Zdecydowałem się, na podzielenie się z
Czytelnikami moimi wrażeniami z uczestnictwa w Pieszej Pielgrzymce Diecezji
Świdnickiej na Jasną Górę. To było dla mnie życiowe przeżycie, którego życzę
każdemu nawet tym, którzy od Boga i Kościoła są bardzo daleko, a może właśnie
szczególnie tym. Mieć w sobie doświadczenie przeżycia tej wspaniałej przygody
daje poczucie, że czegoś w życiu się dokonało, czegoś, czego wielu boi się, a
co niektórzy krytykują w niewybredny czasami sposób. Tego co było moim udziałem
nikt mi już nie odbierze, a poczucie wspólnoty z podobnymi jak ja daje mi wiele
radości na dalsze życie.
Zapraszam na pątniczy szlak.
DZIEŃ
DZIEWIĄTY
Zapraszam na pątniczy szlak.
BOLESŁAW
STAWICKI
MOJA
PIELGRZYMKA
7 PIESZA
PIELGRZYMKA
DIECEZJI
ŚWIDNICKIEJ
NA JASNĄ GÓRĘ
31. 07 – 09.08.2010 r.
„ W TYM ZNAKU
ZWYCIĘŻYSZ”
WPROWADZENIE
Przyszła
zima. Choć to dopiero początek grudnia, daje o sobie znać tęgim mrozem i
śnieżycami. Obiecałem sobie, że gdy ten czas nadejdzie, napiszę relację z 7
Pieszej Pielgrzymki Świdnickiej na Jasną Górę. No i chyba ten czas już
nadszedł.
W
trakcie pielgrzymowania robiłem notatki. Nosiłem w plecaku 100-kartkowy zeszyt
w kratkę, w twardych okładkach i długopis. Każdą możliwą chwilę wykorzystywałem
do pisania spostrzeżeń z przebytej drogi. Pisałem w różnych miejscach: na
postojach, w namiocie, a nawet w kościołach. Uzbierało się tego 60 stron,
kratka w kratkę, nie zawsze wyraźnie napisane, a czasem tylko hasłowo. Czy da
się odczytać? Każdy dzień pielgrzymki udokumentowany jest ogromną ilością zdjęć
w internecie na stronie www.czermna.pl. Dlaczego akurat „Czermna”, skoro pielgrzymka
wyruszała ze Świdnicy? Otóż, dlatego, że główny przewodnik naszej pielgrzymki,
ks. Romuald Brudnowski, jest proboszczem parafii w Czermnej, i tam jest
pielgrzymka w głównej mierze przygotowywana. Oglądając te zdjęcia, można
ponownie wczuć się w atmosferę tamtych dni.
Jak
napisać, żeby kogoś ta relacja zainteresowała, a może nawet zachęciła do
„wyruszenia w drogę”? Na pewno „od serca” i z pokorą. Wszak ciągle jeszcze, mam
wrażenie, że jestem pielgrzymem i idę. Wspomniał o tym ksiądz przewodnik w
Częstochowie na Jasnej Górze: „Pielgrzymka się nie skończyła. Tak naprawdę to
ona dopiero się zaczyna.” I to jest prawda. W rozmowach z tymi „braćmi” i
„siostrami”, którzy już przeszli swoją drogę do Matki Bożej na Jasną Górę,
wyczuwa się taką chęć i potrzebę, aby iść „dalej”. I to „dalej” dla każdego znaczy,
co innego. Każdy z pielgrzymów ma swoją dalszą drogę, która dla niego kiedyś
zaczęła się właśnie tam w Częstochowie u tronu Jasnogórskiej Pani.
W
pielgrzymce do Częstochowy szedłem po raz pierwszy. Oprócz księdza Pawła w
grupie nie miałem żadnych znajomych. Byli oczywiście bracia i siostry, których
znałem „z widzenia”; z kościoła czy z ulicy, ale nie znaliśmy się w tym sensie,
że z sobą rozmawialiśmy czy spotykaliśmy się. Przed wyruszeniem w drogę
zasadniczo nie było żadnego szkolenia. Były, co prawda, dwa spotkania
organizacyjne, ale one nie wnosiły dla mnie prawie nic do wyobrażenia o
pielgrzymowaniu. Wszystkiego uczyłem się na trasie. To, co dla pielgrzymujących
po raz kolejny było oczywiste, dla mnie i mi podobnym, którzy szli po raz
pierwszy, było odkrywaniem „nowego”. Choć byłem sam, to jednak miałem głębokie
przekonanie, że każdy idący obok mnie, jest mi bliski i w każdej chwili jest
gotowy służyć mi pomocą. Zagubiony w grupie przez pierwszy dzień, dopiero w
następnych odkrywałem, o co tak naprawdę chodzi. Po prostu to jest Kościół.
Kościół pielgrzymujący. Grupa – to jak parafia, a przewodnik grupy to nikt inny, jak proboszcz
tej parafii.
Jak
dojrzewała decyzja o pójściu do Częstochowy?
W
pielgrzymce do Częstochowy, co roku z Bielawy wybierała się grupa parafian. Na
początku lipca słyszało się o tym w kościele w ogłoszeniach parafialnych. Ktoś
na te pielgrzymki chodził. W 1991 roku w pielgrzymce poszli: nasz Michał z
Maćkiem. Wtedy szli w Pielgrzymce Wrocławskiej a wyruszali z Bielawy z tak
zwanym nurtem południowym. Gdzieś na trasie różne nurty spotykały się, żeby
potem dalej już razem wędrować do Częstochowy. Na postoju w Henrykowie nawet
ich odwiedziliśmy, to znaczy Zosia i ja. Pamiętam, że było wtedy bardzo gorąco.
Upał niemiłosierny. Na pielgrzymce była też moja mama. W wieku 55 lat szła do
Częstochowy w Pielgrzymce Kaliskiej. Ta pielgrzymka jako jedyna w Polsce wraca z
Częstochowy pieszo. Opowiadała wrażenia. Było bardzo ciężko. Twierdziła, że to
intencja niesie, inaczej by nie doszła. W Częstochowie był też nasz Daniel.
Szedł z Ostrowa Wielkopolskiego. Jeszcze inni, z dalszej rodziny; mojej i Zosi,
też chodzili do Częstochowy. W zeszłym roku, w pielgrzymce z Torunia poszedł
mój brat – Józef. Miał wtedy 58 lat. Ale rekordzistką w wędrowaniu do
Jasnogórskiej Pani niewątpliwie jest nasza Małgosia. Kiedy w 2004 roku, pojechaliśmy w
rowerowej pielgrzymce do Sulistrowiczek z dziećmi i młodzieżą, rozmawiałem z
chłopcem z podstawówki, który w bardzo naturalny sposób stwierdził, że był z pieszą pielgrzymką w
Częstochowie już sześć razy! Coś w tym jest.
Przez Bielawę co roku przechodziła pielgrzymka ze
Świdnicy. Przychodzili rano z Pieszyc. Zatrzymywali się na chwilę w naszym
kościele. W prowadzonej kronice, pod datą 1
sierpnia 2008 roku zapisałem:
„Jest
godzina lekko po dziewiątej. Kto to i gdzie tak głośno „puszcza muzykę”? Wyjdę
na balkon i zorientuję się. Ach, to przecież idzie pielgrzymka. Piąta już
diecezjalna pielgrzymka na Jasną Górę. Ksiądz przecież ogłaszał, że w piątek
rano przyjdą do naszego kościoła. Szybko ubrałem się i wyszedłem z domu.
Zdążyłem jeszcze „przywitać” cztery z pięciu grup. Szli radośni, przy pięknej
pogodzie, ze śpiewem, machając rękoma w geście powitania. Przeróżnie ubrani, z
plecakami, z głowami osłoniętymi od słońca: czapkami, kapeluszami i chustami. Przed
kościołem niewielka grupa parafian z księdzem proboszczem, obficie pielgrzymów
pokrapiającym wodą święconą. Zapewne ulga w tej spiekocie. Ulgą jest też
zanurzenie się w chłodne wnętrze kościoła. Przyszli ludzie w najróżniejszym
wieku. Były bardzo małe dzieci w wózkach, były dzieci dzielnie maszerujące,
trzymając za rękę mamę czy tatę. Była bardzo duża ilość młodzieży. Ci byli
najbardziej widoczni i aktywni. Śpiewali, zachowywali się bardzo swobodnie w
mniejszych i większych grupach. Byli też ludzie starsi, szczególnie kobiety.
Zapewne wielu z nich już kolejny raz pielgrzymowało na Jasną Górę. Usłyszałem,
że jedna pani idzie już 27 raz. Był też mężczyzna, który zwracał na siebie
uwagę swoim wyglądem i zachowaniem. Miał może czterdzieści lat; szczupły,
bardzo opalony, przetłuszczone włosy, wyraziste oczy, jakiś smutny, zamyślony i
jakby nieobecny, samotny. Miał na kiju przyczepiony obraz św. Ojca Pio o
rozmiarach może 40x40 cm, przedstawiający praktycznie tylko głowę świętego i
jedną rękę w geście błogosławieństwa z dłonią zawiniętą w czarny bandaż
zakrywający krwawiącą ranę stygmatu. Może to jakiś artysta i sam ten obraz
namalował?
Nasz
proboszcz opowiedział, pokrótce, historię świątyni i przybliżył zgromadzonym
naszą parafię. Były modlitwy i nauka księdza przewodnika. Opowiadał on o
apostole Tomaszu w kontekście wierności i niewierności. Był w tej nauce też
akcent kujawski, co mnie mile zaskoczyło. Ksiądz przytoczył słowa
błogosławionego biskupa Michała Kozala, biskupa włocławskiego, zamordowanego
przez hitlerowców w Dachau w czasie II wojny światowej: „Jeśli
ktoś się waha, już jest sprzymierzeńcem wroga.”
Ponieważ
był to pierwszy piątek miesiąca, zachęcano, aby skorzystać z sakramentu
pojednania. Po nabożeństwie zaproszono pątników na poczęstunek na plac przy
kościele. Porozsiadali się oni na trawie i na schodach kościoła. Młodzież w
grupkach grała na gitarach i śpiewała.
Do
nas przyszli z Pieszyc, gdzie nocowali, a wyruszyli wczoraj ze Świdnicy. Przyszło
pięć grup, w sumie około 600 osób. Po drodze dołączy do nich grupa z Ząbkowic i
Kłodzka. Po odpoczynku poszli grupami ze śpiewem w kierunku Kietlic, dziękując
nam za gościnę. Długo jeszcze było słychać, jak śpiewają. Na noc zatrzymają się
w Zwróconej.
Atmosfera
takich przeżyć uaktywnia pytanie: - A dlaczego mnie nie ma w tej pielgrzymce?”
W
następnym roku, też w Bielawie, witam pielgrzymkę. Scenariusz ten sam i
pielgrzymi jakby ci sami, jacyś bliscy, znajomi. Z naszymi idzie nowy ksiądz –
Paweł Łabuda. I powtarza się pytanie: – Dlaczego mnie wśród nich nie ma?
To
był rok 2009. W czerwcu byłem w Częstochowie w pielgrzymce rowerowej na Jasną
Górę. Po odejściu pieszej pielgrzymki, co dzień wieczorem zacząłem chodzić pod
figurę Matki Bożej przy kościele na Apel Jasnogórski, organizowany w okresie
pielgrzymowania na Jasną Górę. Łączyliśmy się na tym spotkaniu duchowo z
pątnikami, zdążającymi do Matki Bożej Częstochowskiej. Przychodziło też dwóch
kolegów, z którymi jechałem do Częstochowy. Umówiliśmy się, że pojedziemy
następnego dnia, spotkać się z pielgrzymką gdzieś na trasie. Pojechaliśmy przez
Zwróconą, gdzie nocowali, Bobolice, gdzie była msza św. i dalej na Henryków,
pytając po drodze o pielgrzymkę. Spotkaliśmy ich jak właśnie dochodzili do
miejsca postoju w lesie. Odnaleźliśmy księdza Pawła. Jeszcze wtedy nie znaliśmy
się. Szybko jednak dowiedział się, jak mam na imię, bo gdy podszedłem do niego,
zwracał się do mnie po imieniu – panie Bolesławie. Chciałem z nim porozmawiać o
tym, kto po odejściu księdza Krzysztofa Krzaka z naszej parafii, będzie
opiekował się rowerzystami i kto w następnym roku pojedzie z nami w pielgrzymce
do Częstochowy. Rozmowa była bardzo przyjazna. Przy okazji posiedziałem też z
pielgrzymami, jednocześnie ich obserwując. Wszyscy byli radośni i odprężeni
mimo przecież niewątpliwego zmęczenia. Przyznam, że zdziwiła mnie wypowiedź
starszej pani, która na pytanie organizacyjne odpowiedziała, że ona naprawdę o
nic się nie martwi.
Do Henrykowa było około dziewięć kilometrów.
Poszliśmy z pielgrzymami pieszo w dalszą drogę na pielgrzymi szlak. Upał
niemiłosierny. Idą małe dzieci i nic nie narzekają. Kolega Józek wziął jakiegoś
chłopca na rower, ja komuś wziąłem plecak. Szliśmy z rowerami na końcu grupy,
aby nie przeszkadzać. Doszliśmy do Henrykowa. W cieniu drzew, na placu przy
klasztorze był następny odpoczynek. Nie było jednak poczęstunku, bo to była
niedziela i nie można było przeszkadzać w nabożeństwie w kościele.
Z
Henrykowa odjechałem do Bielawy. Koledzy jeszcze zostali, aby przejść z pielgrzymką
następne dziesięć kilometrów. Po tym spotkaniu miałem już jakieś mgliste
wyobrażenie o pieszym pielgrzymowaniu. Trzeba by wreszcie odważyć się i iść!
Wieczorem
na apelu, księdzu Pawłowi Traczykowskiemu zdaliśmy relację z przedpołudniowego
spotkania.
W
tym roku do Częstochowy w rowerowej pielgrzymce nie pojechałem. Postanowiłem
iść pieszo. Skończyłem 60 lat, dostałem emeryturę, jest za co dziękować i
zawsze jest o co prosić. Już na dwa tygodnie przed wyjściem zacząłem robić
piesze wypady za miasto, w różnych kierunkach. Chciałem sprawdzić zachowanie
się organizmu podczas marszu no i wypróbować obuwie, które zamierzałem zabrać
ze sobą. Wszystkie próby wypadały pomyślnie. A więc nie powinno być zaskoczenia
– można się pakować.
Kupiłem
dwuosobowy namiot, sportowe buty, od Karola dostałem nową, poręczną, karimatę i
dobre skarpety, Zosia zajęła się prowiantem a pozostali udzielali cennych rad.
Spakowałem to wszystko, co miałem zabrać do dużej, turystycznej, podpisanej
torby. Do plecaka, który niedawno dostałem w prezencie od Maćka i Dominiki,
zapakowałem rzeczy, które będę nosił ze sobą. Jeszcze tylko 10-litrowe wiaderko
po emulsyjnej farbie zamiast miski i jestem gotowy.
Jak
to jest w pielgrzymkowej piosence:
„Idźmy
Na
Jasną Górę
Śpiewajmy
chórem
Ave
Maryja”
Świdnica, 5.07.2010 r.
L.dz. 872/ 2010
Zaproszenie na VII Pieszą Pielgrzymkę Diecezji
Świdnickiej na Jasną Górę
Sierpniowa Piesza Pielgrzymka Diecezji Świdnickiej na
Jasną Górę to największe i najważniejsze wydarzenie duszpasterskie w okresie
wakacyjnym w naszym młodym świdnickim kościele.
31 lipca po Mszy Św. o godz. 10.00 w Katedrze
Świdnickiej, wyruszy po raz siódmy Piesza Pielgrzymka naszej Diecezji na
Jasną Górę. Z całego serca zachęcam do licznego udziału w tych niezwykłych
10-dniowych „Rekolekcjach w Drodze". Tegoroczna pielgrzymka pójdzie pod
hasłem „W TYM ZNAKU ZWYCIĘŻYSZ !" Chodzi o KRZYŻ.
„Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską a Polak
Polakiem ", uczył proroczo wieszcz narodowy Adam Mickiewicz.
Przygotowany jest już pątniczy program formacyjny.
Będziemy się uwrażliwiać na znaki święte, symbole religijne, kapliczki i krzyże
przydrożne, na nasze kościoły, gdzie modlą się ludzie, gdzie sprawowana jest
Eucharystia, gdzie udziela się nam Pan Jezus. Dużo będzie o krzyżu w wymiarze
duchowym jako cierpieniu i śmierci.
W drugim nurcie formacyjnym zostaną szczegółowo
omówione Przykazania Kościelne w nowej, uaktualnionej wersji. Główny Sztab
Pielgrzymkowy w Kudowie - Czermnej zatroszczył się o materiały dla pątników, przekazane
już do centrów pielgrzymkowych w naszej Diecezji. Od lutego rozdano i rozesłano
20 tysięcy ulotek informacyjnych. O szczegóły można pytać swoich duszpasterzy,
zwłaszcza tych bezpośrednio zaangażowanych w pielgrzymkę. Warto też skorzystać
ze strony internetowej naszej pielgrzymki umieszczonej pod adresem: www.czermna.pl.
Wyjątkowo cenne na pielgrzymce jest „modlitewne
Jerycho", czyli Grupa 7 Duchowego Uczestnictwa. Nie każdy może iść pieszo,
ale każdy może pójść sercem, modlitwą, cierpieniem i ofiarą. Dla grupy 7
przygotowane są specjalne „Przewodniki". Bardzo nam na was zależy!
Na Jasną Górę dojdziemy w poniedziałek 9 sierpnia.
Tego dnia, o godz. 9.00 w Kaplicy Cudownego Obrazu zostanie odprawiona
uroczysta Msza Św. na uwieńczenie pielgrzymiego trudu z pasterskim
błogosławieństwem Waszego Biskupa. Od kilku lat na ten dzień dojeżdża do
Częstochowy cała Diecezja Świdnicka. W ten sposób 9 sierpnia spontanicznie stał
się Wielką Dziękczynną Pielgrzymką Ogólnodiecezjalną. Koniecznie przyjedźcie i
w tym roku! Czekamy na Was!
Na koniec, słowa szczególnego uznania należą się Grupie
6 - z Wałbrzycha , oraz 8 - z Głuszycy, Jedliny i Mieroszowa. Ci pielgrzymi idą
aż 11 dni wychodząc już 30 lipca.
Raz jeszcze serdecznie zapraszam do czynnego udziału w
tym wielkim religijnym, maryjnym dziele i z serca wszystkim błogosławię na
pątniczy trud.
+ Ignacy DEC BISKUP ŚWIDNICKI
DZIEŃ PIERWSZY
A więc
zaczęło się. Idę w pieszej pielgrzymce do Częstochowy.
Dziś
o godzinie 7.45 zbiórka przed kościołem parafialnym. Bardzo ładna pogoda.
Uśmiechnięci i rozradowani pątnicy z Bielawy zebrali się przy autokarze. Jest
31 lipca 2010 roku. To będzie pamiętna data. Jest dużo znajomych, ale raczej z
kościoła, z widzenia z ulicy i znajomi poprzez innych znajomych. Na miejsce
zbiórki odprowadziła mnie Zosia. Ksiądz który z nami jedzie i będzie szedł do
Częstochowy – brat Paweł Łabuda – dokonał czynności organizacyjnych związanych
z wejściem do autokaru. Napisałem „brat” dlatego, że na pielgrzymce wszyscy do
siebie zwracają się – „bracie”, „siostro” - bez względu na wiek, pełnione
funkcje czy zajmowane stanowiska. Przez Dzierżoniów mamy jechać do Świdnicy,
skąd dopiero oficjalnie wyrusza 7 Diecezjalna Piesza Pielgrzymka Świdnicka na
Jasną Górę.
Siódma
dlatego, że nasza młoda diecezja, powołana do istnienia przez papieża Jana
Pawła II, istnieje siedem lat. Pierwszym biskupem ordynariuszem nowej diecezji
został rektor Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu ks. bp Ignacy Dec.
Już w pierwszym roku istnienia diecezji, poszła pielgrzymka do Częstochowy.
Ksiądz biskup ordynariusz pieszą pielgrzymkę do Częstochowy uznaje za
najważniejsze, zewnętrzne, religijne przedsięwzięcie w diecezji.
Wsiedliśmy
do autokaru. Jest nas chyba 22 osoby. Wszedł za nami nasz ks. proboszcz dr
Stanisław Chomiak, żeby z nami się pożegnać, przy okazji nakreślając historię
pielgrzymowania na przestrzeni wieków. Dowiedzieliśmy się z jego wypowiedzi, że
najpierw pielgrzymowano do Ziemi Świętej – do Grobu Pańskiego. Po najeździe
tamtych ziem przez Turków, pielgrzymowanie było bardzo utrudnione, a czasem
niemożliwe. Powstawały więc Bractwa Rycerskie, które miały za zadanie ochraniać
pielgrzymów z Europy. Kiedy już pielgrzymowanie do Ziemi Świętej było całkiem
niemożliwe, pielgrzymowano do grobu świętego Jakuba Starszego, apostoła, do
hiszpańskiego Santiago de Compostela.
W
Europie powstało wiele tras pielgrzymkowych do tego świętego miejsca. Do tej
pory są one zachowane i powstają nowe - w Polsce też. To bardzo ciekawa
historia. Istnieje nawet całkiem poważna teoria, że Europa, jako organizacja
narodów, powstawała właśnie przy tych szlakach.
I
tak w tych rozważaniach doszliśmy do pielgrzymowania w Polsce na Jasną Górę.
Zaczęło się to w czasach zaborów, gdy Polacy mieli potrzebę zachowania swojej
tożsamości narodowej, spotykając się w jednym, bardzo ważnym miejscu. Od
tamtego czasu ludzie z najdalszych zakątków Polski pielgrzymują do Matki Bożej
na Jasną Górę.
I
ja cieszę się, że dane mi było dołączyć do pielgrzymiej rodziny pątników
zdążających w miesiącu sierpniu do tronu Jasnogórskiej Pani.
Po
modlitwie i błogosławieństwie odjechaliśmy do Dzierżoniowa, aby z tamtymi
pielgrzymami, razem już udać się do Świdnicy, skąd będziemy wyruszać. Po
zatrzymaniu autokaru na miejscu zbiórki zauważyłem, że z grupą dzierżoniowskich
pielgrzymów wywiad prowadzi Telewizja Sudecka. Potem weszli do naszego autokaru
i też z niektórymi rozmawiali. Dołączył do nas ksiądz Wojciech z Piławy Górnej.
Dopiero teraz otrzymaliśmy „Książeczki Pielgrzyma”. Mamy też identyfikatory z
napisanym imieniem i numerem grupy, i znaczki pielgrzymkowe. Znaczek
przyczepiłem do plecaka. Po uzupełnieniu wolnych miejsc, odjechaliśmy dwoma
autokarami do Świdnicy.
W
Świdnicy zatrzymaliśmy się w okolicach Seminarium Duchownego. Bagaże oddaliśmy
do ciężarowego samochodu, przy którym, jako odpowiedzialnych za transport,
rozpoznałem brata Romana Kalusa z Bielawy, bardzo dobrze znanego, udzielającego
się przy naszym kościele i drugiego, też znajomego mi z różnych uroczystości
religijnych, w różnych miejscach, starszego ministranta określanego, jak się
później dowiedziałem, mianem „Chimena”. Zaczęła się organizować grupa.
Dołączyło do nas wielu kleryków. Znalazły się jakieś transparenty, flagi, duży
krzyż. Wszystko to przy pięknej pogodzie, śpiewach i okrzykach powitań.
Udzielała się wszystkim podniosła atmosfera. Poszliśmy przez miasto w stronę
katedry. Nie trwało to zbyt długo, gdy znaleźliśmy się na placu katedralnym.
Zgromadziło się już na nim sporo ludzi. Katedra w swoim zewnętrznym wyglądzie –
bardzo okazała. Wysoka wieża kościoła jest widoczna z daleka. Dobrze widać ją
nawet ze wzniesień w Bielawie. Byłem już tu kiedyś, ale kościół był wtedy
zamknięty. A więc w środku świątyni jestem po raz pierwszy. Wspaniałe uczucie.
