            - Pani doktor! Trzeba się wyspowiadać!
            - Zosiu. Myślałam o tym – odpowiedziała.
           
            Więcej na ten temat nie rozmawiali. Jak to ksiądz Paweł powiedział: „ Trzeba dać czas Panu Bogu”.
            Przy następnym spotkaniu na sali Zosia zastała Nadzwyczajnego Szafarza Eucharystii. Zaproponował modlitwę i udzielił komunii św. - pani doktor Irenie i Zosi.
            2 października w sobotę o godzinie 13.00 zaczęła się ceremonia pogrzebowa w kaplicy cmentarza komunalnego w Dzierżoniowie. Było dużo ludzi w tym kilkoro bliskich  współpracowników z pracy. Był poczet sztandarowy ze sztandarem Związku Sybiraków. Miło zaskoczyło nas, że pogrzeb miał charakter katolicki. W kaplicy była odprawiona msza św. za „Panią Irenę”. Ksiądz odprawiający mszę św., proboszcz parafii Maryi Matki Kościoła z Dzierżoniowa, w kazaniu zwrócił się do nas w pięknych słowach, jak do przyjaciół. Pani Ireny zapewne nie znał, bo nie miała ona z Kościołem żadnego kontaktu, ale mówił do nas, którzy jeszcze żyjemy. Mówił jak do przyjaciół, na których mu bardzo zależy.
            Urnę z prochami zmarłej złożono do grobu, w którym spoczywa jej mąż i mama.

            Jasiowi poprawiło się na tyle zdrowie, że wrócił nawet do domu ze specjalistycznego szpitala Onkologii Dziecięcej we Wrocławiu.

            Przez cały czas pielgrzymowania nie tęskniłem za telewizją, komputerem, internetem. Nie interesowały mnie wiadomości ze świata. Całym „światem” była pielgrzymka. Jak można było zorientować się z opisu, warunki wypoczynku dla takiego starszego pana jak ja komfortowe nie były, a jednak wysypiałem się, nie zachorowałem, a na dodatek, ani raz nic mi się nie śniło. Nie kaszlałem, co zdarza mi się często, nawet latem. Nie miałem na stopach żadnych bąbli ani otarć. Obawiałem się reakcji organizmu na niesystematyczne, bardzo zróżnicowane, spożywane w różnych okolicznościach posiłki. Jakoś organizm to zniósł. Po kryzysie, nie czułem potem żadnego zmęczenia. Spokojnie mógłbym iść dalej, nawet do Rzymu i też po 30, a może i więcej km dziennie.

            Siostra Gosia po przyjeździe z pielgrzymki, dalej trenuje w klubie. Dogadała się z trenerem. Dostała nawet wyższe stypendium sportowe. Oświadczyła trenerowi, że w przyszłym roku, też na pielgrzymkę idzie. Odpowiedział dobrodusznie: „ Zobaczymy”.

            Jeszcze wspomnę, jako uzupełnienie, rekordzistkę w naszej rodzinie w chodzeniu na pielgrzymki do Częstochowy, moją siostrę Małgosię. Otóż przedstawia się to tak:
            - Kaliska - w obie strony w czasach oazowych (średnia szkoła),
            - Kaliska - w jedną stronę w klasie maturalnej,
            - Krakowska – w 1990 roku,
            - Góralska – w 1991 roku,
            - Góralska i Krakowska razem – w 1993 roku,
            - Berdyczowska – corocznie od 1994 do 2005 roku – 12 lat !!! Można to zaliczyć, bo na Berdyczów mówią „Ukraińska Częstochowa”.