Ogromna przestrzeń pięknego wnętrza. Każde miejsce w świątyni pięknie
wypełnione ołtarzami, rzeźbami, kolumnami. Wszystko to nastraja do modlitwy i
kontemplacji. Tak sobie pomyślałem, że wielkość i piękno tego kościoła tak
jakby jest odzwierciedleniem wielkości naszej wiary.
Przed
mszą świętą, krótkie wprowadzenie do liturgii miał ksiądz – główny przewodnik.
Bardzo składnie, tak po ludzku od serca powiedział, o co tak naprawdę chodzi w
pielgrzymowaniu. Podał też hasło, zawołanie, tegorocznej pielgrzymki – „W tym
znaku zwyciężysz”. Jest to nawiązanie do modlitwy Konstantyna Wielkiego, gdy w
roku 312 prosił chrześcijańskiego Boga, sam nie będąc chrześcijaninem, o
zwycięstwo w bitwie z Maksencjuszem o tron Cesarstwa Rzymskiego. Na niebie
ukazał się wtedy świetlisty znak krzyża i napis: „Pod tym znakiem zwyciężysz”.
Jakby
uzupełnieniem tego hasła i nawiązaniem do chrześcijaństwa w naszym kraju, jest
cytat z twórczości naszego wieszcza narodowego – Adama Mickiewicza – „ Tylko
pod krzyżem, tylko pod tym znakiem – Polska jest Polską, a Polak Polakiem.” A
całą naszą pielgrzymką każdego dnia, ma się opiekować beatyfikowany w czerwcu
nasz rodak, ksiądz Jerzy Popiełuszko.
Były
też oczywiście powitania, wspomnienia i informacje praktyczne. Wspominając
Matkę Bożą, ksiądz Brudnowski przypomniał Fatimę, w której 13 maja 1917 roku miały
miejsce objawienia. Nawiązał do symboliki cyfr i ich znaczenia. Stwierdził, że
ta „13-tka” to wcale nie taka znów feralna liczba (kto tak jeszcze myśli, ten
powinien przy najbliższej okazji z tego się wyspowiadać). To dla
chrześcijaństwa liczba piękna, a potwierdzeniem tego jest i to, że z naszą
pielgrzymką idzie trzynaścioro Koreańczyków.
Faktycznie,
byli w kościele. Siedzieli razem po prawej stronie. Przywitani oklaskami
powstali zaskoczeni, ale i zadowoleni, ze swoich miejsc. To młodzi ludzie.
Prawie same dziewczyny, ale jest wśród nich jeden młodzieniec. Wstało też dwoje
– dziewczyna i chłopiec – sądząc po karnacji skóry – Europejczycy. Wszyscy
jednakowo ubrani w zielone koszulki z krótkim rękawem. Mają też jednakowe,
zielone czapeczki. Dlaczego właśnie zielone? Ich opiekunem jest bardzo młody
pallotyn – Polak.
Kiedy
teraz piszę to sprawozdanie, na stołówce pod dużym namiotem na postoju w
Pieszycach gdzie będziemy nocować, właśnie kilkoro z nich przechodzi blisko
mnie po chodniku. Przysiedli się do mnie i zajadają bigos. Są przy mnie i
naprzeciwko mnie. Uśmiechnięci gadają po swojemu. Dziwne, nie wiedzą, że
właśnie piszę o nich. Przed jedzeniem ładnie się przeżegnali. Jedna dziewczyna,
zwracając się jakby do mnie (ja też się do braci Koreańczyków uśmiechałem),
powiedziała całkiem poprawnie – „smaczne”, ale wyszło to jej jakoś miękko. Jest
w tym spotkaniu coś wspaniałego. To uniwersalność chrześcijaństwa.
Tych
Koreańczyków widziałem na trasie. Idą z grupą szóstą, w której dominuje właśnie
kolor zielony. Mają swój znak, który niosą przy znaku grupy i swoją narodową
flagę. Jak się okazało, to grupa szósta z Wałbrzycha i ósma z Głuszycy
wyruszyły na pielgrzymkę już wczoraj w tak zwanym dniu „0”.
W
Świdnicy ksiądz przewodnik poinformował jeszcze nas, że idzie z nami również
ośmioro młodych Ukraińców.
W
procesji środkiem katedry do ołtarza głównego podchodzili księża i diakoni,
którzy będą celebrować uroczystą mszę świętą. Są wśród nich wszyscy, którzy idą
z nami do Częstochowy. Głównym celebransem jest ksiądz biskup Adam Bałabuch,
wikariusz diecezjalny. Na ofiarowanie były składane dary. Oprócz tradycyjnego
„chleba” w postaci komunikantów i wina, przyniesiono do ołtarza: płaszcz
przeciwdeszczowy, śpiwór, śpiewnik pielgrzymkowy i nawet sandały. Śpiewy
wykonywał, znany od dawna świdnicki zespół „Viatori”. To była naprawdę
uroczysta msza św. Na zakończenie ksiądz biskup otrzymał prezent w postaci
(chyba granatowej) koszulki z napisem na plecach – „KSIĄDZ BISKUP ADAM – 7
PIELGRZYMKA ŚWIDNICKA” i jednocześnie został zobowiązany do pójścia z
pielgrzymką tak daleko jak będzie mógł.
Do
ambonki została jeszcze wywołana pani doktor – „matka Teresa” (tak na nią
mówią), która wraz z ekipą medyczną będzie opiekować się nami podczas
pielgrzymowania. Przekazała nam praktyczne uwagi medyczne oraz jak zachować się
na trasie w razie zasłabnięcia lub omdlenia.
Po
wyjściu z katedry spotkałem księdza, już teraz doktora, Krzysztofa Orę.
Odniosłem wrażenie, że mnie poznał, ale wyczekiwał, uśmiechając się
kurtuazyjnie, abym ugruntował go w przekonaniu, że wie, o kogo chodzi.
Przypomniałem rowerową pielgrzymkę do Częstochowy w 2004 roku. Pamiętał. Zamieniliśmy
kilka zdań, wyrażając zadowolenie ze spotkania. Potem też rozmawiałem z
księdzem Krzysztofem Krzakiem. Pracuje teraz w Świdnicy i idzie w pielgrzymce z
pierwszą grupą, a więc jeszcze sobie pogadamy na trasie. Zagadałem też do
jednego znajomego „z widzenia” z Bielawy. Nie widziałem go na spotkaniach ani w
autokarze. Mówi, że na razie idzie tylko jeden etap. Potem pomyśli, czy iść
dalej.
Zaczęliśmy formować się w grupy od 1 do 8.
Trzeba
jeszcze powiedzieć o jednej, bardzo ważnej, właściwie fundamentalnej sprawie
podczas pielgrzymowania. Powinna być wzbudzona intencja, z jaką wyrusza się w
tak daleką, może uciążliwą drogę. Wielokrotnie było to podkreślane –
pielgrzymka to nie wycieczka. W pielgrzymce nie chodzi o to, żeby sprawdzić
się, jaki to byłem dzielny, bo przeszedłem ponad 200 kilometrów. Trzeba nadać
swojemu pielgrzymowaniu właściwy sens. Jeśli nie, to lepiej wrócić do domu.
Ja
też, jak wszyscy, mam intencję, jaką niosę przed tron Jasnogórskiej naszej
Królowej. Mam intencję główną, która będzie towarzyszyć mi każdego dnia, a
zostanie wypowiedziana publicznie w przedostatnim dniu pielgrzymki, aby w
modlitwie różańcowej podczas marszu, razem ze mną w tej intencji modliła się
cała grupa. Mam też intencje na każdy dzień, o których będę myślał i które będę
omadlał szczególnie.
Pierwszy
etap pielgrzymowania jest łatwy, jestem przygotowany, to dopiero początek,
krótki etap, bo tylko 19 kilometrów, ładna pogoda. Ofiarowuję trudy tego dnia,
jako dziękczynienie Panu Bogu, za przeżyty okres aktywności zawodowej,
podziękowanie za doczekanie do emerytury i przeżycie już 60 lat.
Takie
religijne przedsięwzięcie jak pielgrzymka, ma na każdy dzień swojego patrona i
swoje dzienne hasło. Patronem pierwszego dnia jest św. Ignacy z Loyoli,
założyciel zgromadzenia Jezuitów. Hasłem dnia są słowa św. Ignacego – „Na
większą chwałę Boga”.
Nie
ma z nami grupy trzeciej i czwartej - z Kłodzka i Ząbkowic Śląskich. Oni też
dzisiaj idą, ale nurtem południowym. Spotkamy się dopiero pojutrze w
Bobolicach.
Grupa
pierwsza to oczywiście Świdnica. Widzę na przedzie duży, półtorametrowy krzyż
ustrojony kwiatami, tablicę z informacją, jaka to pielgrzymka i obraz Matki
Boskiej Częstochowskiej trzymany na drążkach przez cztery kobiety. Są flagi,
jakieś transparenty. Nasza grupa dzierżoniowska – to „dwójka”. Ustawiamy się
więc w drugiej kolejności. Każda grupa ma swój znak w innym kolorze z numerem grupy
wkomponowanym w duże, trzydziestocentymetrowe „M”. Te znaki wystrugane są w
drewnie. Z przodu każdej grupy, nawet jeszcze przed znakiem, „ustawiają się”
wózki. Dostałem do niesienia „flagę” na bambusowym kiju. Takich flag jest w
naszej grupie tyle, ile jest dni pielgrzymowania. Przedstawiają one właśnie
patrona dnia i hasło dnia. W pierwszym dniu pielgrzymki „idą” wszystkie. Każda
grupa ma swoje nagłośnienie. Jest tzw. „studio” – w środku, a z tyłu i z przodu
po dwa głośniki na stelażach, nazywane „tubami”. Całość połączona jest
przewodem, na który mówi się „kabelek”, a jest on jednocześnie zabezpieczeniem
grupy od lewej strony, aby nie wyjść na lewą stronę jezdni. Przy „studiu” są
mikrofony.
Ruszyliśmy.
Pielgrzymkę prowadzi ksiądz biskup Adam z głównym przewodnikiem, księdzem
Romualdem Brudnowskim. Idziemy raźnie ze śpiewem główną ulicą Świdnicy w
kierunku Dzierżoniowa.
W
drogę z nami wyrusz Panie,
Nam
nie wolno w miejscu stać,
Gdy
zbłądzimy podaj rękę,
Gdy
upadniemy pomóż wstać.
I
do serca swego prowadź, prowadź nas,
I
do serca swego prowadź, prowadź nas.
Między grupami spore odległości, aby nie
dezorganizować ruchu drogowego i nawzajem sobie nie przeszkadzać w śpiewie, czy
modlitwie. Jest nas naprawdę dużo. Mieszkańcy uśmiechają się do nas i
pozdrawiają. Jest bardzo ciepło i słonecznie. Nasza grupa prezentuje się
wspaniale. Z przodu jedzie sześć wózków z małymi dziećmi. Na jednym rodzice
wiozą, może dwunastoletniego, a może nawet starszego niepełnosprawnego chłopca.
Mamy wspaniałego przewodnika w osobie księdza Rafała Masztalerza z parafii Maryi
Matki Kościoła z Dzierżoniowa. Pięknie gra na gitarze i ładnie śpiewa. No i ta
młodzież – swobodna, rozśpiewana. Te śpiewające dziewczyny spotkałem w
pielgrzymce w zeszłym roku. Jedna z nich ma „bongosa” i bębni na nim nadając
rytm śpiewanym piosenkom.
Skręciliśmy
na prawo w ulicę Bystrzycką. Idziemy przecież do Pieszyc. To znana mi bardzo
dobrze trasa z wielu rowerowych wypadów w te okolice. Podchodzimy pod dość
znaczne wzniesienie, z którego dobrze widać panoramę miasta z górującą nad nim
wieżą katedry. Jak jest góra, to wiadomo, że będzie się z niej schodzić.
Dochodzimy już to trasy kolejowej, biegnącej pod szosą, a więc to Świdnica - Kraszowice.
Po prawej stronie szosy stoi kilka zastawionych jedzeniem i napojami stolików.
Można się częstować. Zapraszają do tego mili gospodarze. To również ich wkład w
naszą pielgrzymkę. Częstujemy się, oczywiście w marszu, mając na uwadze, że za
nami idą jeszcze inne grupy.
Za
„torami”, skręcamy na lewo, na Opoczkę. Za zakrętem po prawej stronie stoi
ksiądz biskup żegnając się z nami. Można podać rękę, czy nawet „przybić
piątkę”. Jest sympatycznie.
Do
Opoczki tylko kawałek drogi. Kierują nas w prawo na boisko sportowe. Rozkładamy
się na świeżo skoszonej trawie, i posilamy zapasami z plecaków. Zjadłem swoje
kanapki. Zapowiedziano, że postój będzie 25 minut. Jakiś kleryk rozdaje czerwone
„smycze” do identyfikatorów. Podszedłem i ja. Smycz dostałem. Jest na niej
wizerunek św. ojca Pio. Coś tu nie pasuje. To chyba nie moja grupa. To przecież
grupa 5. To dlatego w niej niesiony jest obraz ojca Pio, od wielu lat opiekuna
grupy. A więc wyjaśniło się, jaki to obraz świętego widziałem dwa lata temu w
Bielawie.
Idziemy
dalej w wiosce dobrze znaną mi szosą, ale nie skręcamy na Bojanice, tylko
opłotkami wchodzimy w pola kukurydzy i zboża. Dowiedziałem się, że idziemy do
Lutomii Dolnej. Po drodze długa strefa ciszy, aby móc porozmawiać z Panem
Bogiem. Potem zbierano karteczki i mówiono, że to intencje do różańca.
Faktycznie. Za chwilę odmawialiśmy jedną część różańca, a przed każdą
tajemnicą, odczytywane były te zebrane intencje. Różaniec prowadziły dwie
siostry zakonne ze zgromadzenia w Pieszycach. Obydwie mają na imię – Anna. Ja
nie dałem intencji, bo zupełnie nie wiedziałem, że tak się w marszu będziemy
modlić. Dam dwie następnego dnia. Słuchałem jednak tych intencji, aby wiedzieć,
za co się modlimy. Dwie z nich wspomnę. Ktoś napisał – „o to, aby dziecko
zrobiło pierwszy kroczek, gdy skończy cztery lata”. I inne – „za mojego
zmarłego brata – Maćka.” ..............
Tak sobie pomyślałem: – A gdyby tak ...?
Przez
Lutomię Małą, w której od jednej pani dostałem dużą butelkę wody mineralnej,
doszliśmy na postój do Lutomii Dolnej. Zatrzymaliśmy się na placu niedaleko
kościoła. Tam też przez gospodarzy przygotowany był poczęstunek. Był chleb,
jabłka, ogórki, napoje, ciastka, mandarynki, a nawet kalafior i por, co mnie
trochę zastanowiło. Po co surowy -
kalafior i por? Przecież nikt z nas zupy po drodze gotować nie będzie!
Pożegnaliśmy
Lutomię i już szosą, przez Stachowice i Piskorzów, dochodziliśmy do Pieszyc.
Kawałek szedłem z jedną znajomą lekarką z Bielawy. Co roku chodzi ona jeden
etap - ze Świdnicy do Pieszyc. Zaraz za Piskorzowem widzimy, że za naszą grupą
jedzie wolno kawalkada ustrojonych samochodów na czele z parą młodą. Nie mogą
nas wyprzedzić, bo porządkowy nie puszcza. Zauważył to też nasz przewodnik,
idący wtedy z gitarą, ze śpiewem. Dał znak, aby przepuścić samochody, ale gdy
auto z młodymi było w połowie grupy zablokowaliśmy je otaczając z przodu i z
tyłu. Stoimy na szosie. Droga zablokowana. Śpiewamy dla młodych głośno „sto
lat”. Po jakimś czasie wyszli z samochodu -
przystojna i dostojna para. Pan młody rozgląda się trochę zaniepokojony.
Trwało to chwilę, gdy podszedł do nich ksiądz i z nimi rozmawiał.
Przepuściliśmy ich. Gdy już odjechali ksiądz przewodnik ogłosił, że wszyscy
mamy zaproszenie na wesele. Nie skończyły się jeszcze okrzyki zachwytu z tego
tytułu, a już słyszymy: „- Ale wesele jest w Wałbrzychu, i tam trzeba dojść na
piechotę.” A to jeszcze 25 kilometrów przez góry. Żartował oczywiście.
Po
drodze jeszcze zawierzenie grupy pielgrzymkowej Panu Jezusowi (takie
zawierzenie ma być każdego dnia rano) i dochodzimy do Pieszyc.
Na
chwilę szczególnego uniesienia, a taką właśnie jest wejście do pierwszego na
trasie miasta, zarezerwowane są „Orły”. To już nie piosenka, ale swego rodzaju
hymn. Gdy padnie hasło i słyszymy pierwsze, mocne uderzenie w struny gitary
przez księdza Rafała, zapomina się o wszelkich trudach, nogi od razu łapią
marszowy krok, a nasz znak kojarzy się z orłem rzymskich legionów, niesionym na
czele oddziału wojska. Jesteśmy ważni.
Tylko
orły szybują nad granią,
Tylko
orłom nie straszna jest przepaść
Wolne
ptaki wysoko latają,
Już za chwilę wylecimy z gniazda!
Melodia
zachęca, a wręcz mobilizuje, aby sentencję tą powtarzać wielokrotnie. To dodaje
nam skrzydeł. Jesteśmy zdolni dokonać rzeczy wielkich.
Radośnie witają nas mieszkańcy Pieszyc. Wielu
pielgrzymów w naszej grupie jest z Pieszyc. Przed kościołem, ksiądz proboszcz
Dzik obficie kropi nas wodą święconą. Asystuje mu lektor w długiej albie,
trzymając naczynie z wodą święconą. Rozpoznaję w nim brata z naszej grupy.
Widoczna ulga w spiekocie dnia. Skierowano nas na przygotowane pole namiotowe,
prawie tuż za ogrodzeniem kościoła. Widzę, że część grup rozkłada się po
drugiej stronie ulicy, przy cmentarzu. Są już samochody z bagażami. Torby
wyłożone na trawie. Każdy szuka swojej. Stawiamy je na miejscu, gdzie będzie
stał namiot. Niektórzy już namioty rozkładają, a inni idą się umyć i posilić w
przygotowanej stołówce pod dużym namiotem. Jest tam woda mineralna, kapuśniak i
bigos (!?), chleb, gotowana kukurydza w kolbach, jabłka, wrzątek na herbatę, a
nawet herbata ekspresowa. Jest tego bardzo dużo. Na pewno wystarczy dla
wszystkich, choć jest nas ponad 600 ludzi (gościć zaczęliśmy się o 18., teraz jest
20.30 a ludzie ciągle ten bigos jedzą). Zupę i bigos wydają dwie miejscowe
panie. W jednej z nich bez trudu rozpoznaję panią Jasię z dawnych czasów z
„Bieltexu”. Dobrze się znaliśmy. Bardzo sympatyczna, starsza już teraz kobieta.
Na razie nie daję się jej rozpoznać. Kiedy już się posiliłem, a i ona była bardziej
swobodna – podszedłem. Poznała mnie i chwilę porozmawialiśmy. Ucieszyła się z
tego spotkania. Rozmawiałem też z siostrą Banaczyk, która dumnie wskazała na
swojego syna i jego identyfikator – „Kleryk Marcin”. A więc wstąpił on do
seminarium! Nie wiedziałem. Idzie razem z matką, ale ona idzie tylko trzy
etapy.
Robi
się późno. Rozkładamy namioty.
Wiemy,
że w Bielawie i we wszystkich, być może, miejscach gdzie są kościoły,
parafianie zbierają się wieczorem na wspólną modlitwę, łącząc się z
pielgrzymami o 21.00 w Apelu Jasnogórskim. Wierni ci tworzą tzw. grupę
pielgrzymów duchowych. W niektórych parafiach jest ich naprawdę wielu, nawet po
sto i więcej osób. Mają książeczki pielgrzyma duchowego i znaczki 7
Pielgrzymki. I my o nich pamiętamy; w modlitwach i niosąc na przedzie
pielgrzymki znak ich grupy – „7”, przy znaku swojej grupy.
Godzina
21.00. Wszyscy jesteśmy w kościele p.w. św. Antoniego w Pieszycach. Świątynia
wypełniona po brzegi. Niektórzy siedzą na posadzce. Są z nami miejscowi
parafianie. Gitary, śpiewy, Apel Jasnogórski - wszystko to stwarza już na samym
początku niepowtarzalny klimat tworzącej się wspólnoty.
Mam
ze sobą telefon komórkowy. Z telefonu można korzystać tylko na postojach.
Umówiłem się z Zosią, że będzie przysyłać mi co dzień wieczorem informację,
jaka będzie pogoda następnego dnia. Jutro będzie ciepło i bezdeszczowo.
Niby
o godzinie 22.30 – cisza nocna, ale... Oczywiście nikt nie gra i nie śpiewa,
słyszy się jednak oznaki towarzyskiego życia w wieloosobowych namiotach.
DZIEŃ DRUGI
Jest
niedziela 1 sierpnia 2010 roku. To drugi dzień pielgrzymowania na Jasną Górę.
Pobudka oficjalnie o godzinie 5:30, ale już dużo wcześniej rozmawiano i
składano namioty. Nie wszyscy spali na polu. Część spała w szkole i na
prywatnych kwaterach. Spało się dobrze, choć długo jeszcze w nocy nie
przestrzegano ciszy nocnej. Trudno było zasnąć. W nocy też wielokrotnie się
budziłem, bo ktoś po sąsiedzku rozmawiał przez telefon komórkowy. Wstawałem,
aby się cieplej ubrać, bo było zimno. Namiot wewnątrz był bardzo zroszony. Rano
okazało się, że na zewnątrz również. Zwinąłem taki mokry.
Zapowiada
się ładny dzień. Jest ciepła woda do mycia i wrzątek na herbatę. O 6.30 w
kościele odśpiewaliśmy godzinki o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi
Panny.
Msza
św. była o godzinie 7.00. Zaplanowałem sobie, że ten etap będę szedł z myślą o
pani doktor Irenie, która leży w Bielawie obłożnie chora w Zakładzie
Opiekuńczo- Leczniczym, mieszczącym się w budynku zlikwidowanego szpitala,
będącego kiedyś jej miejscem pracy. Ja osobiście i cała grupa w modlitwie
różańcowej, będziemy prosić Matkę Bożą o wstawiennictwo do Jej Syna, aby pani
Irena zdążyła zmienić swoje obojętne nastawienie do religii i jako osoba
ochrzczona, świadomie pojednała się z Panem Bogiem.
Mszy
św. przewodniczył ks. biskup Adam Bałabuch. Pełen kościół ludzi, szczególnie
oczywiście pielgrzymów. Odpowiedzialną za oprawę muzyczną, czytania i procesję
z darami, była grupa piąta. Szczególnym wydarzeniem w tej uroczystości był
obrzęd chrztu św. Miała być ochrzczona mała Ewa, co zapowiedział wcześniej
ksiądz przewodnik. Powstała jednak pewna trudność, bo pan, który miał przywieść
tę rodzinę z Dzierżoniowa, zgubił kluczyki od samochodu. Ta mała,
kilkumiesięczna Ewa, też oczywiście pielgrzymuje - w wózku pod opieką mamy i w
towarzystwie rodzeństwa, a że mieszkają w Dzierżoniowie to tam pojechali na
nocleg i przygotować się do chrztu. Ostatecznie ten chrzest odbył się i to w
planowanym czasie. Do tego wydarzenia słyszałem komentarze starszych stażem
pielgrzymów; że w zeszłym roku była I komunia, a jeszcze wcześniej – ślub.
Wszystko to oczywiście w naszej, drugiej grupie. Tak to przynajmniej
zrozumiałem.
Na
zakończenie – błogosławieństwo i modlitwa do św. Antoniego, patrona parafii w
Pieszycach i możliwość ucałowania jego relikwii. Ksiądz przewodnik, w
ogłoszeniach organizacyjnych uprzedzał nas, aby rano się nie objadać, bo będzie
postój w Przedborowej i wspomniał o gościnności tamtejszych ludzi. Jeszcze
otrzymaliśmy informację, o czekającej nas trasie dzisiejszego dnia. Idziemy
przez: Bielawę, Kietlice, Owiesno, Przedborową, Koziniec, Brodziszów do
Zwróconej, gdzie będzie nocleg. Długość trasy – 24 kilometry. Patronem dnia
jest św. Alfons Liguori – założyciel zakonu Redemptorystów. Hasło z nim
związane – „Obfite u Niego odkupienie”.
Po
wyjściu z kościoła czekała nas miła niespodzianka. Małe dzieci stały przy
wszystkich wyjściach z kościoła z koszyczkami pełnymi czekoladowych cukierków i
częstowały wychodzących. Na „stołówce” można było zaopatrzyć się jeszcze w
chleb i jabłka.
Do
wyjścia z pielgrzymką w Pieszycach nie ustawiałem się. Poszedłem inną, znaną mi
drogą, wychodzącą na trasę do Bielawy za ostatnim zabudowaniem. Chciałem
zobaczyć całą pielgrzymkę. Przysiadłem na krawężniku i czekałem. Idą ze
śpiewem. Słychać ich z daleka. Wcześniej zauważyłem, że w jezdni, tuż przy
krawężniku, jest znacznych rozmiarów niezabezpieczona, głęboka dziura. Stanąłem
przed tą dziurą w obawie, że maszerujący ludzie będą w nią wpadać. Mogłoby to
skończyć się nawet wypadkiem. Moje przypuszczenia były słuszne. Niektórzy szli
tak, że na mnie wpadali lub w ostatniej chwili omijali. Przeszła już moja grupa
i została jeszcze tylko jedna, a ja ciągle stoję. Ale podjechał z Bielawy na
rowerze kolega Józek, który podobnie jak w zeszłym roku, zamierza kawałek
przejść z nami i poprosiłem go, aby tej dziury popilnował, a sam goniłem grupę.
W
Bielawie oczekiwała na nas Zosia z koleżanką Halinką. Podobno długo czekały, bo
nie było dokładnie wiadomo, o której będziemy przechodzić przez miasto. Ze
względu na niedzielę, nie zatrzymujemy się w kościele. Od Zosi dostałem krem
przeciwsłoneczny, a od Halinki – małą butelkę wody mineralnej. Ode mnie dostały
pomarańczę i duże jabłko. Kawałek szły równolegle ze mną, jednak stwierdziły,
że idziemy zbyt szybko i zrezygnowały z dłuższej asysty.
Bardzo
gorąco. Skwar. Potrzeba dużo wody do picia - najlepiej niegazowanej. Służby i
księża pilnują, aby każdy miał jakieś nakrycie głowy jako zabezpieczenie przed
piekącym słońcem. W Bielawie jakby pielgrzymka przyspieszyła. Przed cmentarzem,
od którego aż do samych Kietlic idzie się pod górę, odniosłem wrażenie, że
idziemy jeszcze szybciej. W lesie po lewej stronie przed wioską – postój – 25
minut od przyjścia ostatniej grupy. Jeszcze nie jesteśmy zmęczeni. Widzę
roześmianych Koreańczyków. Od Bielawy zauważyłem, że dołączyła do naszej grupy znana,
liczna rodzina. Naliczyłem ich w sumie siedmioro, a więc są prawie wszyscy.
Idziemy
dalej już otwartym terenem do Przedborowej. Nasza grupa idzie jako pierwsza i
dlatego niesiemy dodatkowo tablicę informującą, jaka to idzie pielgrzymka, obraz
Matki Bożej zwany potocznie „Maryjką”, no i znak grupy „7”. Ten znak niosę tym
razem ja. Jest ciężki, ale doniosłem do Przedborowej. Wioska wita nas wyciem
strażackich syren. Kierują nas w środku wsi na boisko sportowe przy remizie
strażackiej. Wchodzimy pierwsi i mamy okazję zobaczyć jeszcze pełne stoły
zastawione najrozmaitszym jedzeniem i ogromną ilością butelek wody mineralnej.
Uśmiechnięte, ładnie odświętnie ubrane gospodynie, gospodarze i młodzież, zachęcają
do częstowania się. Aby nie posądzić nas o to, że chodzimy od wioski do wioski,
żeby sobie pojeść, tym razem pominę, czym nas ugoszczono. Ja zjadłem porcję
naleśników i dużą porcję ruskich pierogów. Pierogów było tyle, że przez 40
minut postoju, ludzie cały ten czas te pierogi jedli.
Porozkładaliśmy
się na trawie, w miarę możliwości szukając cienia. Siedziałem koło tej rodziny,
z której dziś rano chrzczono dziecko. Trudno mi się zorientować ilu ich jest.
Siedzi z nimi jakiś pan, ale czy to jest ojciec rodziny? Jakaś dziewczyna
siedząca z nimi opowiada o swoich sportowych sukcesach, ale czy ona też należy
do rodziny? Przy punkcie sanitarnym widać pierwszych pacjentów; otarte stopy,
tworzące się bąble.
Jakieś
zamieszanie na środku boiska. Coś szykują, bo zbiera się młodzież. Przynieśli
tuby i studio. Za chwilę rozlegają się dźwięki skocznej muzyki, kojarzę jakby
celtyckiej. Tancerze zrobili dwa duże koła, jedno w drugim i stanęli obok
siebie. Powinny być pary mieszane, tak myślę, ale więcej jest dziewczyn i
kobiet. Są też księża, klerycy i siostry zakonne. I ruszyli w takt muzyki;
kilka kroków razem do przodu, następnie do tyłu, potem odskok w bok i doskok, a
na koniec obrót partnerki i zmiana partnerki. I tak tańczyli, aż skończyła się
muzyka. Oczywiście było mało, a więc trzeba było powtórzyć. To też jest forma
spotkania i to w całej rodzinie pielgrzymkowej. No, ale kiedyś trzeba było
skończyć. Trzeba było też podnieść się z gościnnej murawy. Podeszła do mnie
dziewczyna i z uśmiechem na ustach i z wyciągniętą w geście pomocy ręką zapytała:
„Pomóc bratu”? Uśmiechnąłem się i ja z przyjemnością korzystając z pomocy.
Po
ustawieniu grup w kolejności odczytanej przez głównego porządkowego,
wyruszyliśmy dalej na pielgrzymi szlak. Gościnna wioska żegna nas wyciem syreny
strażackiej. Żegnają nas gospodarze i nieliczni mieszkańcy przy drodze. I my
dziękujemy – śpiewem - obiecując jednocześnie, że za rok tu wrócimy. Ale to
nasze dziękowanie coś chyba blado wychodziło w naszej grupie, bo ksiądz przewodnik
nam przygadał mówiąc: „To ci ludzie, te pierogi cały rok lepili, aby dla
wszystkich wystarczyło, a wy tak skromnie im za to dziękujecie!” No i trzeba
było się poprawić.
Skończyła
się znajoma wioska. Następna – Koziniec – już niedaleko. Te odległości oceniam
z perspektywy wycieczek rowerowych, a idąc pieszo jest całkiem inaczej. Gorąco,
trzeba pić wodę. Ale nie ma, co narzekać. To dopiero początek, a atmosfera w
grupie bardzo pomaga w pokonywaniu kolejnych kilometrów.
Za
Kozińcem jest zaraz szosa; Dzierżoniów – Ząbkowice. Przecinamy ją i idziemy
polną drogą. Czas na różaniec. Po krytyce księdza, że wczoraj było mało
intencji, może dzisiaj będzie lepiej. W marszu siostra zakonna, dziewczyny i
jeden młodzieniec, którego widziałem w lektorskim stroju w Pieszycach przy
księdzu proboszczu podczas powitania, zbierają intencje. Tym razem mam je
przygotowane. Nie dziwi mnie, że wczoraj było ich mało, bo niby skąd ci, co idą
po raz pierwszy, mieli wiedzieć, że trzeba dawać intencje. No i apel księdza
nie poszedł na marne. Intencji jest dużo i długie, aż mnie to zdziwiło. Z
ciekawości skontrolowałem czas odczytywania ich przed każdą tajemnicą różańca.
Trwało to 12-13 minut. Wcześniej już zauważyłem, że niektórzy pielgrzymi mają
na nadgarstku plastikowe, kolorowe bransoletki. Mają to mają. Różne ozdoby
ludzie noszą. Ale jak zobaczyłem takie same bransoletki u niektórych księży i
sióstr zakonnych, to mnie to zainteresowało. Okazało się, że to są po prostu
różańce.
Choć
wydawać by się mogło, że jest dużo czasu podczas marszu, to jednak jest
inaczej. Wszystko jest czasowo zaplanowane i nie ma praktycznie wolnej chwili
aby, na przykład, pogadać sobie z sąsiadem. Samo maszerowanie jest modlitwą.
Jest nawet takie powiedzenie, że pielgrzymi modlą się nogami. Różaniec trwa
dość długo również z tego powodu, że niektóre tajemnice są śpiewane. W wolnych
dłoniach, utrudzonych już pielgrzymów, widać przesuwane paciorki różańca. No i
intencje. Nie sposób oczywiście przytoczyć wszystkich, wszystkie są ważne i
poważnie traktowane, ale na niektóre zwraca się mimowolnie szczególną uwagę.
Najwięcej jest próśb o nawrócenie z alkoholizmu. Jedna pani dziękuje Matce
Bożej, że dane było jej przeżyć już 75 lat. Zapewne jest wśród nas i może idzie
już kolejny raz do Częstochowy. Sporo jest z nami kobiet w podeszłym wieku, ale
i starszych mężczyzn też widać. Młody zapewne mężczyzna prosi o „nową twarz dla
swojej narzeczonej”. Chyba nie należy tego traktować dosłownie. Może chodzi o
osobowość? Podczas rozmów już na postoju, okazało się, że inni też na tę
intencję zwrócili uwagę. Intencje są autentycznie szczere i niejednokrotnie
bardzo bezpośrednie. Jakaś dziewczyna np. prosi o uwolnienie z nałogu
niepohamowanego obżarstwa. Za wszystkie szczerze modlimy się.
Po
drodze, w czasie marszu oczywiście, prowadzone są tak zwane konferencje.
Prowadzą je księża lub diakoni, niekoniecznie z grupy. Przed konferencją
modlimy się, śpiewając hymn do Ducha Świętego. Wczoraj wysłuchaliśmy
konferencji o pielgrzymowaniu w Starym Testamencie i obecnie. Swoje
doświadczenia w tym temacie, opowiedział nam prowadzący konferencję ksiądz.
Dzisiaj natomiast była konferencja o Krzyżu, jako chrześcijańskim symbolu
naszej wiary.
Gdy
z pól wyszliśmy na szosę w okolicach Brodziszowa, spotkała nas miła
niespodzianka. Czekali na nas Koreańczycy, aby ten ostatni odcinek dzisiejszej
wędrówki iść razem z nami. Idący z nimi ich duchowy opiekun, młody pallotyn,
przedstawił wszystkich Koreańczyków, oraz nakreślił sytuację misji
pallotyńskiej w Korei Południowej. Dowiedzieliśmy się, że katolików w Korei
jest około 8%, ale ma to tendencję wzrostową. Jednak jest to Kościół młody, nie
mający korzeni w swoim środowisku. Akurat ci Koreańczycy, którzy z nami szli,
mieszkają w „małym”, czteromilionowym mieście (wymienił nazwę, ale nie
zapamiętałem). Małym dlatego, że niedaleki Seul – stolica państwa – ma 22 miliony
mieszkańców. Ci Koreańczycy co z nami idą, to bardzo sympatyczni, młodzi
ludzie. Są wśród nich rodzeństwa. Ten jedyny chłopak jest z dwiema siostrami.
Kiedy
już ks. pallotyn powiedział co przygotował do powiedzenia, zaproponował, że ci
młodzi ludzie coś nam po koreańsku zaśpiewają. Uprzedził, że melodia jest łatwa
i nasz gitarzysta, a akurat był to brat Mateusz, zaraz podchwyci akompaniament.
Wywołał dwie dziewczyny do śpiewania, dostały mikrofony i zaczęły śpiewać w
swoim, niezrozumiałym oczywiście i dziwnym dla nas języku. Akurat reszta z ich
grupy szła blisko mnie i mogłem obserwować jak oni śpiewają. Melodia faktycznie prosta i
gitarzysta już przy drugiej zwrotce włączył się z gitarą. I wtedy otworzyły nam
się oczy, a może raczej uszy, że przecież my znamy tę melodię i to bardzo
dobrze. To śpiewany już wielokrotnie hymn do Ducha Świętego:
Duchu
Święty przyjdź!
Duchu
Święty przyjdź!
Duchu
Święty przyjdź!
Duchu
Święty przyjdź!
Niech
wiara zagości
Niech
nadzieja zagości
Niech
miłość zagości
W
nas
Duchu
Święty przyjdź!
Spontanicznie
włączamy się w ten śpiew, oczywiście po polsku, zagłuszając Koreańczyków. Tylko
te dwie dziewczyny, co miały mikrofony, jeszcze było słychać. I naraz ... nowe
odkrycie. Koreańczycy śpiewają po polsku. Słyszymy to i widzimy. Wszyscy się
cieszymy. Widać, że tworzymy jedną, wielką katolicką rodzinę. Po zakończeniu
pieśni, zadowoleniu i oklaskom nie było końca. Ten ostatni odcinek drogi, na
której zapoznaliśmy się z bratem i siostrami z Korei, był jednak jednocześnie
pożegnaniem z nimi. Kończą pielgrzymkę w Zwróconej. Mają jeszcze w planie
zwiedzanie wielu miejsc w Polsce – Kraków, Łagiewniki, Oświęcim, Wadowice.
Potem przez Wiedeń jadą do Rzymu i wracają do Warszawy, skąd odlatują do
swojego kraju. Ksiądz pallotyn pochodzący z Wałbrzycha, zapraszając ich do
Polski, chce im pokazać swój kraj, a zabierając na pielgrzymkę, chciał aby
doświadczyli jak wygląda u nas „Kościół w drodze”. Ksiądz zostaje w kraju na
urlopie.
Ale
też „od szosy” szła z nami grupa młodych Ukraińców w czerwonych czapeczkach z
logo Caritasu. Jeszcze przed wejściem na miejsce nocnego postoju, zdążyli nam
zaśpiewać jedną religijną piosenkę w swoim języku.
Tym
razem na plac wchodzimy jako ostatni. Inne grupy rozkładają namioty i już
pożywiają się z obficie zaopatrzonej „stołówki” przygotowanej przez miejscowych
parafian. Mamy swój wyznaczony sektor, a więc i zarezerwowane miejsca na
namioty. Właśnie najważniejszą czynnością zaraz po przyjściu, wydaje się być,
rozłożenie mokrego namiotu, aby przed nocą zdążył wyschnąć. Ja kładę na trawie
rozłożony. Wyschnie trochę, zanim go postawię. Trzeba coś zjeść. Czekały na nas
duże, ładnie zapakowane bułki z serem, napoje, chleb i kilka rodzajów zup. Ja
wybrałem barszcz czerwony, ale zabrakło do niego krokieta. Wziąłem też dużą
wodę mineralną. Wodę, w dwóch małych butelkach, staram się mieć zawsze w
plecaku, a jedną dużą w torbie. Pije się dużo, ale na razie z napojami po
drodze nie ma problemu. Do picia jeszcze był wystawiony, wielki jak kocioł, gar
z maślanką. Widziałem jak pielgrzymi popijali ten pożywny i smaczny napój. Ja
nie odważyłem się. Nie chcę mieć kłopotów.
Dopiero
dzisiaj dowiedziałem się, jak to jest z tą kuchnią polową. Ta kuchnia i cała
baza higieniczno-sanitarna jeździ z nami. To jest wszystko dokładnie
rozpracowane. Jest tu beczkowóz z wodą zdatną do picia. Przy nim są dwa krany,
z których bierze się wodę do mycia. Są dwie wojskowe kuchnie polowe. W jednej
gotowana jest woda na wrzątek, a w drugiej podgrzewana na gorącą - do mycia.
Najpierw do miski pan nalewa, takim rondelkiem, gorącą wodę, a potem dopiero
samemu dolewa się zimnej. Inny z drugiej kuchni nalewa wrzątku do herbaty lub w
kubki czy miseczki, na zupę. Każdy cierpliwie stoi w kolejce po wodę. Przy
beczkowozie jest jeszcze taka cienka rurka z kranikiem. Tam można nabrać sobie
wody do butelki czy do kubka do mycia zębów. Ja biorę w butelkę, żeby rano po
przebudzeniu się obmyć sobie twarz. Pod każdy duży kran podstawiona jest miska,
żeby nie marnowała się skapująca woda no i żeby nie robiło się błoto. Na ławce
przy beczkowozie stoją trzy miski do mycia kubków. Jedna jest z ciepłą wodą z
płynem, a następne też z ciepłą wodą - do płukania. Nieopodal jest chyba
dziesięć, a może i więcej kabin do mycia się. Ciekawie to wygląda, gdy
pielgrzymi czekają z miskami z wodą i ręcznikami, aż zwolni się jakaś kabina.
Jest też pięć sanitariatów „Toi-Toi” z wewnętrznym oświetleniem. Po przyjściu
na bazę noclegową jest dużo jeszcze czasu, aby wszystko co niezbędne, przed
nocą wykonać i załatwić.
Sporo
czasu zostało do wieczornego koncertu w kościele i apelu, a więc siedzę w
zadaszonej stołówce na wolnym powietrzu i piszę. W niej też trwa życie
towarzyskie. Ludzie spotykają się ze sobą, rozmawiają, coś jeszcze jedzą, a
niektórzy leżą na ławkach. Są też przyjezdni, którzy odwiedzili swoich
bliskich. Wśród nich widziałem znaną mi Magdę z mężem. Zorientowałem się, że
ich córka idzie do Częstochowy. Przyjechał też pan Banaczyk do swojej żony i
syna. Siostra Banaczyk mówiła mi po drodze, że jest ciężko, ale dzielnie idzie
dalej.
I ja miałem odwiedziny około 18. Swoim
wyścigowym rowerem przyjechał Karol. Popatrzył na obozowisko, pokazałem mu swój
rozłożony namiot, zrobił zdjęcia. Ale i w mojej obecności spotkał koleżankę. To
właśnie ta dziewczyna, która w Przedborowej wspominała o swoich sukcesach
sportowych. Oboje ucieszyli się z tego spotkania. Okazało się, że jeździ ona w
klubie kolarskim „Ogniwo” w Dzierżoniowie i w kolarstwie ma spore osiągnięcia.
Startuje też poza granicami Polski. Ostatnio była w Turcji. Ma na imię Gosia.
Pochwaliłem tą Gosię, w obecności Karola, że bardzo ładnie śpiewa. Ma piękny
głos i jest jedną z „solistek” w grupie śpiewających w pielgrzymce dziewczyn.
Przy okazji wyjaśniło się, że nie jest ona w rodzinie tej małej Ewy, ale jest
jej chrzestną matką. Ta mama, której dziecko było chrzczone w Pieszycach idzie
z pięciorgiem dzieci. Jest dwóch chłopców i trzy dziewczynki. Nie jest jednak
osamotniona w opiece nad swoimi pociechami. Są z nią kuzynki i jakieś ciocie.
Najstarszy syn ma chyba 14 lat i też pomaga. Ten pan, co z nimi siedział w
Przedborowej - to ojciec chrzestny. W pielgrzymce jeździ on osobowym busem, a
na postoju rozwozi rodziny z małymi dziećmi na nocne kwatery. Była jeszcze
okazja dziś z tą Gosią porozmawiać. To bardzo skromna, sympatyczna dziewczyna.
Przeszła teraz do maturalnej klasy w liceum w Dzierżoniowie. Mimo wakacji,
trener nakazał jej treningi na rowerze, przez co nie mogła iść na pielgrzymkę.
Zbuntowała się jednak i na pielgrzymkę wyruszyła, choć dostała ostrzeżenie, że
zostanie z klubu wyrzucona. Radziła się mnie, również jako byłego członka klubu
kolarskiego, co ma w takiej sytuacji zrobić, mając na uwadze, że chce iść na
studia. Poradziłem jej, że jeśli chce dalej jeździć, i jest przecież dorosła,
ma dobre wyniki i wie, że trenerowi na niej zależy, to niech sama dyktuje
warunki klubowi i trenerowi w zakresie treningu i „wynagrodzenia”.
No
i wreszcie oczekiwany koncert o godzinie 20.00 w kościele. Śmiało można
powiedzieć, że był to mocny akcent w naszym pielgrzymowaniu a nawet – bardzo
mocny.
Skromny,
wiejski kościół – wypełniony „po brzegi”. Wszystkie ławki zajęte. Koreańczycy
siedzą w pierwszych ławkach po prawej stronie. Część uczestników koncertu
siedzi na posadzce. Widać głowy na chórze. Gdzieś z tyłu zauważyłem siostrę
Damascenę z Bielawy z jeszcze jedną siostrą. Są też miejscowi parafianie,
dzieci i młodzież. Orkiestra stroi instrumenty: elektryczna gitara basowa,
gitara akustyczna, gitara solowa i perkusja. Muzycy – oceniam – tak lekko po
trzydziestce. To „La Pallotina”. Szef i jednocześnie solista – to ... ksiądz
Andrzej Daniewicz z Ząbkowic Śląskich ze zgromadzenia Pallotynów. Pozostali
soliści są z różnych stron Polski. Ksiądz proboszcz, widać, że dobroduszny, starszy
człowiek, jako gospodarz powitał zgromadzonych, a potem dyskretnie wycofał się
w głąb prezbiterium z niepokojem oczekując, co to będzie się działo.
Konferansjer – wysoki, szczupły, starszy mężczyzna w okularach – zapowiada
występ. Nie trwa to zbyt długo. Przedstawił solistów i ich muzykę. Cieszył się,
że wreszcie po wielu latach namawiania, ksiądz proboszcz zgodził się na ten
występ.
No
i zagrali. Klasyczny, mocny rock. Takiej muzyki ten kościół na pewno jeszcze
nie słyszał. Mocne uderzenia i głośny śpiew solisty sprawiają wrażenie, że
kościół drży w posadach, a święte obrazy zaraz zaczną spadać ze ścian. Na razie
jest zaskoczenie. Po pierwszym „kawałku” proboszcz przeniósł się w bardziej
bezpieczne miejsce pod ścianę kościoła, a potem nawet pod chór. Sprawiał wrażenie,
jakby żałował swojej decyzji i jednocześnie miał obawę, czy to, co się dzieje,
to nie jest czasami profanacja. Zaraz na początku koncertu, część parafian
opuściła kościół. Najwyraźniej nie tego się spodziewali. Ale pozostali są
zadowoleni. Dzieci tańczą. Szkoda tylko, że niewyraźnie słychać słowa. W trosce
właśnie o te słowa, lider zespołu zwrócił się do nas, z zapytaniem czy dobrze
słychać tekst. Coś podregulowali, że było lepiej. Tak więc dostaliśmy porcję
potężnej, dobrej muzyki. Widać było, że i ksiądz proboszcz ostatecznie jest też
zadowolony. Zachwyceni są Koreańczycy. Oklaski. Wyrazy uznania i podziękowania
za kawał dobrej roboty.
Aby
lepiej wczuć się w śpiewane teksty, po koncercie kupiłem płytkę z ostatnio
prezentowanymi utworami „La Pallotiny”, z których wiele było zaśpiewanych
właśnie dzisiaj.
„Wiele
miejsc jaśnieje pięknem Zdrowaśkowych Róż
Ja
też się stanę takim miejscem – kiedyś albo już
Trzeba
tylko nauczyć się
Kilku
jot i kresek.”
Myślę,
że występ ten i zespół, pozostanie dla nas pielgrzymów szczególnym
wspomnieniem. Zapewne dla wielu, taka forma wysławiania Boga i prezentowania
religii, mieści się w jego filozofii wyznawania wiary. W podziękowaniu za te
wrażenia pozwolę sobie przepisać ich przesłanie ze wspomnianej płyty – „urodzisz
się od nowa” - do tych, którzy mają kontakt z ich muzyką, ale myślę, że jest to
również przesłanie uniwersalne.
„Zdmuchnąłeś
już, Bracie-Siostro, sporo Geburstagów, zaliczyłeś to i owo z menu doczesności.
Gratulujemy sukcesów, ocieramy łzy porażek i potakujemy z politowaniem nad
tymi, którzy wiszą w próżni swoich mdłych charakterów. Nieważne, bólem jestli
życie czy rozkoszą – pora, żebyś stał się Nikodemem (to ten dostojnik żydowski,
który przyszedł do Jezusa nocą i dowiedział się, że musi się narodzić
powtórnie). Powołanie (nie mylić z „przeznaczeniem” – łzawym idiomem
wylansowanym przez komedie romantyczne) nie zdarza się jak ślepej kurze ziarno.