            Kiedy szliśmy Alejami Najświętszej Maryi Panny, przypomniała mi się scena z 1979 roku. Byłem wtedy w Częstochowie. To był 6 czerwca, pierwsza pielgrzymka do Polski papieża Jana Pawła II. Z wielką rzeszą pielgrzymów przyjechaliśmy nocnym pociągiem z Dolnego Śląska z Jaworzyny, bo właśnie dla nas papież miał odprawić mszę św. Świtało już. Nie tylko oczywiście szli pielgrzymi z naszego pociągu. Kiedy weszliśmy barwnym korowodem z flagami, transparentami w Aleje Najświętszej Maryi Panny, czuło się naszą siłę. Oddychaliśmy wolnością. Przed nami młodzież niosła ogromny, rozwinięty transparent: „MŁODZIEŻ ZAWSZE Z CHRYSTUSEM”. To odpowiedź naszej pięknej młodzieży na wszechobecne wtedy hasła w socjalistycznej Polsce – „MŁODZIEŻ ZAWSZE Z PARTIĄ”.

            Nasza wzniosła piosenka-hymn – „Tylko orły...”. Ciekawiła mnie geneza powstania tego utworu. Przyznaję, że sprawa jest dosyć interesująca. Otóż piosenkę tę napisał w 2008 roku ojciec Jan Góra twórca „Lednicy”. Przypisanie ojcu Janowi melodii, może jest trochę ryzykowne, ale dlaczego nie. Do napisania utworu zainspirowały go słowa ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego, skierowane do młodzieży. Fragment tego wystąpienia udało mi się odszukać w internecie:

            „Jesteście pokoleniem milenijnym, przełomowym, które żyje na grani dwóch Tysiącleci. Wiecie, jak trudno jest utrzymać się na grani. Wieją tam potężne wichry i szaleją burze...Trzeba mocno trzymać się "pazurami" rodzimej skały, aby nie spaść na dno przepaści. Trzeba nielada wysiłku i bohaterskiego męstwa, aby się ostać... Tylko orły szybują nad graniami i nie lękają się przepaści, wichrów i burz. Musicie mieć w sobie coś z orłów! - serce orle i wzrok orli ku przyszłości. Musicie ducha hartować i wznosić, aby móc jak orły przelatywać nad graniami w przyszłość naszej Ojczyzny. Będziecie wtedy mogli jak orły przebić się przez wszystkie dziejowe przełomy, wichry i burze nie dając się spętać żadną niewolą. Pamiętajcie - orły to wolne ptaki, bo szybują wysoko.
/.../ - Pamiętajcie, że i Wy jesteście z pokolenia orłów. Niech to będzie dla was znakiem, programem i ukazaniem drogi... "Wylęgajcie się" wszyscy na ziemi polskiej, która jest "gniazdem orłów" dla przyszłych pokoleń. W ramionach Jasnogórskiej Pani, Waszej Najlepszej Matki i Królowej Polski, szybujcie wysoko ku przyszłości Ojczyzny i Kościoła.”

Stefan Kardynał Wyszyński, Prymas Polski
"Idącym w przyszłość"

            I jeszcze o śpiewach i tańcach podczas pielgrzymki. Niech wypowie się Psalmista:

            „ Wznoście okrzyki na cześć Jahwe, wszystkie ziemie,
            dajcie upust radości i weselu i śpiewajcie!
            Śpiewajcie na cześć Jahwe przy wtórze cytry,
            Przy wtórze cytry i przy dźwiękach lutni!
            Na trąbach i na dźwięcznych rogach
            Grajcie radośnie przed Jahwe-Królem!

            Niech zabrzmi morze wraz z tym, co je wypełnia,
            Okrąg świata z jego mieszkańcami!
            Niech rzeki klaszczą w dłonie,
            Niech się wspólnie radują góry
            Przed obliczem Jahwe ... .                                      Psalm 98,  4 - 9

           

            Bardzo chciałbym iść w pielgrzymce na Jasną Górę raz jeszcze. Chciałbym iść, by podziękować Matce Bożej za to, że…


                                                                      Bolesław Stawicki  
                                                                      Bielawa, styczeń 2011 rok
                                                                                        





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o tematyczne, nie obraźliwe i kulturalne komentarze.