Po powołanie trzeba pójść do Jezusa, odzianym w nocny kir, w doświadczenie i
ciekawość, która nie zasypia. CIEKAWOŚĆ CHRYSTUSA.
Jednym
przejrzystym słowem na tej płycie mówimy o powołaniu, czyli o tym, że do
każdego z nas mówi Bóg. Że wzywa, najdelikatniej zaprasza, albo nieco głośniej
przywołuje, a nawet czasem ponagla. I o tym, żeby dać się powołać, trzeba stać
się dzieckiem – istotą tak niewinną, że może wkładać palce do kontaktu.
Zatem z wody i z
Ducha
Od ucha do ucha
Niech się uśmiechnie
życie do Malucha
Ro(c)k Kapłański wieńcząc
-
La Pallotina”
Jeszcze
przed apelem, krótkie przemówienie, powitanie na gościnnej Ziemi Ząbkowickiej
przez burmistrza Ząbkowic. Dało się odczuć, że to bardzo religijny człowiek, a
sprawy religii są dla niego czymś zupełnie normalnym. Jako gospodarz tej Ziemi
czuł się zobowiązany do uczestnictwa w wydarzeniach, jakie mają miejsce na
terenie, za który jest odpowiedzialny. Dla mnie była to bardzo budująca
postawa.
I
na koniec sprawy organizacyjne przedstawione przez księdza przewodnika,
dotyczące dnia jutrzejszego. Czeka nas droga do Przeworna.
Apel
też był pod dyktando zespołu, ale muzyka była już inna - wyciszona.
DZIEŃ TRZECI
„W
Przewornie znów będzie lało”- tak mówią pesymiści. „ I znów nas poświęci” –
twierdzą optymiści. Wszystko wskazuje na to, że w Przewornie będzie padał
deszcz. Wspomniał też o tym rano ksiądz przewodnik.
Pobudka
o 4.45. Budzi nas głośna melodia pieśni kościelnej - „Kiedy ranne wstają
zorze.” Ale dla wielu to tylko informacja, że czas wstawać. Oni już dawno nie
śpią. Przyciszone rozmowy i odgłosy zwijanych namiotów słychać już od dłuższego
czasu. Teraz już bardziej słychać ruch, rozsuwanie namiotów, głośniejsze
rozmowy. Jest poniedziałek, 2 sierpnia - trzeci dzień pielgrzymowania. Przed
nami 33,4 km marszu.
W
nocy było ciężko. Miałem rozłożony namiot w sąsiedztwie starszego małżeństwa.
Zanim zasnąłem, musiałem wysłuchać koncertu chrapania brata sąsiada. Może w
nocy było jeszcze bardziej intensywne, bo się obudziłem i zdecydowałem się
przesunąć namiot jak najdalej od „chrapiącego namiotu”. Na dworze zimno, rosa
na trawie, a tu trzeba odpiąć sznurki i powyciągać szpilki. Chrapanie jednak
dalej niosło po rosie. Niedługo pospałem, bo usłyszałem rozmowy tuż przy swoim
namiocie. Miałem podstawy przypuszczać, że to jacyś miejscowi chłopcy chcą
zrobić mi kawał. Było niedużo po godzinie pierwszej. Rozpiąłem namiot i patrzę,
co się dzieje. To tylko jednak nasi porządkowi. Poznaję ich po odblaskowych
kamizelkach. Pytają mnie, co się stało? Nic się nie stało – odpowiadam i
zasuwam namiot. No, ale mnie obudzili. Zasypiam wreszcie, na podłożonej pod
głowę kurtce zamiast poduszki, w „bufie” od Karola na głowie, zanurzony
całkowicie w ciepły jeszcze śpiwór, w zimnym, zroszonym namiocie. Ale nie na
długo. O 2.15, pod moim namiotem jakiś „brat” żegnał jakąś „siostrę”, chyba
niespecjalnie tak, żeby mnie obudzić. Rano znów zwinąłem mokry namiot.
Pierwszy
komendant służb porządkowych przez megafon podaje kolejność wychodzenia grup.
Powtarza, aby nie było wątpliwości. Wyruszamy o godzinie 6.00. Nasza grupa
idzie jako pierwsza. Każdy porządkowy grupy staje w wyznaczonym miejscu, w
ustawiającym się szyku, ze znakiem grupy. Za nim zbierają się pielgrzymi z
poszczególnych grup. Nasz porządkowy dziś ma dwa znaki, bo dochodzi jeszcze
„siódemka”. Biorę go dobrowolnie. Inni biorą flagi, transparenty, tablicę
pielgrzymkową, „tuby” i „studio”. Godzina 6.00 i słyszymy z megafonu: -
Jedyneczka rusza. I „jedyneczka” musi ruszać, nie zwracając uwagi na to, ilu
nas jest. Ważne, że „idzie” znak. Wszyscy, których z nami nie ma, jakoś się
odnajdą po drodze.
Idziemy
do Bobolic. Tam będzie msza św. już dla całej pielgrzymki. Ciekawi mnie, jak to
dołączy do nas grupa z Kłodzka i z Ząbkowic?
Hasło
dzisiejszego dnia – „Oto Matka twoja”. Moja intencja: „za pomyślność dla moich
wnuczków”.
Idziemy
polnym, ubitym traktem prostopadłym do szosy Wrocław – Kudowa, dalej Czechy.
Odmawiamy poranne modlitwy i zawierzenie Panu Jezusowi dzisiejszego dnia. Do
szosy niedaleko. Porządkowi zatrzymują niewielki jeszcze o tej porze ruch na
szosie, abyśmy bezpiecznie mogli przejść na drugą stronę. I znów idziemy ubitą,
polną drogą wysypaną drobnymi kamieniami. Do Bobolic niedaleko, ale zdążymy
jeszcze odśpiewać „godzinki”. Po prawej stronie rozciąga się widok na Ziemię
Ząbkowicką z dobrze widocznymi na horyzoncie wzniesieniami Srebrnej Góry z
wyraźnymi zarysami fortów. Przestrzeń tę oświetla nisko jeszcze wschodzące
słońce, jakby mobilizując ją do przebudzenia. Wieże kościoła w Bobolicach widać
już od dłuższego czasu, ale żeby dojść trzeba jeszcze trochę wysiłku.
Dochodzimy do szosy ząbkowickiej i skręcamy w lewo. Po prawej stronie na łące
widzimy, jak grupa trzecia z Ziemi Kłodzkiej zwija namioty. A więc tu nocowali.
Do Ząbkowic niedaleko dlatego grupa czwarta, podobnie jak my, prawdopodobnie
wyszła na szlak rano.
Przy
wejściu do sanktuarium wita nas ksiądz proboszcz, ten sam co w Zwróconej, z
niedużą figurką „Piety”. To cudowna figurka Matki Bożej Bolesnej. Choć w drodze
do Częstochowy Bobolice to podobno nie po drodze, ale, jak było powiedziane:
„Matki Bożej Bolesnej, na naszej drodze pielgrzymowania nie mogło zabraknąć”.
Sanktuarium, jak na taką miejscowość, bardzo „bogate”. Wystrój wnętrza barokowo
– rokokowy. Swoim przepychem zadziwia: ołtarz główny i sześć ołtarzy bocznych.
Zaskoczeniem są dla mnie rokokowe, bardzo rozbudowane, konfesjonały. Jest ich
osiem, a każdy to arcydzieło sztuki rzeźbiarskiej. Są duże i górą każdy
zwieńczony figurą świętego, wcześniej grzesznika. Ciekawe też są dzieje tego
sanktuarium. Wspomnę tylko, że do osiągnięcia takiego stanu, w jakim znajduje
się obecnie trzeba było 333 lat budowy. Kościół należy do parafii w Zwróconej.
Znów
jest z nami ks. biskup Adam. Będzie``` w koncelebrze odprawiał mszę św.
Odpowiedzialną za śpiewy i oprawę liturgiczną jest nasza grupa. Rodzinna,
pielgrzymkowa atmosfera w kościele. Są z nami zaproszeni goście w osobach:
burmistrza Ząbkowic, naczelnika banku, szefa policji, komendanta Straży
Pożarnej i dyrektorki szkoły. Jest też w prezbiterium postawny mężczyzna w
płaszczu Kawalerów Maltańskich.
Msza św. miała uroczystą oprawę. Ks. biskupa
przywitała para miejscowych parafian. Podkreślone było, że w tym kościele, jako
biskup, jest on po raz pierwszy. Wszyscy księża byli w jednakowych, kremowych
ornatach. Psalm pięknie śpiewała acapella siostra Alicja z naszej grupy.
Wspaniały głos. Starszy Uryszek – Damian - czytał lekcję. Trzech z Uryszków jest
w naszej parafii ministrantami. Mają dobre głosy i świetną dykcję. U nas
śpiewają też psalmy. Młodszemu pod ambonkę podstawiają stołeczek, bo jest
jeszcze zbyt mały. Ksiądz biskup powiedział kazanie na temat miłości i Siedmiu
Boleści Matki Bożej. Po mszy św. sprawy organizacyjne przedstawił ksiądz
przewodnik. Zabrał też głos ksiądz proboszcz, pan burmistrz Ząbkowic i
wspomniany brat Zakonu Maltańskiego. Pani doktor wspomniała o wielu
zgłoszeniach pielgrzymów z bólem brzucha. Podała przyczynę – to wczorajsza
maślanka w Zwróconej. Była jeszcze przedstawiona gruba księga Intencji Ziemi
Ząbkowickiej. Zachęcano nas, abyśmy wpisali do tej księgi swoje intencje, lub
włożyli karteczki z wypisanymi intencjami, które później ktoś wpisze do tej
księgi.
Już
wszyscy razem z entuzjazmem poszliśmy dalej na pątniczy szlak w kierunku
Henrykowa. Po drodze w marszu był skromny poczęstunek w Piotrowicach Polskich.
Wchodzimy w las. Wreszcie trochę ochłody. Około 10 km przed Henrykowem znajome
miejsce postojowe w lesie. To w tym miejscu w zeszłym roku spotkaliśmy się z
pielgrzymką dojeżdżając na rowerach. 25 minut postoju. Młoda matka z naszej
grupy, idąca z dwojgiem małych dzieci, zastanawia się, czy nie zostawić u babci
w Henrykowie trzyletniej córeczki, miłej blondyneczki. Jedzie ona na wózku,
czasem dzielnie idzie trzymając mamę lub kogoś innego za rękę. Jest tak
sympatyczna, że czasami jeździ „na barana” u kleryków. Radziłem tej pani, żeby
jednak zostawiła córeczkę u babci, bo i tak ona niczego nie będzie pamiętać, a
z samym synem, może sześcioletnim chłopcem, lepiej sobie poradzi w drodze.
Problem jest jednak w tym, że dziecko chce iść w pielgrzymce i nie ma mowy o
żadnym rozstaniu.
Przed
Henrykowem, do naszej grupy włączył się ks. biskup. Modlił się razem z nami i
śpiewał. Krótko był z nami i został na drodze, aby odwiedzić jeszcze inne
grupy. W Henrykowie witają nas mieszkańcy. Odwzajemniamy się im gromkim
śpiewem: „Witamy was...” i naszymi grupowymi zawołaniami. Henryków jak zawsze jest
bardzo gościnny. Wchodzimy w dobrze mi znajomą bramę i przejście na dziedziniec
klasztorny. Starszy zakonnik, może przełożony, zaprasza nas najpierw do
przepięknego kościoła. To perła architektury Dolnego Śląska. Myślałem, że może
będzie jakieś nabożeństwo, ale tylko weszliśmy na chwilę pomodlić się. Potem
była długa przerwa na obfity poczęstunek, przygotowany przez mieszkańców. Oj
było tego, było – nawet pieczone kurczaki. Jadłem rosół z makaronem i kotlety.
Do syta. Potem jeszcze jakieś bułki i ciasta. Byliśmy zadowoleni my i
gospodarze. Był też z nami na placu ksiądz biskup.
Po
posiłku i odpoczynku, czas w dalszą drogę. Przechodzimy przez wioskę o
wdzięcznej nazwie – Nowina. Widziałem, że w grupie szóstej, choć nie ma już
Koreańczyków, niesiony jest pozostawiony przez nich znak i flaga narodowa. Mają
być zostawione na Jasnej Górze. Modlimy się koronką do Bożego Miłosierdzia.
Jeszcze raz, za Henrykowem, był w naszej grupie ks. biskup, odmawiając z nami
cząstkę różańca. Intencji znów było dużo i długie.
Ostatni postój przed Przewornem na drodze przy
łące. W krzakach, przez całą długość naszego postoju był rów z wodą, ale cienia
było bardzo mało. Widziałem mężczyzn stojących w tym rowie, dla ochłodzenia
zmęczonych stóp. Widziałem też, że ta wspomniana dziewczynka, dalej idzie z
nami do Częstochowy. Dzielne dziecko. Ten brat, który planował przejście tylko
jednego etapu, też idzie. Szczególnie udziela się przy wózkach.
Dziś już droga daje się nam we znaki, ale
szczęśliwie dochodzimy do niewielkiej miejscowości – Przeworno. Księża
przewodnicy dobrze znają trasę. Wiedzą, jak ją rozplanować. Zanim dojdziemy
jeszcze na nocny postój, co dzień wspominamy księdza Jerzego Popiełuszkę;
najpierw śpiewając o nim piosenkę, odtwarzaną przez studio, a potem wysłuchując
fragmentów głoszonych przez niego kazań. Piosenka jest nowa, ale znana:
Był
gotowy na wszystko
Bo
znał prawdy cenę
Z
ludźmi był bardzo blisko
Był
ich przyjacielem
Prostotą
żył, jak ziarno był
I
żeby wydać owoc
Obumarł,
poniósł śmierć
Lecz
pozostało słowo
Pokazał
nam ksiądz Jerzy
Jak
mamy żyć i wierzyć
Jak
siebie innym dać
I
jak pokonać strach
By
nie dać się zniewolić
By
razem być w niedoli
By
nie zamykać ust
Gdy
źle się dzieje tu
Kazania
są autentycznie przejmujące. Skłaniają do refleksji. Dla nas starszych, którzy
bardzo dobrze znają okoliczności działalności księdza Jerzego i jego
męczeńskiej śmierci, mają znaczenie szczególne. Kazania te są osadzone w
realnej rzeczywistości PRL-u lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Choć w
kontekście wiary, kierowane są do społeczeństwa obywatelskiego. Wskazują na
niezbywalne jego prawa w Polsce. Mówią o postawach obywateli. Przejmująco
brzmią dobitnie wypowiedziane słowa przez księdza Jerzego:
„
Chrześcijanin musi pamiętać, że bać się trzeba tylko zdrady Chrystusa.”
Potem,
jeszcze w drodze wieczorny rachunek sumienia, prowadzony przez księdza
Wojciecha z Piławy Górnej i modlitwa do Anioła Stróża, która towarzyszy nam od
naszych najmłodszych lat. Po tym już wiemy, że zaraz dojdziemy na nocny postój.
Przeworno
to mała miejscowość. Na nocleg mamy przygotowane miejsce na jakimś trawiastym
boisku. Nie jest zbyt dużo miejsca. Będzie ciasno. Tuż obok jest szkoła, plac
zabaw i boisko do siatkówki. Przy samej szkole też jest dużo miejsca.
Wybierając miejsce na namiot, zawsze staram się, aby to było gdzieś z brzegu.
Tym razem, żeby nie pchać się, wyrównuję teren pod namiot, tuż za boiskiem.
Dobrze, że mam łopatkę, inaczej miałbym trudności z kępami trawy i starymi
kopcami kretowisk. Stanowisko trzeba starannie przygotować, bo karimata bardzo
cienka i musi być ono w miarę równe pod namiotem. Sąsiedztwo mam miłe: są dwie
siostry zakonne, siostra Gienia, pracująca w dzierżoniowskim szpitalu, która
jest w namiocie z koleżanką i jakieś jeszcze młode dziewczyny.
Nieopodal
swój namiot rozłożyli księża z naszej grupy, może również z klerykami? Ksiądz
Paweł chyba nocuje „na pace” w ciężarowym samochodzie, który wozi nasze bagaże.
Spryciarz. Nie musi rozkładać namiotu, no i w razie deszczu, jest bezpieczniej.
Pod wieczór przed namiotem księża siedząc na trawie odmawiają „brewiarz”.
Przed koncertem trzeba jeszcze się pożywić i
umyć. Przechodząc koło namiotu sanitarnego widziałem, jak służba medyczna
udzielała pomocy tym, którzy mieli bąble na stopach i otarcia. Ja jakoś do tej
pory nie mam problemów zdrowotnych. Co dzień sprawdzam nogi, a szczególnie
stopy, szukając bąbli, ale wszystko jest w porządku. No może prawie wszystko,
bo dziś patrząc na tych cierpiących pielgrzymów u jednego widziałem
zaczerwienione łydki. Przypomniałem sobie o „asfaltówce”. Sprawdziłem swoje
nogi ... – też są zaczerwienione. Stanąłem nawet w kolejce po poradę, ale, w
ostateczności zrezygnowałem. Posmaruję nogi spirytusem salicylowym, a potem
maścią regenerującą, którą Zosia poleciła mi, co dzień smarować nogi i może przejdzie.
Kleryk Marcin bardzo cierpi. Całe stopy ma poowijane bandażami. Widać, że
chodzenie sprawia mu trudność.
Podczas
poprzednich pielgrzymek rozgrywane były drużynowe turnieje piłki nożnej. W tym
roku też taki turniej zapowiadano, a żeby paniom nie było żal, to będzie
również turniej piłki siatkowej dla kobiet. I dzisiaj właśnie odbyły się
pierwsze mecze tego turnieju drużynowego dla kobiet.
Na
postoju w Przewornie również przewidziany był koncert, który zaczął się zaraz
po godzinie dwudziestej. Występował zespół „Viatori” (co znaczy – Wędrowcy) ze
Świdnicy. To znany zespół wykonujący utwory raczej poetyckie o tematyce
religijnej. Powstał chyba pod koniec lat siedemdziesiątych. Kupowaliśmy
pierwsze jego nagrania, jeszcze na kasetach. Występowali też w Bielawie. Przez jakiś
czas śpiewał z nimi, pochodzący z Bielawy nasz znajomy, ksiądz Jacek
Włostowski. Wiem na pewno, że nagrywał z nimi kolędy. Słuchałem również tego
zespołu w Wambierzycach, na spotkaniu młodzieży. Twórcą i kierownikiem zespołu
jest Ryszard Fidler, teraz już starszy pan. Ze starego składu pozostało jeszcze
kilku wykonawców. Przed koncertem trzeba było przygotować teren, przesuwając
bardzo ciężki stół do tenisa stołowego, chyba betonowy. Ja się za to nie
brałem, ale potem na tym stole siedziałem podczas występu.
Poetyckie,
nastrojowe melodie, przy akompaniamencie gitar klasycznych, skrzypiec i
bongosa, mogły się podobać. Wykonawców było kilkanaścioro, choć w sumie jest
ich podobno czterdziestu. Słuchaczy - sporo. Byli obecni też miejscowi. Powoli
zachodzące słońce stwarzało dodatkowy nastrój. Utworów było dużo, a więc i
koncert trwał długo. Czekaliśmy na deszcz, z niepokojem obserwując ciemne
chmury na niebie, ale nie padało. Może się uda.
Na
koniec dnia był jeszcze apel w łączności z Jasną Górą. Śpiewając, trzymaliśmy
się za ręce. Do tego apelu włączyły się też miejscowe dzieci. Było tak jakoś
rodzinnie, choć przecież nikogo ze stojących obok mnie nie znałem.
DZIEŃ CZWARTY
To
już czwarty dzień naszego wspólnego pielgrzymowania na Jasną Górę. Noc minęła
spokojnie, a może śpię już bardziej twardo i mniej słyszę. Słyszałem jednak,
jak ktoś w namiocie siostry Gieni chrapał. Na noc owinąłem się ręcznikiem
licząc, że do rana wyschnie, ale nie dość, że nie wysechł to jeszcze pomoczył
mi podkoszulkę i flanelową koszulę, w której spałem. Grube, zimowe skarpety, w
których chodzę, też nie wyschły. To nic. Może wyschną po drodze. Rano nie widzę
uczulenia na łydkach.
O
godzinie czwartej nad ranem usłyszałem na namiocie pierwsze krople deszczu. A
więc spełnia się jednak przepowiednia. Wstawać, szybko się zwijać i czekać w
płaszczu na wyjście, czy poczekać na pobudkę? Czekam, ale już nie śpię. Deszcz
sobie delikatnie pada. Mam nadzieję, że nie jest zimno. Powoli przygotowuję się
do wyjścia. Rano zawsze solidnie talkuję stopy przed założeniem skarpet. Mam
dwie pary butów i dwie pary sandałów. Pielgrzymuję jednak w starych, dobrze już
wyrobionych sandałach, zakładając na stopy dwie pary grubych skarpet. To w moim
przypadku sprawdzony sposób. Okazuje się, że nie jestem do końca przygotowany
do sytuacji, kiedy pada deszcz. Teraz wiem, że wszystko jeszcze w namiocie,
powinno być spakowane do torby, torba wyniesiona na zewnątrz, zabezpieczona w
folię i następnie zwijanie namiotu, a dopiero potem namiot przytwierdzić do
torby. Ale trzeba sobie w tych warunkach też poradzić. Najpierw – po wrzątek i
coś zjeść. Z tym nie ma problemu. Jedzenie mam „od ludzi” dbających o nas na
trasie. Do tej pory nie zjadłem nawet jeszcze wszystkich „pątniczych placuszków”
upieczonych dla mnie przez Zosię. Najwyższy już czas, aby je skończyć. W
wiaderko chowam zapasy jedzenia; te z trasy i te z domu. Co się da chowam do
torby i wszystko z namiotu wykładam na zewnątrz. Trzeba szybko się uwijać, aby
to nie zmokło za bardzo. Zwijam dokładnie namiot, oczyszczając go z trawy i
takich kluchowatych, rudych ślimaków, które gremialnie przyszły do mnie w nocy
w odwiedziny. Namiot - na dno torby i dopiero wtedy dopakowanie jej do końca.
Myślę
jednak, że nam się, w sumie, z tym deszczem w Przewornie „upiekło”. Mówili, że
w zeszłym roku to tak w nocy lało, że niektóre namioty podtopiło. W nocy
ewakuowano się do szkoły.
O
godzinie 6.00 zgodnie z planem pielgrzymka rusza. Mamy dziś do przejścia 31,8
km. Idziemy do Radoszowic. Po drodze będzie: Rożnów, Gałążczyce, Sulisław,
Grodków, Magnuszowice, Żelazno i Głębocko. Siąpi deszcz, ale nie jest zimno. W
ruchu zapewne będzie jeszcze cieplej, tylko nogi będą mokre. No cóż, nic się na
to nie poradzi. Tuby i „studio” zabezpieczono od deszczu workami foliowymi.
Trudy dzisiejszego pielgrzymowania ofiarowuję
za swoją żonę – Zosię. Modlić się będę, aby Matka Boża miała ją cały czas w
swojej opiece. Hasło dnia – „Żeby nie ustała twoja wiara” (Łk.22,32).
Jak
co dzień – „Kiedy ranne wstają zorze ...”, zawierzenie trasy Panu Jezusowi i
godzinki. Siostry apelują i proszą, aby w ten śpiew się włączać. Rozumieją, że
nie jest to łatwe, gdyż teksty dotyczą w części Starego Testamentu, ale w miarę
możliwości należy śpiewać. Dziś jest trochę to utrudnione, bo pada deszcz i
mokną śpiewniki. Są jednak pątnicy, którzy całe godzinki znają na pamięć.
Jestem tym mile zaskoczony. Widziałem nawet dwóch młodych chłopaków, którzy
śpiewali bez śpiewnika. To brat Grzegorz, bardzo sympatyczny i uczynny młody
mężczyzna i starszy ministrant, czy raczej lektor z Pieszyc, o którym
wspomniałem w pierwszym dniu pielgrzymki. On już idzie do Częstochowy po raz
szósty i jak twierdzi, nie miał nigdy żadnego bąbla na stopach. Udziela się
przy śpiewach i modlitwie różańcowej.
Przekorna
młodzież kiedy już dostanie mikrofony, zaczyna w deszczu śpiewać:
To
szczęśliwy dzień, dziękuję Bogu za pogodę,
To
szczęśliwy dzień i dla Pana przeżywam go.
To
szczęśliwy dzień, w nim wszystko będzie dobrze,
Żyjąc
w każdym dniu słowem, które daje Pan.
Nasz
ksiądz przewodnik grupy, to bardzo utalentowany, młody jeszcze człowiek.
Dopiero trzy lata w kapłaństwie. Bardzo ładnie i swobodnie gra na gitarze.
Czasami nawet improwizuje. W drodze skomponował melodię do pielgrzymkowego
hasła o krzyżu. Jest to jednak tak autorska kompozycja, że mimo zachęty ze
strony księdza, nikt nie potrafi włączyć się do śpiewu, nie mówiąc już o
zagraniu. Uwielbia go młodzież i szanują starsi. Potrafi delikatnie wymóc
pewien rygor w grupie, no i dzięki niemu, ciągle coś się na trasie dzieje. Jak
zrozumiałem, idzie w pielgrzymce, jako przewodnik, już trzeci raz i będzie
chodził przez następne lata. Jest nas podobno 180 osób, a marzy mu się grupa
dwustuosobowa.
Co
do ilości pielgrzymów w grupie, to nikt ich nie liczy. Wiadomo zapewne ile jest
wydanych książeczek pielgrzyma na grupę, ale też idą tacy, którzy się nie
zarejestrowali. Może dlatego, żeby nie płacić? Dorośli płacili po 80 zł, a
młodzież po 60. Niektórzy z grupy odchodzą, inni dochodzą po trasie. Sam
widziałem, jak w jakiejś wiosce, bardzo jeszcze rano, dołączyły do nas dwie
panie i od razu poczuły się jak w rodzinie. Miały swoich pielgrzymkowych
znajomych w naszej grupie. W Henrykowie też dołączyła grupa miejscowych
pielgrzymów i z pobliskich Ziębic. To też ma to swój urok.
Pierwszy
postój jest za jakąś wioską, przy dużym boisku sportowym. Wchodzimy pierwsi.
Deszcz ciągle pada, ale nie jest zimno. Jakaś starsza pani stoi po lewej
stronie z kanką słodzonej, gorącej kawy zbożowej i kawałami świeżego,
drożdżowego ciasta. W jej oczach widać zatroskanie o nas, zmoczonych
pielgrzymów. Częstujemy się tymi przysmakami. Widzę, że dalej stoi jakiś
samochód, a przed nim, wyłożone w wielu skrzynkach świeżutkie, słodkie bułeczki
różnego rodzaju. Stoją ludzie i częstują się, nawet po dwie. Nie są to jednak
pielgrzymi z naszej grupy. Pomyślałem sobie, że to jakaś inna grupa załatwiła
sobie śniadanko i rozejrzałem się za „naszymi”, ale nic się nie dzieje. A,
myślę sobie, przecież nikt mnie nie zna, to i ja się poczęstuję – może nie
przegonią. I nie przegonili, bo jak się wkrótce okazało, to miejscowi ludzie
zadbali o nasze śniadanie. Podjeżdżały następne samochody; z bułkami, kawą i wodą
mineralną w dużych ilościach. Skorzystałem jeszcze z bułek i poprosiłem o kawę,
do mojego półlitrowego, metalowego kubka. Kawa była równie dobra jak poprzednia, ale jakaś inna.
To była prawdziwa kawa rozpuszczalna. Choć nie piję takiej, to jednak zdobyłem
się na odwagę i wypiłem. Jakoś to przeżyłem. Była też Straż Pożarna, która
rozstawiła basen z wodą, w razie jakby ktoś chciał chyba pomoczyć sobie nogi. I
tak zapewne każdy miał mokre, bo cały czas siąpi deszcz.
Na
trawie znów zrobiono bardzo duże koło. Będą tańczyć. Zagrała muzyka ze „studia”
i ... ruszyli. W płaszczach, w pelerynach i bez, z zapamiętaniem, ślizgając się
po mokrej trawie zatracali się w tańcu. Odniosłem wrażenie, że na ten czas nic
innego się nie liczy. W tańcu zrzucali płaszcze, kurtki i śmigali. Było trochę
czasu i powtarzali ten taniec aż cztery razy. Byłoby zapewne trwało to jeszcze
dłużej, ale czas było iść w dalszą drogę. Zmęczeni, mokrzy, ale radośni
dołączali do swoich grup. Deszcz przestał padać i raźniej się szło.
Ksiądz
Paweł coś utyka na jedną nogę, ale dzielnie idzie dalej. Zawsze z tyłu grupy
idzie ksiądz dyżurny, przygotowany na spowiedź. Można podejść i skorzystać z
sakramentu pokuty. Zachęcają do tego księża i penitenci faktycznie są.
Doszliśmy
do Grodkowa. To już jest znaczące miasto na naszej drodze, skądinąd mi znajome.
Oczywiście, jak można najgłośniej, śpiewamy „Orły”. Nie pada. Na ulicach sporo
witających nas mieszkańców. Udziela się jakaś podniosła atmosfera. Dochodzimy
do kościoła, bo w nim o 12.00 będzie msza św. Kościół też mi bliski, z
pielgrzymek rowerowych w 2004 i 2009 roku. Na zaproszenie starszej pani
usiadłem w ławce. Po mojej lewej stronie dwoje młodych ludzi; chłopak i
dziewczyna. On, chyba ze zmęczenia - śpi w ławce. Dużo młodzieży i dzieci rozłożyło
się na posadzce kościoła w bocznych nawach a nawet w głównej. Nikogo to nie
razi i nikomu to nie przeszkadza. Mój sąsiad obudził się, gdy spadło mu logo
pielgrzymki. Zaczął cicho rozmawiać z koleżanką po ... ukraińsku. Podeszła
siostra zakonna i zapytała o stan jej butów. Chyba usłyszała, że jest źle, bo
stwierdziła, że kupi nowe. Będzie na to czas w Grodkowie.
Oprawę
mszy św. zapewniała grupa „3” z Kłodzka. Od początku było jakoś inaczej, bo w prezbiterium
po obydwu stronach stała młodzież z jednakowymi, białymi flagami z namalowanym
symbolem zakonu Franciszkanów – dwóch krzyżujących się rąk z przebitymi dłońmi;
Chrystusa i naznaczoną stygmatem, św. Franciszka i machała nimi podczas
procesji celebrantów do ołtarza. Przez cały czas mszy św. te flagi niczym
sztandary tam były. Ta „demonstracja” ma niewątpliwie związek z tym, że z tą
grupą idą Franciszkanie. Msza św. była prymicyjna. Bardzo ładnie śpiewano
podczas uroczystości. Oprócz gitar znalazły się jeszcze dwie pary skrzypiec
uświetniając muzycznie oprawę mszy św. Kazanie było o świętym Piotrze i
znaczeniu papieża we wspólnocie Kościoła. Był też przedstawiony przykład
młodego pastora Kościoła anglikańskiego, który w swoich poszukiwaniach odnalazł
Boga w Kościele Katolickim.
Po
mszy św. na placu wokół kościoła gościli nas wspaniali mieszkańcy Grodkowa. Ich
gościnność przerastała moje wcześniejsze o nich wyobrażenie po opowieściach w
czasie marszu. Było wiele stoisk z jedzeniem i piciem. Każdy najadł się do syta i jeszcze wziął na
drogę; na kolację i śniadanie. Sporo jedzenia zostało, choć nakarmiono rzeszę
ponad ośmiuset ludzi. Proszono, żeby coś jeszcze wziąć. Ale gdzie? Pielgrzymi
robili sobie pamiątkowe zdjęcia przy kościele i przy pomniku papieża Jana Pawła
II. Mnie osobiście ten pomnik się nie podoba. Nie widzę w nim patosu, jaki
emanował od naszego papieża.
Kiedy
ustawialiśmy się w grupach do dalszej wędrówki, silnie zaczął wiać wiatr. W
zamkniętej budynkami przestrzeni, jeszcze się rozpędzał. Zaczął znów padać
deszcz. Z przeciwdeszczowych płaszczy robiły się balony. Owinięte workami tuby
urządzeń nagłaśniających, sprawiały wrażenie, jakby chciały ulecieć do góry. W
takiej aurze, ale zadowoleni, powoli ruszyliśmy w stronę pobliskiego rynku. Po
obydwu stronach ulicy, grupa „3”, wszystkim przechodzącym zgotowała na odchodne
owację. Śpiewali i wymachiwali wspomnianymi flagami. Śpiewem i oklaskami
żegnaliśmy gościnny Grodków. Tuż przy wyjściu na rynek, stali na podwyższeniach
jacyś ludzie i garściami rozdawali nam cukierki. Rozentuzjazmowany, kolorowy
korowód upuszczał miasto.
Za miastem jest czas na zmianę „klimatu” i przygotowanie
do modlitwy różańcowej. Tym razem ksiądz prosił, odwrotnie, żeby intencje były
krótkie i zwięzłe. To zapewne, dlatego, że różaniec trwał zbyt długo. Ksiądz
przewodnik zapowiedział też, że będzie dany w grupę różaniec, przekazany przez
rodziców kilkuletniego chłopca, który walczy z chorobą nowotworową – białaczką.
Prosił, aby na tym różańcu modlić się prywatnie i przekazywać go dalej. Tego
chłopca skojarzyłem jednoznacznie z Jasiem z naszej parafii. Ja modlę się na
różańcu, który w zeszłym roku dostałem we Włocławku od mojej mamy. To jest
bardzo skromny w swojej formie różaniec z paciorkami z drzewa oliwkowego,
przywieziony przez jakiegoś księdza z Ziemi Świętej. Jest wiele intencji.
Niektóre powtarzają się; jak te o nawrócenie z nałogu alkoholizmu, czy o
powołania kapłańskie w Piławie Górnej. Ale są też intencje, które poruszają
nieraz do głębi serca. Dziś jedna wymowna intencja; „Za tych, którzy prosili
mnie o modlitwę i za tych, którzy mnie nie prosili”. Myślę, że gdyby ten temat
rozwinąć, wyszłaby z tego niezła „rozprawka”.
W
modlitewnym skupieniu odmawiamy kolejne „zdrowaśki” i tajemnice. Jedną, bardzo
ładnie prowadził młodszy Uryszek. Nie wiem – Stasiu czy Jasiu. Ale następną
tajemnicę jakaś pani zaczyna:
„Ave Maria gratia plena, Dominus
tecum, Benedicta tu mulieribus, et benedictus fructus ventris, Jesus.”
Odpowiadamy
po polsku. Deszcz już nie pada. Znów jest gorąco.
Na
przedostatnim etapie postanowiłem, że sprawdzę, jak to wygląda pielgrzymka na
końcu. Stanąłem z brzegu i czekałem na koniec. Często na końcu idą księża i
klerycy. Przed nimi bardziej swobodna młodzież, która chce sobie pogadać. Taka
też jest. Są też zapewne też tacy, którym właśnie taka pozycja odpowiada, jak
są tacy, którzy bardzo pilnują, aby iść z przodu. Ale na samym końcu idzie ktoś
z tablicą, z napisem „KONIEC PIELGRZYMKI”. Za tą tablicą już tylko jedzie w pewnej
odległości jakiś samochód w razie potrzeby, żeby kogoś zabrać. Chciałem i ja
doświadczyć niesienia tej tablicy i poprosiłem o to dziewczynę, która akurat ją
niosła. Szły we dwie. Tablicę dostałem – na chwilę. Szliśmy wtedy drogą,
otwartym terenem, przez jakieś ugory. Pozostawało z grupy, nie mogąc jej
dogonić, dwóch młodszych Uryszków: Jasiu i Stasiu. Kiedy już dziewczyny
odebrały mi tablicę, chciałem się tymi dzieciakami zaopiekować i zmobilizować
ich do dogonienia grupy. Podbiegali, ale za chwilę znów zostawali. Byliśmy
naprawdę ostatni i to daleko od grupy. Zwracam się do mniejszego: - Jasiu,
chodź wezmę cię „na barana”. Starszy się odzywa: „ To nie Jasiu, tylko Stasiu”
(a może odwrotnie). I śmieją się obydwaj. Mały nie chce „na barana”. Może pamięta
mnie z kościoła. Podbiegają i znów zostają. Wreszcie zacząłem im tłumaczyć, co
to będzie, jak zostaną. Starszy wiedział swoje i mi wytłumaczył: „Z tyłu jedzie
„trupiarka” i takich zabiera.” Sami wystraszyli się tego, co starszy powiedział
i jak wystrzeleni z procy pognali przed siebie. Za chwilę zniknęli w grupie.
Wyruszając
z postoju na następny etap, wziąłem do niesienia nasz znak – „2”. Nie uszliśmy
daleko, jak podeszła do mnie ta dziewczyna, co wcześniej niosła tablicę z „końcem
pielgrzymki” i poprosiła, żeby dać jej ponieść. Trochę mnie to zdziwiło, ale
powiedziałem, że dam jej znak, jak wejdziemy do lasu, widocznego na horyzoncie.
Czekała cierpliwie. Dostała znak i zadowolona dumnie go niosła. Potem szedłem
aż do postoju z ostatnią grupą – trzecią. Jest zakaz przechodzenia z grupy do
grupy i chodzenia z inną grupą. Jak złapią, to najwyżej będę się tłumaczył.
Może i tego trzeba na szlaku doświadczyć? Spotkałem w tej grupie znajomego,
młodego księdza – Macieja Sroczyńskiego, który wcześniej, w naszym kościele,
był ministrantem. W zeszłym roku był wyświęcony na księdza, a teraz pracuje w
parafii w Nowej Rudzie – Słupcu. Porozmawialiśmy chwilę, choć on mnie nie zna.
W
lesie zaatakowały nas niespodziewanie komary. Były ich całe chmary. Widać było
machanie rękoma i słychać klapanie po ciele. Zaraz dziewczyna, która miała
mikrofon, poprosiła o podawanie sposobów na unicestwienie komarów. Były różne
rady, ale ktoś twierdził, że komarów nie wolno zabijać, bo mają ludzką krew.
Doszliśmy
do ostatniego już postoju, w Żelaźnie. Najpierw przyklęknęliśmy przy mijanym
kościele. Zawsze tak robimy, gdy na trasie przechodzimy przy kościele. I tu nas
też ugoszczono. Był krupnik, chleb ze smalcem i całe bochenki krojonego, ogórki
małosolne, ciepła herbata miętowa i mnóstwo wody mineralnej. Było tam kilka
stolików, przy których można było usiąść i spokojnie zjeść. Widziałem, jak
ksiądz Maciej rozmawia z Bielawiakami.
Choć kosztowało mnie to trochę odwagi,
podszedłem bliżej na początek, tam gdzie „szły” wózki i widząc, że akurat wózek
z Ewą prowadzi jej mama – podszedłem. Nie przedstawiałem się. Chciałem tylko
przez chwilę porozmawiać. Zaproponowała mi, abym też przychodził pomagać
poprowadzić wózek. Obiecałem, że przyjdę. Porozmawialiśmy chwilę, oczywiście o
dzieciach. Na identyfikatorze miała napisane – „Joanna” (swój zgubiłem gdzieś w
Henrykowie). To bardzo sympatyczna i zaradna kobieta. Podziwiałem ją, że idzie
z piątką dzieci. Mówi, że to nie pierwszy raz.
Doszliśmy
na nocny postój do wioski Radoszowice. Rozkładamy się wokół boiska sportowego w
różnych miejscach. Jest trochę ciasno. Mój namiot stoi z brzegu przy wielkich pokrzywach.
Jest ciepło i można na namiocie suszyć co potrzeba. Znów widziałem wśród
rozkładanych namiotów burmistrza Ząbkowic. Tak daleko przyjechał! Rozmawiał z
młodymi chłopakami, stąd moje przypuszczenie, że idzie z pielgrzymką jego syn,
lub ktoś inny z rodziny. Prawie „z marszu” odbywają się mecze piłki nożnej w
ramach międzygrupowego turnieju. Z grupą trzecią przegraliśmy 4:1. Że też ci
chłopcy mają jeszcze siłę i chęć biegać za piłką po tak długim i uciążliwym
marszu!?
W przyczepie kempingowej jeździ z nami
„sklepik pielgrzymkowy” z dewocjonaliami, religijnymi książkami i śpiewnikami
dla naszej pielgrzymki. Widziałem, że właśnie z takiego śpiewnika dziewczyny
korzystały i taki właśnie dziś sobie kupiłem za 4 złote. Ksiądz Paweł dał nam
co prawda śpiewniki, ale nie ma w nich wszystkich piosenek, które są śpiewane
podczas pielgrzymki.
O
godzinie 20.30 zebraliśmy się na murawie boiska, frontem do trybun, aby
wysłuchać, czy może nawet trafniej byłoby powiedzieć – uczestniczyć w
koncercie, przygotowanym przez grupę trzecią. Na „estradzie”, to jest
niewielkim, wyeksponowanym, zadaszonym miejscu, z przeznaczeniem chyba dla
„VIP-ów”, są trzy solistki i Magda z gitarą, no i Ta siostra zakonna. Tu należy
się trochę informacji. Magda, bo tak zwraca się do niej główny przewodnik, ma w
pielgrzymce szczególne zadanie. Na co dzień pracuje w „Radio Rodzina”, a z
pielgrzymki do tego radia co dzień „daje” krótki program - taką relację z
pielgrzymki. Jest też odpowiedzialna w pielgrzymce za wszystkie przedsięwzięcia
związane z muzyką. Jest to widoczne. Idzie chyba z pierwszą grupą. Pięknie i
bardzo swobodnie gra na gitarze. Jak się obserwuje jak gra, to ma się wrażenie,
że ona i gitara stanowią jedność. Cały czas uśmiechnięta i wszędzie jej
„pełno”. Taki dobry duch pielgrzymki.
No
i „Ta” wspomniana siostra. Idzie z grupą piątą. Młoda, wysoka, przystojna,
zawsze wesoła, sprawiająca wrażenie, że jest gotowa w każdej chwili „pochylić
się” nad drugim. Widziałem ją w różnych habitach: białym, szarym i czarnym. Na
tym występie wyraźnie widać, że jest solistką. To ona prowadzi śpiew i dyryguje
zgromadzonymi na boisku słuchaczami. Szczególnie urzekło mnie jej zaangażowanie
w piosence, w której trzeba było wykonywać pewne ruchy rękoma i nogami do tej
samej melodii, ale różnie, w zależności od przypuszczalnego wykonania w danym
państwie. Inaczej wykonywano by tą piosenkę np.: w Polsce, Rosji, Francji,
Niemczech, USA – ot taka zabawa. A słowa piosenki to:
Ci,
co zaufali Panu
Odzyskują
siły,
Otrzymują
skrzydła jak orły,
Biegną
bez zmęczenia.
Ale
to jeszcze nie koniec atrakcji na ten dzień. Około godziny 21.00, a było już
dobrze ciemno, odwiedziła nas Matka Boża Strażniczka Wiary z Barda Śląskiego. Z
figurką przyjechali: ojciec kustosz sanktuarium w Bardzie – Redemptorysta, pani
burmistrz Barda, kobiety ze światłami w strojach ludowych, jakby straż figury
oraz inne osoby towarzyszące. W sumie delegacja podobno liczyła trzydzieści
osób. Ponieważ autokar, lub może samochody, zatrzymały się na drodze po
przeciwnej stronie boiska, z tamtego miejsca do miejsca ustawienia pod
zadaszeniem figurce towarzyszyli nasi wszyscy porządkowi w odblaskowych
kamizelkach. W ciemnościach ta procesja ze świecami robiła na nas wrażenie.
Kobiety z figurą były na pierwszym planie, a z tyłu i po bokach mniej widoczni
– pozostali. Był też obecny sołtys Radoszowic.
Po
błogosławieństwie figurką, procesjonalnie odprowadzono ją do samochodu. Mamy
się jeszcze w tym roku spotkać w Bardzie Śląskim.
My
jeszcze odśpiewaliśmy Apel trzymając się za splecione ręce. Jeszcze potem coś
śpiewano, ale ja już poszedłem do namiotu.
DZIEŃ PIĄTY
Zaczyna
się piąty dzień wędrówki, a więc dzisiaj będzie połowa trasy. Jest środa 4
sierpnia. Pobudka 5.00. Wieczorem było dużo chmur, a z informacji od Zosi
wynikało, że będzie ciepło z przelotnym deszczem. Choć rano jest pogodnie, to
jednak trochę chłodno. Tym razem założyłem swoją kolarską kurtkę. Wkrótce
okazało się, że jest niepotrzebna i trzeba będzie cały dzień nosić ją przy
plecaku. Wziąłem też zapasowe sandały, tak na wszelki wypadek. Idziemy do
odległego o 28,5 km Popielowa. Patronem dnia jest św. Jan Vianney – patron
wszystkich kapłanów. Hasło dnia – „Ja was posyłam! Weźmijcie Ducha Świętego!”
(J.20,21-22). Będziemy szli przez: Gracze, Oldrzyszowice, Przeczę, Skorogoszcz
i Kolonię. Ten odcinek drogi na Jasną Górę ofiaruję w intencji moich rodziców.
Po
może godzinie marszu przechodziliśmy nad autostradą Wrocław – Opole. To w tym
miejscu jest podobno połowa drogi do celu. A więc już mamy „z górki”. Potem wychodząc
z pól, dotarliśmy do wioski Gracze. Tam już czekało na nas przygotowane przez
hojnych mieszkańców śniadanie. Ile musiało być jedzenia, można sobie wyobrazić,
jeśli do syta najadła się cała pielgrzymka, co kto chciał to wziął ze sobą na
drogę i jeszcze, ku rozczarowaniu mieszkańców coś zostało. Były gotowe kanapki,
bułki z serem i wędliną, pełne skrzynki słodkich bułek różnego rodzaju, pączki,
ogórki małosolne, różne ciasta, no i oczywiście woda mineralna. Były też całe
kanki od mleka prawdziwej kawy i kawy z mlekiem. Przyjemnie było rozłożyć się
na trawie, zdjąć sandały, skarpety i rozkoszować się odpoczynkiem. Zadzwoniłem
do rodziców z informacją, że w ich intencjach idę ten dzisiejszy odcinek drogi.
Odebrał tata. Ucieszył się i podziękował.
Jedna
z naszych sióstr zakonnych na wolnym placu próbowała nauczyć kilku chętnych
nowego, zespołowego tańca. Zaraz znalazło się więcej chętnych. Ale wiadomo
było, że jak jest postój i trochę miejsca, to zaraz przyniosą studio, głośniki
i zaczną tańczyć w takt tak dobrze już osłuchanej melodii. I tak faktycznie się
stało. Podszedłem bliżej, żeby popatrzeć, a może dowiem się przy okazji chociaż,
jak ten taniec się nazywa. Jak do tej pory udało mi się tylko usłyszeć, że to
„Taniec ....”. Tym razem też tak było. Krępowałem się zapytać, ale ostatecznie
zwróciłem się z tym „problemem” do brata Grzegorza, który zawsze w tych tańcach
uczestniczy. A więc jest to „Taniec belgijski”. No to już to wiem, ale nasuwa
się pytanie – dlaczego akurat „belgijski”? Ze względu na małą ilość miejsca tym
razem tańczono w dwóch kołach - jedno w drugim. Wypoczęci i najedzeni
opuszczaliśmy gościnną wioskę. Następny postój będzie w Skorogoszczy. Tam też
będziemy uczestniczyć we mszy św.
Po
drodze jest czas na odmówienie różańca. Jest też, jak co dzień, strefa ciszy. W
wolnych chwilach śpiewamy religijne piosenki. W całej pielgrzymce jest dużo
gitar. W naszej grupie są chyba nawet trzy. Charakterystyczne jest to, że
młodzież na każdym postoju, również po przyjściu na postój noclegowy i
wieczorem, na tych gitarach gra i śpiewa najróżniejsze, ale tylko religijne
piosenki. Zbiorą się w kilkoro, grają i śpiewają. To jakoś ich uskrzydla. Gdy
jest jakaś wolna gitara, to nieraz ktoś próbuje się uczyć na niej grać. Gdy
często przechadzam się po obozowisku, to mam okazję oglądać to kulturalne
zjawisko. Dużo księży i kleryków też gra na gitarach. Nawet publicznie gra nasz
główny przewodnik. Podczas marszu śpiewa się też piosenki, które wymagają
pewnych ruchów rąk i całego ciała. To też jest potrzebne, ze względu na
ożywienie organizmu, przyzwyczajonego do monotonności podczas chodzenia. Ja
czuję się na razie dobrze, a takie gesty to może w moim wieku już nie pasują?
Jakaś
pani podeszła do mnie z różańcem i pokazując mi go, mówi, że go dostała, żeby
na nim modlić się za jakiegoś chłopca. Pytała, czy wiem coś w tej sprawie.
Wytłumaczyłem jej, o jakiego chłopca chodzi. Teraz już będzie wiedzieć, w
jakiej intencji będzie się modlić.
Jeszcze,
gdzieś na trasie, częstują nas ciastem, bułkami, ogórkami i pomidorami. Są też
napoje w szklaneczkach do wypicia na miejscu i prawdziwa, gorąca kawa w
kubkach. Wzruszająca jest gościnność tych wszystkich ludzi po trasie. Jest już
piąty dzień pielgrzymki, a ja jeszcze nic nie kupowałem, a i swoje zapasy nie
bardzo nadwyrężyłem. Ci, co częstują nas na postojach, to zapewne są jakoś
zorganizowani - może przez księdza, czy parafię? Może zbierane są jakieś
fundusze? Ale ci ludzie przy drodze, to częstują nas tak od serca, dzieląc się
tym, co mają. Idzie pielgrzymka, to trzeba im pomóc. Za wszystkich tych
dobrodziejów często się modlimy.
Dochodzimy
do Skorogoszczy. To niewielkie miasteczko, ale czyste i zadbane. Z drogi
skręcamy w lewo i idąc dość wąskim przejściem dochodzimy do parku z bardzo
starymi, wysokimi drzewami. Jest jednak też miejsce, gdzie jest dużo trawy, są
ławeczki i ścieżki, jak to w parku. Tuż przy parku jest jakaś szkoła. Miedzy
drzewami widać duże, kamienne bloki. Mówiono, że to pozostałości po starym
pałacu.
Ołtarz
był już przygotowany i oczekiwaliśmy tyko jak skończą się przygotowania do
liturgii. Pielgrzymi w grupkach porozsiadali się na trawie, na rozłożonych
karimatach, tworząc w parku barwny kobierzec. Przypuszczam, że byli też
miejscowi, bo siedzieli na stołeczkach no i byli odświętnie ubrani. Powitał nas
miejscowy ksiądz proboszcz, wspominając w swoim wystąpieniu, że niedawno była
tu pielgrzymka rowerowa z Dolnego Śląska. Miło było usłyszeć to wspomnienie, bo
dotyczyło ono właśnie naszej pielgrzymki rowerowej z Bielawy. Tu, w
Skorogoszczy, zatrzymali się na nocleg i spali w tej szkole przy parku.
Zaczęła
się msza św. Jest to też msza prymicyjna. Odprawia młody ksiądz. W koncelebrze,
jak co dnia, oczywiście są wszyscy księża, którzy idą w pielgrzymce. W kazaniu
podkreślana jest, jakby potrzeba korzystania z doświadczeń starszych stażem
księży. Potem, podczas ogłoszeń, ksiądz przewodnik żartował, że chyba
prymicjant chce przyjść do niego na parafię, bo tak ładnie mówił o starszych
kapłanach. Lekcję po ukraińsku czytał mój sąsiad z ławki z kościoła w
Grodkowie. Choć byliśmy w parku to jednak jakaś pani, widać było, że zasłabła.
Siostra Gienia była czujna i zaraz do niej podbiegła. Ta pani, choć przy
pomocy, podeszła potem do komunii św. Ja siedziałem z boku, ale dość blisko
ołtarza. Kiedy było „ Przekażcie sobie znak pokoju”, podeszła do mnie siostra
Joanna, choć siedziała w znacznej ode mnie odległości.
Był
też w tym modlitewnym spotkaniu miły akcent dzierżoniowski. Przyjechał do nas
burmistrz Dzierżoniowa, pan Piorun i ksiądz proboszcz, chyba z parafii p.w.
Królowej Różańca Świętego. Przywieźli dla całej naszej grupy koszulki, w
których mamy wejść w ostatni dzień na Jasną Górę. Koszulki publicznie przy
ołtarzu zostały zaprezentowane i niektórzy z księży od razu je dostali. Od
brata Janka dowiedziałem się, że my dostaniemy je na postoju i, że na pewno coś
jeszcze przywieźli dla nas do picia i jedzenia.
Potem
był poczęstunek. I to jaki. Było bardzo dużo stoisk z najróżniejszymi
przysmakami. Ja ze sobą noszę w plecaku kubek, blaszaną miseczkę i sztućce.
Często to się na trasie przydaje, dzisiaj również. Mili, gościnni gospodarze,
zapraszają nas do siebie. Wielkie gary i termosy z różnymi zupami są przyczyną
rozterek – co wybrać? Jest też gorąca kiełbasa, której ogromną porcję z
apetytem skonsumowałem, bułki, chleb, kompoty, napoje. Jest wszystkiego tyle,
że można sobie chodzić i wybierać. Podświadomie przyzwyczajamy się do myśli, że
tak będzie do końca. Brat Janek jednak przekreśla nasze marzenia. Gdy wejdziemy
w „opolskie”, przestaną nas karmić. I co wtedy? Nie ma problemu. Jeżdżą z
pielgrzymką dwa samochody dostawcze z artykułami spożywczymi. Można się w nich
zaopatrywać już od pierwszego dnia. Wielu korzysta ze świeżych bułek, konserw,
innych niż woda mineralna napojów, słodyczy itp. Ten „biznes” prowadzi państwo,
którzy też są uczestnikami pielgrzymki, ale oczywiście w innej niż my formie.
Podobno skromną marżę oddają na cele pielgrzymki. Bardzo sympatyczni i
odpowiedzialni ludzie. Jeśli mamy postój gdzieś w lesie to i tam wjeżdżają.
Dziewczyny z pielgrzymki pomagają im sprzedawać. A może to ich córki lub jakieś
bliższe znajome?
Dziś
na jednym z etapów wziąłem do niesienia krzyż. Nie był lekki i nie bardzo
wygodnie się go niesie, jeśli ma być prosto. Ale długo go nie poniosłem, bo
podeszła do mnie siostra, która też
chciała ponieść. Oddałem. Każdy ma ochotę nieść krzyż. A widzę, jak niosą krzyż
starsze i młode kobiety a nawet starsze dzieci. Wiem, jakie to trudne i mam dla
nich wielkie uznanie za taką zaangażowaną postawę. Na ostatnim odcinku do
Popielowa, po postoju, wziąłem do niesienia tablicę z wypisaną informacją o
naszej pielgrzymce. Załatwiłem jednak sobie od razu zmiennika, bo wiem, jaka
ona ciężka. Tak więc szedłem całkiem z przodu całej pielgrzymki, tuż za
krzyżem. Gorąco i z plecakiem, to nie jest łatwo nieść. Po jakimś czasie
podszedł na zmianę brat Grzegorz.
Do
Popielowa doszliśmy na godz. 17. Jest dużo czasu do wieczora. Bardzo ładna
pogoda. Rozbijamy namioty na trawiastym, dużym placu. Ja oczywiście z brzegu.
Wypadło to przy zarośniętym rowie z wodą. Dalej jest łąka z wysoką trawą. Można
spokojnie się umyć, wyprać przepoconą koszulkę i skarpety. Mam nadzieję, że
wszystko to do wieczora zdąży wyschnąć. Przy naszym samochodzie, który wozi
bagaże, wydają koszulki przywiezione z Dzierżoniowa, do tego jeszcze dają po
dużej wodzie mineralnej, słodkie bułki i jogurt. Osobno są jeszcze małe jabłka,
które można brać bez ograniczeń. Koszulek jest tyle ilu jest nas w grupie.
Nadwyżka, jak nas poinformowano, została rozdzielona wśród „pielgrzymów
duchowych”.
Po
odebraniu swojej „doli” poszedłem na sąsiadujące z nami boisko piłkarskie LZS
Popielów. Będą tam rozgrywane mecze piłki nożnej a obok – piłki siatkowej.
Kibice poprzynosili sprzęt nagłaśniający i będą dopingować swoje drużyny. Grają
dwa razy po 15 minut. Jest prawdziwy sędzia w czarnym stroju i podkolanówkach w
paseczki. Mówią na niego „Platini”. On też jest pielgrzymem. Dwie drużyny,
chyba trzeciej i szóstej grupy, widać, że do turnieju są przygotowane. Mają
pełne, piłkarskie stroje i buty. Niektórzy mają nawet oryginalne ochronniki na
golenie. Może oni grają w klubach? A i grają jak prawdziwi zawodnicy. Podziwiam
ich, jak szybko biegają po boisku i to po trzydziestu kilometrach marszu w
spiekocie! Dwóch, z takich „zawodowców”, po zdobytym golu, razem i osobno,
robili z biegu przewrotki w powietrzu.
My,
mimo zaangażowanego dopingu, mecz przegraliśmy. Na początku w bramce stał nawet
kleryk Marcin, z obolałymi, zabandażowanymi stopami z zaangażowaniem broniąc
bramki, ale po wpuszczonych dwóch golach, został przez „trenera” wymieniony,
zresztą wcale nie na lepszego zawodnika. Zwycięska drużyna, jak na prawdziwym
meczu, podeszła do „widowni”, i trzymając się za ręce, kłaniała się dziękując
za skuteczny doping. Potem, trzymając się jeden drugiego, na kolanach chodzili
„wężykiem” po murawie, udając chyba stonogę.
I
ja miałem okazję pokopać piłkę. Prosił mnie, żebym z nim pograł, może
pięcioletni chłopiec z naszej grupy z ręką w gipsie. Trochę pokopałem, ale
zaraz znalazłem mu kolegów w bardziej odpowiednim do niego wieku.
O
20.30 zebraliśmy się na apel na wspomnianej łące za rowem. Jest to spotkanie
tylko dla naszej grupy. Tak dziś jest w całej pielgrzymce. Trawa jest już
bardzo mokra. Co zauważyłem, to rośnie w niej dużo szczawiu. Chłodno. Ten
dzisiejszy wieczór ma mieć przebieg wyjątkowy. Będziemy adorować krzyż. Klerycy
ustawili krzyż, między czterema zapalonymi, wbitymi w trawę pochodniami. Jest
nas dużo. Choć późno, to miło nam, że jest też siostra Joanna ze swoimi
pociechami. Ale mam wrażenie, że jednak nie wszyscy są. W trakcie przygotowań
ksiądz Rafał zdążył jeszcze z małą Ewą przeprowadzić „wywiad”. Na wszystkie
pytania udzieliła „odpowiedzi” do mikrofonu, mrucząc po swojemu. Ksiądz ładnie
podziękował jej za wywiad i oddał dziecko mamie. Siadamy na karimatach dużym
łukiem przed krzyżem. Robi się szaro. Palące się pochodnie oświetlając krzyż,
stwarzają wyjątkową atmosferę.
Najpierw
muzyczne wprowadzenie przez nasze śpiewające dziewczyny. Jest gitara, bongos i
skrzypce. Na skrzypcach gra Gosi młodsza siostra. Skupienie i zaduma na jej
twarzy, zupełnie nie korespondują z jej młodzieńczą energią w grupie na trasie.
Śpiewają okolicznościowe pieśni i piosenki religijne związane tematycznie z
dzisiejszym spotkaniem. Skąd one tyle ich znają? Przejmująco brzmi, powtarzany
refren:
Rozpięty
na ramionach, jak sokół na niebie
Chrystusie,
Synu Boga, spójrz, proszę, na ziemię.
Ksiądz
Rafał wygłasza bardzo budujące rozważanie o krzyżu. Śpiewamy pieśni o krzyżu.
Potem z Pisma Św. siostra zakonna czyta fragmenty dotyczące krzyża. Siedziała
blisko mnie i widziałem, że czytanie w takich warunkach sprawiało jej trudność.
Poświeciłem jej diodową latarką, którą dostałem od Karola. Również przydaje się
ona w namiocie. Następnie mikrofon przejęła młoda dziewczyna, największa
„rozrabiara” w grupie i zadawała nam pytania, pytania do naszego sumienia. To
taki rachunek sumienia z naszego chrześcijaństwa. Wobec krzyża miało to
wyjątkowe znaczenie.
I
na koniec indywidualna adoracja krzyża. Pierwszy podszedł ksiądz Rafał. Klęcząc
i obejmując krzyż, długo się modlił. Potem diakoni w sutannach, klerycy i
pozostali. Trwało to też długo, bo wielu z nas, chciało w tych szczególnych
okolicznościach, swoją postawą, zademonstrować przywiązanie do Chrystusa
poprzez Jego krzyż.
Inne
grupy też miały tego wieczoru swoje wewnętrzne spotkania. Widziałem, jak na
murawie boiska w oddali, jedna z grup ćwiczyła parami menueta. Na początku
wychodziło im to nietęgo, ale w miarę ćwiczenia, powtarzania figur, widać było
efekty. No i potem radość, że wreszcie cały cykl udało się wykonać bez błędu. Jeszcze
inna grupa ćwiczyła poloneza, pod melodię religijnej piosenki, a ponieważ
miejsca było dużo, a nawet bardzo dużo, to kilka grup spotkało się do wspólnego
Tańca belgijskiego. Można zadawać sobie pytania: dlaczego na pielgrzymce ludzie
tańczą, grają w piłkę, śmieją się, żartują? Jednak w tym miejscu na to pytanie
nie odpowiem. Przede wszystkim, żeby to zrozumieć, trzeba na pielgrzymkę iść.
Trzeba samemu doświadczyć przebywania w grupie i spróbować pojąć, o co w
pielgrzymce chodzi. Może to w dalszej części mojej relacji, w jakimś stopniu
samo się wytłumaczy.
Po
zakończeniu indywidualnej adoracji krzyża był jeszcze apel w łączności z
pielgrzymami zgromadzonymi na Jasnej Górze i można było się rozejść. Ciemno i
zimno. Odszedłem do namiotu, ale widziałem ciągle zapalone światła pochodni,
krzyż i sporo pozostałych na łące braci i sióstr z naszej grupy. Powoli
wróciłem na łąkę. Przed krzyżem, bezpośrednio na mokrej, zimnej trawie leżało
czterech młodych chłopaków. Leżeli długo. Nietrudno było ich rozpoznać. To
trzech z naszej parafii, którzy zostali przyjęci do seminarium i jeden z
parafii, chyba z Dzierżoniowa, odpowiedzialny za sprzęt nagłaśniający.
Wśród
modlących się w tej scenerii pielgrzymów widziałem takich, którzy jakby na ten
wieczór czekali. Widziałem dziewczyny, które jeszcze długo klęczały na
karimatach w modlitewnej zadumie.
DZIEŃ SZÓSTY
Czwartek,
5 sierpnia. Szósty dzień pielgrzymowania. Dziś do przejścia mamy 32 km. Postój
będzie w Laskowicach. Dziś jest uroczystość Matki Bożej Śnieżnej. Ten dzień
kojarzyć się nam będzie z Sanktuarium Matki Bożej Przyczyny Naszej Radości z
Góry Iglicznej. Ta góra jest u nas na Dolnym Śląsku za Kłodzkiem. Dwa lata temu
byliśmy tam z Zosią z pielgrzymką autokarową. Hasłem dzisiejszego dnia jest:
„Radujcie się zawsze w Panu” (Flp.4,4). Ja ten dzień i trudy pielgrzymowania
poświęcam „za zrozumienie i zgodę w rodzinie”.
Zapowiada
się bardzo ładny dzień. Ma być upał, a temperatura ma osiągnąć nawet 30 st. w
cieniu. Od początku pielgrzymki nie golę się. Nie przeglądam się w lusterku
(nawet go nie mam) i nie wiem jak wyglądam. Chyba nieszczególnie, ale ogolę się
dopiero w Bielawie.
Po
dwóch godzinach marszu ze śpiewem i modlitwą doszliśmy do pierwszego postoju.
Rozlokowano nas w lesie przy skrzyżowaniu dróg. Choć to dopiero początek
dzisiejszej drogi, warto skorzystać z odpoczynku, coś zjeść i rozprostować
zmęczone ciało. Ja nie odpoczywam tym razem z grupą. Odszedłem w ustronne
miejsce na skraju szosy i robię notatki. Nie za bardzo jest, kiedy pisać, dlatego
wykorzystuję w tym celu każdą możliwie wolną chwilę. Niedogodnością jest jednak
prażące słońce. Siedzę bez koszuli, może nikt nie zwróci mi uwagi.
Pod
względem ubioru są pewne, rygorystyczne wymagania. Nie wolno mieć odkrytych
kolan i ramion, no i oczywiście dekoltów. Pielgrzym ma być ubrany skromnie i
schludnie, a nie wyzywająco. Zwracana jest na to uwaga. Wczoraj nawet w marszu,
nasz porządkowy, przez mikrofon z pewnym wyrzutem zwracał się do grupy, że
widział dwie dziewczyny nieskromnie ubrane. Mówił nawet dosłownie, że to wstyd.
Przypominał regulamin, który jest w książeczce pielgrzyma. Ja do regulaminu
dostosowuję się, choć czasem też rozepnę koszulę. Ale jest jednak wielu
pielgrzymów, którzy do tych wymogów nie stosują się i ja ich rozumiem. Może w
tym miejscu wspomnę o obuwiu. Najczęściej widzę sandały, ale jest też dużo
adidasów. Najbardziej mnie jednak dziwi, jak można chodzić w sandałach bez
skarpet. Można przecież poocierać sobie stopy no i w przypadku gdy wpadnie
kamień, a zdarza się to często, to wtedy trudniej jest się go w marszu pozbyć.
Ci, co chodzą bez skarpet, czasami między palce wkładają sobie liście babki.
Chyba to w czymś pomaga.
Nasz
ksiądz przewodnik czasem opowiada nam ciekawe sytuacje ze swojej kapłańskiej
służby. Przytoczę jedno z takich wspomnień, przedstawionych w kontekście
pielgrzymki.
Chodząc
po kolędzie w swojej parafii, w jednym z mieszkań w bloku spotkał się z dość
zaskakującą sytuacją. Wchodząc do mieszkania, zorientował się, że ktoś z
domowników wszedł do łazienki. Po modlitwie zwykle sprawdza się, w celu
uaktualnienia, kartotekę. Wśród zebranych brakowało kilkunastoletniego chłopca
– Marcina. Na pytanie księdza o przyczynę jego nieobecności, rodzice
odpowiedzieli wymijająco. Sprawa jest oczywista. Marcin siedzi w łazience.
Schował się tam przed księdzem. Mając to na uwadze, ksiądz Rafał przedłużał
wizytę w tym mieszkaniu i w związku z tym trwała ona całe pół godziny. Może
chłopak wyjdzie? Próżne jednak oczekiwanie. Ksiądz wyszedł z mieszkania, nie
mówiąc o swoim spostrzeżeniu.
Ale
to nie koniec „bajki”.
Do
kancelarii parafialnej w czasie gdy dyżur miał ksiądz Rafał, przychodzi
młodzieniec w sprawie związanej z chrztem. Jako chrzestny potrzebuje kartkę do
spowiedzi. Ksiądz poprosił go, aby usiadł, żeby sprawdzić jego kartotekę. Kiedy
już ją odnalazł, ku swojemu zaskoczeniu, skojarzył tego chłopca z Marcinem z
kolędy. Odłożył na bok kartotekę i patrząc w oczy chłopakowi pyta go:
-
Marcin, powiedz mi, co ja ci takiego zrobiłem?!
Zaskoczony
pytaniem młodzieniec, „robi” duże oczy.
-
Marcin! Powiedz, co ja ci zrobiłem?! – ponawia pytanie ksiądz. - Czy ja cię
pobiłem, czy okradłem, a może .... ?!
Zdziwiony
chłopak, szczerze odpowiada:
-
Nic złego ksiądz mi nie zrobił!
-
To dlaczego, gdy byłem u ciebie po kolędzie, schowałeś się do łazienki?
Nie
było odpowiedzi. Po krótkim wywiadzie ksiądz wypowiedział się do młodzieńca, że
jednak nie spełnia on wymogów, aby zostać ojcem chrzestnym. Tak szczerze to
obydwaj, co do tej opinii byli zgodni. Księdzu jednak na tym zagubionym chłopcu
zależało.
-
Marcin! Chodź z nami na pielgrzymkę do Częstochowy. Ja Ci to zaliczę, jako
przygotowanie do roli ojca chrzestnego.
Młodzieniec
spuścił głowę, wstał i odszedł.
Z
postoju na następny etap do Murowa wziąłem nasz znak. Udało mi się go donieść
do samego postoju. Było jednak ciężko. W ogóle idzie mi się dzisiaj jakoś
trudniej. To chyba jakiś kryzys. Ci bardziej doświadczeni uprzedzali, że kiedyś
to nastąpi. Zapewne różnie u różnych on się objawia.
W
Murowie rozkładamy się na dość rozległym, nasłonecznionym zboczu wzniesienia.
Wyżej jest kapliczka i krzyż. Tu będzie odprawiona msza św. Niesiony obraz
Matki Boskiej Częstochowskiej postawiono przy ołtarzu. Podobnie krzyż. Znaki,
flagi i transparenty stoją oparte o ścianę jakiegoś, dużego budynku
gospodarczego i o pobliskie krzaki. Zmęczeni pielgrzymi porozkładali się na
zboczu. Niektórzy od razu zasypiają. Widocznie dobrze jest, choć na chwilę
przed mszą św. zamknąć oczy. Ja zdjąłem sandały i skarpety, żeby odpoczęły mi
nogi. Zosia radziła mi, żeby podczas postojów przemywać nogi spirytusem
salicylowym. Okazuje się, że nie tylko ja to robię. Mszę św. oczywiście będą
odprawiać wszyscy księża, ale głównym celebransem będzie, oceniam, najstarszy z
księży zdążających do Częstochowy, sympatyczny ksiądz, chyba z wałbrzyskiej
grupy. Może mieć nawet 70 lat. Przygotowują się też ministranci. Co dzień są to
te same osoby w różnym wieku, ale raczej z jednej grupy. Do ołtarza podchodzą w
procesji niosąc na przedzie nasz pielgrzymkowy krzyż.
Ksiądz
przewodnik wspomniał ks. proboszcza tej parafii, który zmarł niedawno,
podkreślając jego wielką gościnność w czasie pobytu pielgrzymek w Murowie,
zaznaczając jednocześnie, że obecny proboszcz deklaruje kultywować tę tradycję.
Nieduży, nowoczesny kościół jest kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym się
znajdujemy. Msza będzie odprawiana „za dwie siostry Anny – Salezjanki, z grupy
drugiej, w 10 rocznicę ślubów zakonnych, jako dziękczynienie za dar powołania z
prośbą o wierność Chrystusowi i radość w służbie młodym ludziom”. Jak zawsze do
ołtarza podchodzi procesja z darami. Ponieważ Ewangelia opowiada o zgubieniu
Pana Jezusa w Jerozolimie, kazanie jest o rodzinie. Wygłasza je ksiądz główny
przewodnik. Podkreśla, na podstawie opracowań odnoszących się do liberalnego
prawa dotyczącego wychowywania dzieci w rodzinie, płynące z niego zagrożenia
dla rodziny. U nas dotyczy to ustawy o przemocy w rodzinie. Przytacza fakty za
wypowiedzią pani profesor ze Szwecji (?), składania pozwów do sądu przez dzieci
na rodziców. Delikatnie przestrzegał; To nie jest mądra mama i mądry tato, gdy
pozwalają swoim dzieciom sobie „tykać”. Do komunii ustawiamy się w szpalerze od
ołtarza w dół. Po uroczystości, jeszcze w szatach liturgicznych, celebransi
odeszli na przykościelny cmentarz, aby pomodlić się i złożyć kwiaty na grobie zmarłego
proboszcza tej parafii.
Potem
nasza grupa ustawia się do wspólnego zdjęcia przed ołtarzem. Zdjęć robionych
jest bardzo dużo. Jest oczywiście wielu fotografów amatorów, którzy robią
zdjęcia na własne potrzeby, ale jest jeden pan z synem, którzy wykonują mnóstwo
zdjęć, jako dokumentację fotograficzną pielgrzymki. Te zdjęcia praktycznie już
następnego dnia są dostępne w Internecie i rodziny pielgrzymów, koledzy czy
znajomi, mogą w ten sposób śledzić naszą drogę na Jasną Górę. Sporo z tych
zdjęć można kupić w pielgrzymkowym sklepiku z dewocjonaliami. Ta inicjatywa
cieszy się dość dużym zainteresowaniem. Są też tacy ludzie z aparatami, nawet z
teleobiektywami, którzy jakby szukali ciekawych ujęć, nietypowych, wyjątkowych
twarzy czy może pozycji. W Grodkowie w kościele widziałem ks. redaktora Gościa
Świdnickiego (wkładka diecezjalna do Gościa Niedzielnego) – Romana Tomaszczuka.
I
w Murowie gościnni mieszkańcy przygotowali nam coś na obiad. Zjadłem rosół bez
klusek (bo nie było w menu) i chyba dwie pomidorówki. Brat Janek uprzedzał
wcześniej, że to będzie już ostatni posiłek na trasie, bo wchodzimy w
„opolskie”, dlatego wziąłem na zapas kilka kromek, świeżego chleba.
Poszliśmy
dalej. Idzie mi się ciężko i dlatego nie zabiegałem, aby coś nieść. Wiem, że
dojdę, ale nie ma w tym chodzeniu już takiej radości, jak dotychczas. Idzie z
nami sześciu kleryków w sutannach. Są wśród nich diakoni i młodsi. Jeden jest z
naszej parafii – Michał Buraczewski. Jest chyba na trzecim roku w seminarium.
Tylko jego znam. Ci klerycy są bardzo aktywni. Głoszą konferencje, prowadzą
różaniec, koronkę do Bożego Miłosierdzia, grają na gitarach i noszą małe dzieci
„na barana”. Dzisiaj widziałem właśnie bardzo miły obrazek gdy wysoki kleryk
niósł na ramionach tę wspomnianą wcześniej małą blondyneczkę i ona zasnęła.
Położyła głowę bokiem na swoich rączkach i tak spała oparta na głowie kleryka.
Ciekawie
jest obserwować idących w pielgrzymce braci i siostry. W miarę upływu czasu,
choć nieznajomi, to jednak są jacyś bliżsi. Już o każdym można by coś ciekawego
powiedzieć i z każdym miałoby się śmiałość porozmawiać; ta dziewczyna idzie z
mamą, w grupie są trzy sympatyczne, młode pary, które idąc, trzymają się za
ręce, ta panienka jest bardzo miła, ale nie ma koleżanek, ten starszy brat
Ryszard, doglądający przodu naszej grupy, choć jest niemiłosiernie gorąco,
idzie w butach z cholewkami i we flanelowej koszuli, ci starsi państwo z
parafii Miłosierdzia Bożego w Bielawie, która nie ma jeszcze swojego kościoła,
idą zawsze możliwie blisko z przodu, zaraz za znakiem i on niesie taki dość
duży proporzec z wizerunkiem Jezusa Miłosiernego i podpisem informującym jaka
to parafia. Znamienne jest to, że tego znaku nikomu nie odda do niesienia, no
może czasami żonie, ... itd.
Są
też osoby, które naprawdę zasługują na wielkie uznanie za wytrzymałość i
determinację w pokonywaniu kolejnych kilometrów. Nie będę pisał o tych
przypadkach, ale mogę opowiedzieć.
Ciekawiła mnie opinia pielgrzymów, którzy idą
już kolejny raz. Jak to jest, że rok w rok, idą do Częstochowy? Siostra Gienia
idzie już siódmy raz. Podczas dzisiejszej mszy św. modliliśmy się też za panią,
która w pielgrzymce idzie już 25 raz, brat Ryszard już myśli o pielgrzymowaniu
w przyszłym roku, a ma 62 lata ... Nie
odpowiem. Słuszne jest jednak stwierdzenie, dotyczące co prawda innej
pielgrzymki, ale i tutaj pasujące - „Ta pielgrzymka jest w nas”. Bo jak
wytłumaczyć niepokój ludzi w marcu, kwietniu, kiedy już myślą o sierpniowej
pielgrzymce? Załatwiają urlopy, robią przygotowania, a na tydzień przed
wyruszeniem na szlak, nie mogą spać po nocach. Dla niejednego decyzja o pójściu
kolejny raz do Częstochowy, nie jest łatwa. Odwlekają ją, by ostatecznie w
ostatniej chwili zapisać się. Coś w tym jest.
Podeszła
do mnie młoda siostra i podała mi różaniec. Wiedziałem, o co chodzi. Modliłem
się za Jasia. Oddałem go potem klerykowi Michałowi.
Jedzie
z nami, czy może raczej – obsługuje pielgrzymkę, kilka różnych samochodów. O
niektórych już wspomniałem. Wszystkie one są oznaczone widocznym emblematem –
„Piesza Pielgrzymka Świdnicka”. Jest terenowy samochód komendanta służb
porządkowych, jakiś samochód ciągnie przyczepę kempingową głównego przewodnika,
są samochody sanitarne. Są też samochody ciężarowe. Każda grupa ma taki do
wożeniabagaży z miejsca na miejsce. Jakiś większy samochód przewozi złożone
namioty na stelażach, które rozkładane są na postojach jako: kaplica, namioty
sanitarne do udzielania doraźnej pomocy medycznej i namiot „dowodzenia”. Jest
też samochód, który na każdy postój podczas marszu i na nocny spoczynek, dowozi
metalowe stojaki, na które zakłada się worki do śmieci. Śmieci są wstępnie
segregowane i z miejsca postoju zabierane.
Wypada
jeszcze napisać, co dzieje się z pielgrzymami, którzy na trasie poczują się źle
lub nawet zasłabną. Taka osoba zatrzymuje się po prawej stronie drogi,
najlepiej w towarzystwie innej osoby, a czasem nawet z sanitariuszem, którzy są
w niektórych grupach i mają nawet podręczne apteczki. Zabierze ich samochód
jadący z tyłu i ktoś w nim udzieli pomocy albo podwiezie do lekarza. Może
czasem wystarczy tylko w samochodzie odpocząć. Samochód z lekarzem i służbą
pielęgniarską cały czas podczas drogi patroluje pielgrzymkę. Nieraz stoją oni
po lewej stronie szosy, gdzieś w ustronnym miejscu i pozdrawiają nas. Miło, że
o nas pamiętają i o nas dbają. Czujemy się jakby bezpieczniejsi.
Nieraz
widziałem takie osoby pozostające na trasie w oczekiwaniu pomocy. Co one wtedy
czują? Na przykładzie jednej z sióstr z naszej grupy mógłbym pokusić się o
odpowiedź.
To
może trzydziestoletnia siostra z wypisanym odważnie na plakietce imieniem –
Małgośka. Bardzo dzielna, widać, że mocna w chodzeniu. Ta wędrówka sprawia jej
radość. Wie, że nie będzie miała kłopotów. Szedłem wtedy akurat bliżej końca i
widziałem, jak siedziała na trawie w cieniu jakiegoś krzewu. W wyraźnych jej
oczach zobaczyłem niedowierzanie, że takie coś się jej przytrafiło. Jakieś
skrępowanie, że przecież ... Niepokój - co dalej będzie? Na twarzy grymas
bezradności, ale i złości. To nie może być koniec!
Na
następnym etapie szła już razem z nami.
Faktycznie
kanapek po drodze już nie było, ale i ludzi nie było. Tylko przed jednym z
wiejskich domów był wystawiony koszyk z jabłkami z przydomowego sadu. Robi się
jakby smutniej.
W
Laskowicach, jakoś tak rozbiłem namiot, że wokół mnie byli ludzie też z innych
grup. Cztery namioty tak się ustawiły, że wejścia były naprzeciwko siebie.
Podczas krzątania się i jedzenia, można było porozmawiać. Były dwie panie,
małżeństwo w sile wieku, ksiądz prymicjant i dziewczyna z naszej grupy. No i
zaczęły się żarty na różne tematy, ale dominował jeden. Ta panienka, już
dwudziestokilkuletnia, szuka męża i w tym szukaniu bardzo się stara. Choć
zgrabna, ładna i zaradna, to jednak chłopaka znaleźć nie może. Przestała nawet
chodzić na dyskoteki, bo tam też męża nie znalazła. Postanowiła chodzić na
pielgrzymki. Raz jeden kawaler jej się trafił i nawet wziął od niej adres, ale
nie napisał. Ci chłopcy na pielgrzymce, którzy jej się podobają i chciałaby się
bliżej z nimi zapoznać, okazuje się, że to klerycy. Oczywiście inni zaraz dają
rady i szukają w pamięci wśród swoich znajomych i w rodzinie odpowiedniego
wiekiem kandydata. I tak sobie żartujemy.
Tuż
przy polu namiotowym jest ogromne pole po skoszonym zbożu. Pozostały na nim
duże bele zwiniętej słomy. Dzieci od razu tymi belami się zainteresowały. Włażą
na nie i nawet próbują turlać po rżysku.
Apel,
podobnie jak wczoraj, też mamy w grupach. Rozkładamy się na karimatach na pachnącym
jeszcze po skoszonym zbożu polu. Jest sprzęt nagłaśniający, są gitary i
skrzypce. Siostry zakonne częstują wszystkich cukierkami, bo to dziś ich
święto. Mają rocznicę ślubów zakonnych. Przed rozpoczęciem apelu słyszymy z
naszych głośników wyraźny, poważny głos papieża Jana Pawła II. Może to nic
nadzwyczajnego, bo są takie możliwości, ale widzimy, że to ksiądz Rafał mówi do
mikrofonu, fantastycznie parodiując papieża. Jesteśmy zaskoczeni. Ksiądz się
śmieje, my oczywiście też. Zachęcony przez nas, dał się namówić na „coś
jeszcze”. Tym razem parodiował papieża Benedykta XVI, „po włosku”, oczywiście
zmyślając treść. Byliśmy zachwyceni. Potem śpiewy religijnych piosenek, a
następnie, z głośników popłynęła melodia „poloneza”, którą słyszałem wczoraj.
Na rżysku ustawiają się pary. Będziemy tańczyć. Nie kwapiłem się do pląsów, ale
siostra zakonna mnie zmobilizowała.
Panu
naszemu pieśni grajcie
Wysławiajcie
Jego święte Imię.
Panu
naszemu pieśni grajcie.
Wysławiajcie
Jego święte Imię.
Alleluja, Alleluja, Alleluja, Alleluja!
Alleluja, Alleluja,
Alleluja, Alleluja!
Nie tylko chodzimy
w kółko, ale są też figury. Sceneria, trzeba przyznać, wyjątkowa. Przypomina mi
się, kiedy ostatni raz tańczyłem poloneza – czterdzieści lat temu na
studniówce. Apel śpiewamy trzymając się za splecione ręce. Robi się szaro. Ale
to jeszcze nie koniec. Coś się dzieje. Jakieś uśmiechy, szepty, woda w
wiaderkach. Będzie „chrzest” tych pielgrzymów, którzy idą w pielgrzymce po raz
pierwszy. Starsi pielgrzymkowym stażem, usiedli, a my staliśmy w jednej grupie
czekając, co dalej będzie. Można było się spodziewać. Nie chciałem być
zmoczony. Sprytnie wycofałem się na koniec grupy i usiadłem na karimacie wśród
obserwatorów.
Całą
grupę „pierwszaków” potraktowano jako oryginalny chórek. To chórek z PGR-u.
Podzielono pielgrzymów na cztery grupy, to znaczy, na cztery „głosy”. Każda z
grup miała za zadanie naśladować jedno z wiejskich zwierząt. I tak:
„Psy”
– hau! hau!
„Koty”
– miau! miau!
„Świnki”
– kwi! kwi!
„Krowy”
– mu! mu!
Najpierw
były ćwiczenia, a potem próba generalna. Trzeba było śpiewać „swoim” głosem, na
melodię: „Szła dzieweczka do laseczka”, po wskazaniu grupy przez księdza
dyrygenta. Śmiechu było co niemiara, bo wszystko się myliło. Udało się dopiero
za czwartym razem, „zaśpiewać” prawidłowo. Potem była jeszcze jedna zabawa i
jeszcze zabawa z uciętą butelką, monetą i wodą, no i wreszcie właściwy
„chrzest”. Były ustawione trzy miski z ciepłą wodą, do których w kolejności się
podchodziło, a klerycy i księża, nachyloną osobę, polewali obficie wodą po głowie.
I
tak, dobrze już późno w nocy, zakończył się ten dzień.
DZIEŃ SIÓDMY
Jest
piątek, 6 sierpnia 2010 roku. Siódmy już dzień idziemy w pielgrzymce do
Częstochowy. Coraz bliżej do osiągnięcia celu. Daje się we znaki zmęczenie, ale
i czujemy radość, że już wkrótce będziemy mogli sobie powiedzieć – doszliśmy!
Dzisiaj
32-kilometrową trasą zmierzamy do Łomnicy. Wspominamy Przemienienie Pana Jezusa
na Górze Tabor. Hasło związane z tym wydarzeniem – „Mistrzu, dobrze, że tu
jesteśmy” (Łk. 9,33). I moja dzisiejsza intencja, jakby pokrywa się, oczywiście
w pewnym sensie, z przemienieniem, z przemianą. Idę, myśląc szczególnie o
zmarłych: Janie i Janinie Bartniczukach oraz zmarłych z rodziny Stawickich i
Bartniczuków. Cały czas pamiętam o intencji głównej, w związku z którą zdążam
na Jasną Górę. Planowana pobudka była o godz. 4.45, ale sam obudziłem się już o
4.20. Jak co dzień o świcie – przyciszone głosy, rozsuwanie namiotów i śpiworów
– czas wstawać. Co przyniesie ten nowy dzień?
Wyruszyliśmy
o 5:50. Na początku szliśmy przez pola kierując się do widocznego lasu. Przez ten
las szliśmy ponad dwie godziny, raz tylko przechodząc szosę i raz idąc po
szosie może 200 metrów. Może dlatego, że to las, nie „szły” z nami wózki z
małymi dziećmi. W lesie też, przy skrzyżowaniu leśnych traktów, zarządzono 30
minut postoju.
Jest
taka religijna piosenka:
Jezus,
Jezus, Jezus o poranku,
Jezus
i w południe,
Jezus,
Jezus, Jezus, gdy zapada zmrok.
Dalej są jeszcze cztery zwrotki. Często, gdy
zbliżamy się do postoju (ja zupełnie nie mam orientacji, kiedy będziemy się
zatrzymywać) młodzież z entuzjazmem, na melodię tej piosenki, śpiewa:
Postój,
postój, postój o poranku,
..........
Na
postoju odnalazły się „nasze” wózki, na które popularnie mówi się – rydwany.
Około
godziny jedenastej zatrzymaliśmy się na skraju lasu, w ustronnym miejscu, na
polanie. Są jakieś zabudowania gospodarcze, jakieś płoty, ale prawdopodobnie to
wszystko jest opuszczone, bo nie ma żadnych ludzi ani nawet pies nie szczeka.
Dalej widać, jak wzrokiem sięgnąć, przestrzeń łąk. Są już samochody, jest
sanitarka i sklepik ze zdjęciami. Tu będzie msza św. Jest ustawiony ołtarz.
Bardzo gorąco. Ludzie porozkładali się w lesie na chwilę wytchnienia. Niektórzy
natychmiast zasypiają. Części z nich już nic nie obudzi przez czas postoju.
Siedzę pod siatką ogrodzenia na ciepłej, gołej ziemi. Jakiś brat dał mi foliową
torebkę, żebym chociaż na niej usiadł. Nie wypadało odmówić. Jestem na boso,
niech stopy odpoczywają. Jeszcze przed mszą św. zasłabł na placu jeden
młodzieniec. Od razu powstało pewne poruszenie, podbiegła pani doktor z
pielęgniarką. Po jakimś czasie podnieśli go i prowadzili do ambulansu. Widać
było, jak delikatnie, ale bezskutecznie opiera się. Nie chciał iść. Może
obawiał się, że wypadnie z pielgrzymki, ale poszedł. Widziałem go potem, jak
przystępował do komunii św.
Dziwne to było, ale myślę, że dopuszczalne i
nie gorszące, jak pielgrzymi podchodzili do komunii w skarpetkach lub boso.
Jeżeli
ktoś poczuje się niedobrze, albo zachoruje, to wtedy trafia do lekarza. Lekarz
ocenia, czy taki pielgrzym może iść dalej. Jeśli nie, to jeździ busem, ale nie
z pielgrzymką, tylko z bazy na bazę. Co tam w ciągu całego dnia robią, to ja
nie wiem, ale chyba są amatorzy takiego „pielgrzymowania”, bo ksiądz Brudnowski
po mszy św. zwracał uwagę, że takich „chorych” jest zdecydowanie za dużo, a już
całkiem niezrozumiałe jest, że młodzi „chorują” parami. Obiecał, że sam
sprawdzi listę chorych. Dla tych pielgrzymów, którzy w ciągu dnia nie mają
możliwości uczestniczenia we mszy św., jest odprawiana liturgia wieczorem lub
rano na miejscu w bazie w namiotowej kaplicy.
I
znów idziemy cały czas przez las. Inaczej odbiera się śpiewane piosenki,
inaczej brzmi modlitwa różańcowa. Już drugi raz słyszałem tą samą intencję: „o
dobrego męża dla mnie, moich sióstr i moich kuzynek”. Modlimy się też, już
kolejny raz, o powołania kapłańskie w parafii w Piławie Górnej. W pewnym
momencie wyszliśmy z lasu na polną drogę. Niby nic szczególnego, bo po takich
drogach też często chodzimy, ale tym razem ukazał nam się wyjątkowy widok.
Szliśmy wprost na kościół z dwoma wysokimi wieżami. Na tle horyzontu odcinał
się on wyraźną czerwienią murów i wież. Szybko zaczyna się chmurzyć. Po prawej
stronie akurat tam gdzie będziemy nocować w oddali słychać grzmoty. Z
niepokojem patrzymy w niebo.
Wyszliśmy
na wąską szosę tuż przy kościele. Nie widać żadnych ludzi. Kościół stoi na
uboczu wioski. Jest zamknięty. Chyba przewidziana jest krótka przerwa, bo
stoimy. Są samochody, jest otwarty sklepik. Pielgrzymi kupują bułki i chleb.
Nikt nas po drodze niczym nie poczęstował. To przecież lasy. Rano zjadłem dwie
kromki chleba, a po mszy św. słodką bułkę. Stanąłem w kolejce do sklepiku po
bułki, ale bułek zabrakło. Nie kupię przecież całego chleba żeby go nosić w
plecaku! A może jednak kupić? Za późno się zdecydowałem. Chleba też już nie ma.
A
jednak lunęło. Szybko zakładamy płaszcze, dzieci z wózkami już są w busach.
Chyba odwiozą ich do bazy na nocleg. Słyszymy komendy do ustawienia się na
szosie grupami i zaraz, mimo deszczu, będziemy szli dalej. Ale pada mocno. Nagła
zmiana decyzji. Ktoś otworzył kościół i możemy się w nim schronić. Kościół jest
przestronny i bardzo zadbany. Na siedzeniach ławek - miękka wykładzina. Ze
zdziwieniem czytam napisy na tabliczkach przytwierdzonych do ławek z podaniem
nazwiska osoby, która o wskazanej godzinie ma prawo siedzieć właśnie w tym
miejscu. W ustronnym miejscu prezbiterium siedzi starszy ksiądz, może
proboszcz, ale nas nie wita. Modli się. Właśnie minęła godzina piętnasta -
Godzina Miłosierdzia i czas odmówić koronkę do Bożego Miłosierdzia.
Ciągle
mocno pada. Dziewczyny intonują pieśń:
O
Pani, ufność nasza w modlitwy Twej obronie,
Chroń
nas, chroń nas, Królowo Pokoju!
Ta
melodyjna sentencja wielokrotnie powtarzana, nastraja do jakiegoś wewnętrznego
wyciszenia, zadumy i refleksji. Trwamy w modlitewnym skupieniu, czekając na
dalsze decyzje. Przestało grzmieć.
Mimo
padającego ciągle deszczu po godzinie wychodzimy przed kościół. Idziemy dalej
polną drogą wśród łanów zbóż i kukurydzy. Ze względu na piątek, odprawiamy Drogę
Krzyżową. Jako rozważania odczytywane były teksty zakonnika z Medjugorie. Znów
dochodzimy do lasu. Cały czas mokra trawa i błoto. Jeden z naszych funkcyjnych,
zrezygnował z omijania kałuż i szedł ich środkiem w skarpetkach. Kiedyś jednak
deszcz musiał przestać padać. Co chwilę widać, jak ktoś w marszu zdejmuje
płaszcz i po zwinięciu przytwierdza go do plecaka. Znów jest pogodnie i ciepło.
Jednak mokre skarpety i obuwie na pewno nie zdążą wyschnąć do postoju.
Doszliśmy
do Łomnicy. Miejsca na namioty dużo, ale miejscami stoją kałuże. Trawa mokra po
deszczu. Rozkładam namiot, uważając, aby był trochę wyżej od poziomu wody w
dość rozległym zagłębieniu. Trzeba coś zjeść i umyć się. Dzisiaj jest kłopot z
ciepłą wodą, ale i tak widzę, jak pielgrzymi myją się w wolnych miejscach na
trawie. Nie wszyscy czekają w kolejce do kabin. Ja też się myję na dworze, przy
namiocie lub w jakimś innym miejscu. Dość powszechny jest widok mycia włosów.
Ja to nie mam z tym problemu, bo mam bardzo krótkie (opłuczę tylko z kurzu),
ale widzę często kobiety i dziewczyny z rozpuszczonymi, mokrymi włosami lub
głowy w turbanach z ręczników. Na niektórych postojach zauważam, jak pielgrzymi
gdzieś wędrują z ręcznikami na ramieniu. Okazuje się, że idą umyć się do
znajomych gospodarzy. W jakiś sposób, wędrując przez lata i zatrzymując się w
tych samych miejscach, zapoznawali się. Jest w tym też pewna doza zaradności, a
może i radość tych, którzy choć na umycie się przyjmą pielgrzyma.
Dziś
ksiądz Rafał poszedł na wieś z ręcznikiem „sprawdzić” gościnność gospodarzy.
Nie przyznawał się, że jest księdzem i dlatego może, tam gdzie zachodził,
odmówiano mu możliwości umycia się.
Generalnie
w, jak to się mówi, „opolskim”, jest w mieszkańcach jakaś nieufność do
pielgrzymów. Nam to nie przeszkadza, bo jesteśmy pielgrzymką „namiotową”, ale
pozostaje jakiś niedosyt otwartości tutejszych ludzi. Nie ma ich na trasie.
Gdzieś, ktoś patrzy przez szybę. Czasem ktoś stojący przy sklepie odwróci do
nas głowę, czasami ktoś stoi w furtce. Wszystkich serdecznie pozdrawiamy, a
siostry zakonne podbiegają i dają wszystkim obrazki. Dzielnie pomaga im w tym
jeden z młodszych chłopców. Pytałem o ten problem starszych stażem pielgrzymów.
Ta niechęć to podobno przykre sytuacje z przeszłości, z czasów „komuny”, kiedy
to władze były przeciwne pielgrzymkom. Wtedy jeszcze goszczono się na
kwaterach. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa udając pielgrzymów, podczas
zakwaterowania gospodarzom robili specjalnie różne szkody. Wszystko to „szło”
na konto pielgrzymki i Kościoła. W takiej sytuacji, następnym razem już
gospodarze od pielgrzymek dystansowali się i być może po dziś dzień dlatego tak
jest.
Ksiądz
Brudnowski pochwalił dziś publicznie podczas ogłoszeń naszych bagażowych.
Mówił, że w grupie drugiej, brat Roman i „Chimen”, ze wszystkich bagażowych
najlepiej sobie radzą. Bagaże zawsze równo poukładane rzędami i przez to szybko
dostępne. W samochodzie też układane a nie rzucane jak worki z kartoflami. Wiadomo – lata
praktyki, ale ja trochę podejrzewam naszego przewodnika, czy czasami do tego
wyróżnienia nie przyczynił się. Każdy przecież ucieszyłby się, gdyby go
pochwalono. Ale, żeby to tak do końca zrozumieć, trzeba znać i Romana, i
„Chimena”.
Ponieważ
sprawozdanie z tego dnia nie zajmuje zbyt dużo miejsca, wspomnę o niektórych
sprawach, które się na pewno wydarzyły podczas pielgrzymowania, a dokładnie nie
wiem kiedy, oraz o innych spostrzeżeniach, o których jeszcze nie pisałem.
Wspominałem
o konferencjach w drodze, głoszonych przez księży i diakonów, ale konferencje,
a może raczej pogadanki czy rozszerzone informacje, głosiły również osoby
świeckie. Była w naszej grupie starsza, bardzo sympatyczna, zasługująca na
zaufanie pani, która opowiadała o zorganizowanej formie modlitwy w grupie
określanej jako „ Jerycho”. Ks. Przewodnik przedstawiał tę panią dobrodusznie,
jako „Siostrę Jerycho”. Ta grupa modlitewna, to ludzie z całego kraju, w
różnych zawodach, zbierający się cyklicznie, lub w miarę potrzeby na wspólną,
intensywną modlitwę w jakiejś ważnej, konkretnej sprawie. Podawała przykłady.
Przyznaję, że nie wiedziałem o takiej inicjatywie świeckich katolików i cieszy
to, że są wśród nas tacy troskliwi ludzie.
Inna
pani przedstawiła nam inicjatywę „duchowej adopcji dziecka poczętego zagrożonego
aborcją”. O tym słyszałem i w naszej parafii taka grupa jest. Opowiadała, na
czym ta duchowa adopcja polega. Jest to bardzo proste i nie wymaga dużego
wysiłku. Trzeba wypełnić odpowiednią deklarację i w intencji duchowo zaadoptowanego
dziecka co dzień odmawiać jedną dziesiątkę różańca przez dziewięć miesięcy.
Podkreślała jednak, że musi być to modlitwa odmawiana codziennie. Oczywiście
nie jest wiadomym, jakie to jest dziecko, ale ważne jest, by w tym świecie, w
którym ginie tak wiele niewinnych, poczętych dzieci poprzez okrutną aborcję, nie
być biernym i obojętnym. Zachęcała do pobierania deklaracji i informowała, że w
tej intencji będzie odprawiona msza św. na Górce Przeprośnej i tam też, jeszcze
będzie można pobrać deklarację.
Jeszcze
raz wspomnę o sprzęcie nagłaśniającym. Ci, co niosą „tuby” i „studio”, jeśli
również niosą plecaki, muszą je nieść z przodu. Zasadniczo plecak, jak sama
nazwa wskazuje, nosi się na plecach, no, ale jak trzeba ... Ja nie próbowałem,
ale wielu z pielgrzymów, też tak plecaki nosiło, zapewne po to, aby odciążyć plecy.
„Tuby” idące z przodu wyznaczają też początek grupy. Na wysokości „tuby”
powinien „iść” znak. Przed nim są już tylko wózki, jeśli nie jest to grupa
prowadząca pielgrzymkę. Tego szyku trzeba pilnować, aby grupa była zwarta i
stanowiła jedną całość. Często jednak słyszy się komendę przewodnika: „Nie
wychodzić przed tuby”. Podobnie jest ze studiem. Gdy robi się gdzieś w środku
luka, słychać komendę: „ Wyprzedzać studio”. Odpowiedzialne za ten sprzęt
osoby, ciągle mają na uwadze, aby przewody zawsze były w bezpiecznej odległości
od ziemi. O to też dbają sami pielgrzymi. Jeśli przewód jest za długi, nawija
się go na specjalne uchwyty przy stelażu.
Pielgrzymi,
a szczególnie młodzież i dzieci, nauczyli się jeszcze jednego grupowego,
żywiołowego tańca. To „Osiołek”. Zabawa polega na tym, że jej uczestnicy
ustawiają się najpierw w duże koło, przodem do środka, w środku jest jedna
osoba, tzn. osiołek. Puszczają muzykę – melodię „Osiołka” i ten osiołek,
podskokami, biegnie do pewnego momentu wewnątrz koła przy uczestnikach. Potem
zatrzymuje się przed kimś i wtedy już razem, wykonują taneczne ruchy będąc do
siebie przodem, potem tyłem i bokiem. Jest to, pewnego rodzaju zaproszenie, do
wejścia w środek koła. Kończy się pierwszy cykl zabawy i w środku są już dwa osiołki.
Muzyka cały czas gra, osiołki są cały czas w ruchu. Po drugim cyklu, w środku
już są cztery osiołki, potem osiem, szesnaście, i tak do końca, aż wszyscy
zostaną osiołkami. Bardzo ciekawa zabawa, aż samemu chciałoby się potańczyć,
ale nie wypada. Słowa są takie:
Biegnie,
biegnie mały osioł
Biegnie,
biegnie mały osioł
Biegnie,
biegnie mały osioł
Od
samego rana
W
przód, w przód, w przód kochana
W
tył, w tył, w tył kochana
W
bok, w bok, w bok kochana
Od
samego rana.
„Taniec
belgijski” i „Osiołek” są nieodłącznym elementem postojów, na których jest
odpowiednia ilość miejsca. Widziałem też, jak jedna z grup ruszała z postoju w
rytmie „Zorby”. Muzyka gra, oni trzymają się pod ręce, no i tańczą, dopóki im
się wszystko nie pomyli przy szybszych taktach. Wtedy, ze śmiechem, ruszają na
szlak.
Jest
taka religijna, pielgrzymkowa piosenka, podczas śpiewania której trzeba
wykonywać pewne ruchy:
Gdy
Boży Duch napełnia mnie
Jak
Dawid śpiewać chcę!
Gdy
Boży Duch napełnia mnie
Jak
Dawid śpiewać chcę!
Jak
Dawid, jak Dawid, jak Dawid śpiewać chcę!
Jak
Dawid, jak Dawid, jak Dawid śpiewać chcę!
Potem
w miejsce ... „śpiewać”... jest, kolejno – klaskać, wielbić i skakać. Ta
piosenka, to nawiązanie do Starego Testamentu i sceny niesienia w orszaku, z
uczestnictwem króla Dawida – Arki Przymierza. Wtedy śpiewano, grano na wielu
instrumentach i tańczono. Może to właśnie tłumaczy radosny nastrój pielgrzymki?
A poza tym, przecież, chrześcijanin ma być radosny.
We
wszystkie dni pielgrzymowania dwa razy dziennie w czasie marszu, rano i przed
dojściem na bazę, jest błogosławieństwo, w którym aktywnie uczestniczą wszyscy
pielgrzymi, poprzez gest wyciągniętej ręki nad sobą, bratem czy siostrą idącymi
obok lub symbolicznie, nad wszystkimi. Jest to takie wzajemne błogosławieństwo.
W tym czasie śpiewamy, po dwa razy każdą sentencję:
Bło-o-gosławieństwo
Pana nad nami,
W
Jego Imię błogosławimy się.
Bło-o-gosławieństwo
Pana nad Tobą,
W
Jego Imię błogosławimy cię.
Bło-o-gosławieństwo
Pana nad Wami,
W
Jego Imię błogosławimy was.
Kiedy
w naszej grupie konferencję głosił bliski kolega z seminarium, naszego księdza
Rafała, pytał on, czy praktykuje się w naszej grupie takie błogosławieństwo.
Mówił też o jego sensie. Podawał przykład z jednej parafii łódzkiej dzielnicy,
słynącej z bardzo złej reputacji (może Bałuty?). Parafianie podjęli taką
krucjatę: Chodząc po dzielnicy, w duchu zwracając się do przechodniów mówili: „Błogosławię
Cię”. Ksiądz twierdził, że przyniosło to widoczną poprawę w dzielnicy. Zamiast
złorzeczyć i przeklinać kogoś – błogosławić!
Przed apelem ks. Paweł łączył się z duchowymi
pielgrzymami z naszej parafii, zgromadzonymi o tej porze przed figurą Matki
Bożej. Akurat przypadkowo byłem świadkiem tej rozmowy. Zdawał krótką relację z
dzisiejszego dnia. Podał telefon komórkowy jednej ze starszych kobiet z
Bielawy. I ja się wtrąciłem, z prośbą do księdza, aby spytał, ilu jest, tam w
Bielawie zgromadzonych duchowych pielgrzymów. Zapytał: „Brat Bolesław pyta... „
(Zosia potem to potwierdziła).
Apel dziś jest
wspólny. Nie ma zbyt wielu ludzi. Z księdzem Przewodnikiem jest dwóch panów,
może miejscowych. Dają o sobie świadectwo. Każdy zaczynając mówić, przedstawia
się imieniem i dodaje .... alkoholik. Należą do „A A” (Anonimowi Alkoholicy) i
opowiadają o swojej walce z tą straszną chorobą. Od wielu już lat nie piją, ale
ciągle muszą się mieć na baczności. Jeden z nich, po sześciu latach
abstynencji, nie wytrzymał. Walkę musiał zaczynać od nowa. To bardzo
sympatyczni panowie.
DZIEŃ ÓSMY
7
sierpnia 2010 roku. Sobota. To ósmy dzień pielgrzymki. Z Łomnicy idziemy do
miejscowości o wdzięcznej nazwie – Jezioro. Ładnie brzmi. Może sobie popływamy?
Mamy do przejścia 28,5 km, ale cóż to znaczy w odniesieniu do tego, co już
przeszliśmy. Będziemy szli przez: Wędzinę, Ługi-Radły i Dąbrowę.
Sobota,
a więc to dzień tygodnia szczególnie poświęcony Maryi. I stąd zapewne
dzisiejsze wspomnienie Niepokalanego Serca Najświętszej Maryi Panny i
zawierzenie Maryi wszystkich kapłanów pielgrzymkowych. Hasło dnia: „Świętymi
bądźcie, bo Ja jestem święty” (Kpł. 11,44). Ja szczególnie będę się modlił, za
wszystkich organizatorów i dobrodziejów tej naszej pielgrzymki.
Minął
tydzień wędrówki do Matki Bożej na Jasną Górę. Od szóstego dnia jest mi już
trudno. Nie mam, co prawda pęcherzy, ale bolą stopy. Chodzę w sandałach i daje
się już wyraźnie odczuć zdarte nierówno podeszwy. Na pierwszy etap dziś
założyłem buty, bo jest mokro, a znów będziemy iść przez lasy.
W
nocy usłyszałem, jak w namiot bębnią krople deszczu, ale zasnąłem z powrotem z
nadzieją, że mnie nie podmyje. Potem jednak deszcz przestał padać, a wiec „po
ludzku” będzie można zwinąć obozowisko. O 4.15 słyszałem już rozsuwanie
śpiworów, choć pobudka dziś o 5.00. O 4.30 zaczął znów padać deszcz, ale taki
drobny. Na dworze mgła. No cóż, trzeba się zwijać. Nie jest zimno. W namiocie –
kałuża. Zaparzyłem herbatę i co nieco zjadłem.
Msza
św. miała być w widocznym z daleka kościele, ale ze względu na pogodę, aby nie
opóźniać wyjścia na trasę, była na placu po zwinięciu obozu. Za liturgię słowa
i śpiewy odpowiedzialna była nasza grupa wspomagana przez dwie dziewczyny,
które bardzo w śpiewach udzielają się w całej pielgrzymce. Wyruszyliśmy zaraz
po mszy św. Było różnie; padało i nie padało, ale było bardzo mokro. Idziemy w
płaszczach. Plecak mokry od potu. Duże lasy, wysokie sosny, bardzo specyficzne
maszerowanie. Nasz ks. Przewodnik prosił w lesie, że jeśli ktoś zostaje do
„toalety” to koniecznie z kimś, aby się nie zgubić. To są obszarowo bardzo duże
lasy i łatwo pobłądzić. Podał przykład całej pielgrzymki, która kilka lat temu
zaginęła w tych lasach i do tej pory błądzi nie mogąc znaleźć z niego wyjścia.
Ksiądz
Rafał w drodze dał nam znów popis swoich możliwości parodiowania. Tym razem był
„wykład” po włosku papieża Benedykta XVI, a tłumaczem był kolega księdza z
seminarium. Wykonanie było znakomite. Potem w hierachii, w kolejności, był
jeszcze kardynał Stanisław Dziwisz, a później jeszcze parodiował jednego
wikarego, u którego wykorzystał charakterystyczny zwrot. Było czego posłuchać.
Na
postoju w lesie kupiłem sobie dwie zwykłe, świeże bułki i wiejski serek.
Wszystko zjadłem. Byli pielgrzymi, którzy nawet te pół godziny przerwy
wykorzystywali na sen. Nic dziwnego. Zmęczenie daje się we znaki.
Dalej
idziemy tym samym lasem. Proste, leśne, dobrze utrzymane drogi. Dopiero na
skrzyżowaniach można było zorientować się, że są to drogi pożarowe. Każda ma
swoje oznaczenie odpowiednim numerem. Przechodziliśmy też w lesie przez tory
kolejowe. Dla bezpieczeństwa zwinięto sprzęt nagłośniający. Na torach stało
dwóch porządkowych z lornetkami. Tory, proste na całej, widocznej długości
gdzieś w oddali na horyzoncie zlewały się z lasem. W scenerii lasu odmawialiśmy
różaniec. Jakiś młodzieniec jedną dziesiątkę odmawiał po niemiecku. Oczywiście
my odpowiadaliśmy po polsku. W intencjach ktoś zrozpaczony prosił: „ Mamo
pomóż, ja już dłużej nie mogę!!!”.
Ciągle
idziemy wysokim, sosnowym lasem. Całkiem znienacka zaczęło grzmieć i zerwał się
wiatr. Będzie burza. Zaczęło lać wcześniej niż się spodziewaliśmy. W takiej
sytuacji, zapewne każdy by się zatrzymał i próbował przeczekać burzę. W
pielgrzymce jest inaczej. W marszu ubieramy się w płaszcze. Nikt się nie
zatrzymuje. Najgorzej mają ci, co coś niosą, ale jeden drugiemu pomoże. Po
deszczu porobiły się w lesie ogromne kałuże tak, że czasami trzeba je omijać
lasem. Z drugiego postoju wózki pojechały do bazy. Nie dało się nimi dłużej jechać.
Na postój zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym było mnóstwo dorodnych czarnych
jagód. Wielu z tego skorzystało w tym również ja.
Dochodząc
do miejscowości Jezioro, w okolicy żadnego jeziora niestety nie widzieliśmy. Za
to na drodze, ze sto metrów od miejsca noclegowania, była taka ogromna kałuża,
że cała pielgrzymka szła pojedynczo i wolno, aby tą kałużę ominąć. Wreszcie
widzimy pod lasem nasze samochody. Jesteśmy na miejscu. Chciałoby się iść na
prawo, na skróty, ale rosną na polu jakieś drobne roślinki. Nie możemy przecież
niszczyć uprawy. Kiedy jednak przypatrzyłem się dokładniej tym roślinkom,
okazało się, że to po prostu zielsko i to w dodatku kiepskie. Ziemia tak
wyjałowiona, że nawet zielsko nie bardzo ma chęć rosnąć. Po lewej stronie rośnie
łan żyta, ale jakże mizernego. Nigdy w życiu nie widziałem tak marnego żyta.
Widocznie słaba tu ziemia.
Miejsca
na namioty – ile kto chce. Rozkładamy się pod lasem na ugorze. Są miejsca z
jakimiś starymi korzeniami, gałęziami. Teren pod namiot trzeba wyrównać.
Rozkładam się dość daleko od innych.
O
godzinie 18.00 rozegrano finałowy mecz piłki nożnej. Poszedłem. Jest piękne
boisko w ustronnym miejscu, między lasem a zagajnikiem. Dwie ostatnie drużyny.
Zawodnicy ubrani w piłkarskie stroje. Grupa trzecia w zielonych strojach z
napisem z przodu „EuroArss”, a z tyłu „LSO Lądek Zdrój” (LSO – Liturgiczna
Służba Ołtarza). Grupa ósma w strojach pomarańczowych z napisem „BERIT”. „T”
przedłużone do góry przedstawia krzyż. Znalazło się nawet trzech sędziów.
Kibice drużyn licznie zgromadzili się po obydwóch stronach boiska, z flagami, z
bębenkami i entuzjazmem do dopingu. Gwizdek sędziego i zaczęło się. Obie
drużyny grały niesamowicie. A jaki doping!? Ostatecznie „Zieloni” wygrali 3:2.
Niski wynik też świadczy o wyrównanej grze obydwu drużyn. Po wygranej – szał w
trzeciej grupie. Jakieś tańce piłkarskie zawodników, wspólne ukłony dla
publiczności, podziękowania dla przeciwnej drużyny, rzucanie się zawodnikom na
szyję i tort dla zwycięskiej drużyny. Były przeżycia. Ja kibicowałem trójce.
Przechodząc
wieczorem między namiotami do księdza Pawła, aby zapisać się na autokar z
Częstochowy do Bielawy, zauważyłem niesamowite zjawisko. Nigdy wcześniej
niczego podobnego nie widziałem. Otóż namiot tych wspomnianych wcześniej państwa
z Bielawy z parafii Miłosierdzia Bożego, obsiadły fruwające mrówki. Było ich
mnóstwo, całe roje. Dziwne to zjawisko obserwowało wielu pielgrzymów.
Właściciele namiotu stali bezradni, nie wiedząc, co począć. Mrówki siedziały
tylko na tym jednym namiocie. Nie wiem, jak to się skończyło.
O
godzinie 20.30 – apel na ugorze. I tym razem osobno w grupach, a może tylko
nasza grupa osobno. Zanim zeszli się pielgrzymi z całej grupy, oczywiście były
tańce. Najpierw „belgijski” a potem siostry uczyły jeszcze i innych, podobnych,
też w kole i też ze zmianą partnerów po każdym cyklu. Ludzie szybko załapywali
o co chodzi i cieszyli się wspólnym tańcem, a zapewne jeszcze bardziej tym, że
mogli być blisko siebie, być razem. Potem śpiewaliśmy różne pieśni i piosenki
religijne. Nie sposób, oczywiście, zacytować wszystkich, również tych
śpiewanych po drodze, na postojach i apelach. Niektóre jednak są tak
ekscytujące, że trudno ich nie zanotować. Do takich niewątpliwie należy: „Gdyby
wiara twa”.
„Gdyby
wiara twa była wielka jak
gorczycy
ziarno” – te słowa mówi ci Pan. - /x2
I
z taką wiarą rzekłbyś do góry:
„Przesuń
się, przesuń się”. -/x2
A
góra posłusznie przesunie się, przesunie się, przesunie się.
W
Imię Jezusa przesunie się, przesunie się, przesunie się.
A
chromy skoczy na nogi swe, na nogi swe, na nogi swe.
A
kto jest smutny uśmiechnie się, uśmiechnie się, uśmiechnie się.
A
kto łzy leje ten otrze je, ten otrze je, ten otrze je.
Spływa,
spływa, spływa Duch Święty /x2
Duch
Święty swą mocą dotyka mnie, dotyka mnie, dotyka mnie.
Od
czubka głowy po stopy me, po stopy me, po stopy me.
Duch
Święty swą mocą dotyka cię, dotyka cię, dotyka cię.
Od
czubka głowy po stopy twe, po stopy twe, po stopy twe.
Spływa,
spływa, spływa Duch Święty. /x2
To
ulubiona melodia brata Mateusza. Bardzo dobrze czuje się w pielgrzymce i
świetnie gra na gitarze. Prowadzi też „Godzinki”.
Poszarzało
najpierw na dworze, a potem zrobiło się już ciemno. Ale widać dobrze. Oczy
przyzwyczaiły się do mroku, a i gdzieś na zachodzie, na horyzoncie, pozostało
jeszcze trochę światła. W tej scenerii zwracając się do nas siedzących na
materacach, karimatach i na czym kto miał, ksiądz Rafał mówił kim tak naprawdę
jesteśmy dla Pana Boga. My, tu zgromadzeni wszyscy razem i każdy z osobna.
Wyjaśniał nam, jak Panu Bogu na każdym z nas zależy i jak każdego z nas
bezgranicznie kocha. Mówił do nas i o nas. Mówił o naszym trudzie
pielgrzymowania i sensie tego przedsięwzięcia. To, o czym mówił, było tak
bezpośrednie i szczere, że aż czuło się wśród nas obecność Pana Boga. Każdy z
nas w oczach Boga poczuł się kimś wartościowym, kimś ważnym. Ksiądz mówił o
naszym wybraństwie, aby śmiało świadczyć o Chrystusie w swoich rodzinach i
środowisku i żyć według Jego nauki.
Na
zakończenie w dużym kole trzymając się za splecione ręce, śpiewamy Apel:
Apel,
apel,
To
słowo, to słowo
Jak
rozkaz, jak rozkaz
Pobudka,
wezwanie.
Więc
jestem, czuwam i kocham.
Więc
jestem, czuwam i kocham
Apel
Twój.
Jasnogórska
Pani.
Potem
trzech naszych księży, którzy dzielą z nami trudy pielgrzymowania, każdego
indywidualnie błogosławiło poprzez nakładanie rąk na głowę i odmówienie
modlitw. Błogosławieństwo było przez jednego księdza oczywiście a nie przez
trzech.
I
tak umocnieni w wierze, rozeszliśmy się do swoich namiotów na przedostatni
nocleg.
Niedziela
8 sierpnia 2010 roku. To już dziewiąty dzień pielgrzymki, dzień przedostatni. Z
miejscowości Jezioro idziemy już do Częstochowy. Do przejścia niedużo, bo tylko
20,5 km. Zatrzymamy się w dzielnicy Kawodrza. Hasłem dnia jest: „Nie bądź niedowiarkiem,
lecz wierzącym.” (J.20,27). Jeszcze ostatnie godzinki i ostatni różaniec. Moja
intencja na tą drogę to ta, z którą szedłem od Świdnicy, a która w zamysłach
była od dawna.
Wyruszamy
trochę później, bo to niedziela. Niby pobudka miała być, o 6.00, ale obudzono
nas już o 5.15. Pochmurno i trochę zimno, jednak na horyzoncie, jakby się
przejaśniało. Nie miałem SMS-a od Zosi i ubrałem się jak co dnia, z krótkim
rękawem, w cienkie spodnie za kolana i bez kurtki. Z doświadczenia wiem, że w
drodze można się, podczas marszu rozgrzać. Tym razem jednak przeliczyłem się.
Jest zimno i siąpi deszcz.
Postój
w Blachowni, czy za Blachownią w (na) Górce Przeprośnej. Wiele o tej Górce
słyszałem i miałem o niej swoje wyobrażenie. Jednak to, co zobaczyłem, nie
pasowało do mojej wizji. To duża polana, w pewnej odległości od szosy, co
dawało poczucie odosobnienia. Na polanie na brzegu stoi duży krzyż z postacią
ukrzyżowanego Chrystusa. Góra faktycznie jest, ale to jest hałda odpadów z
jakiegoś wyrobiska albo huty, porośnięta krzakami i małymi drzewami. Przy tym
krzyżu przygotowany jest już polowy ołtarz. Kiedy weszliśmy na polanę i
rozłożyliśmy się na niej grupami, pielgrzymi zaczęli się spontanicznie ściskać
i przepraszać. Znajomi i nieznajomi, starzy i młodzi, dawali upust swojej
radości, że jesteśmy razem, że jest brat i jest siostra, i właśnie dobrze, że
jest. A jeśli w czasie tej pielgrzymki, komukolwiek w czymś zawiniłem – to
przepraszam. Przepraszam wszystkich, w geście pojednania. Znikają bariery
nieśmiałości, jest jakoś rodzinnie, prawie jak w wigilię. Tym uściskom nie było
końca.
Zaskoczyło mnie to, że znów widziałem wśród
pielgrzymów burmistrza Ząbkowic.
Ale
przyjechał już ksiądz biskup Ignacy Dec ze swoim sekretarzem. Będzie głównym
celebransem podczas odprawianej mszy św. Wyszli po niego dwójkami nasi chłopcy
ze Służby Porządkowej w odblaskowych kamizelkach. Powoli szedł do ołtarza,
zatrzymując się wśród pielgrzymów. Dłuższą chwilę poświęcił Służbie Medycznej.
Ks. biskup dostał od nas cienką, czarną kurtkę z napisem: Ks. BISKUP IGNACY DEC
7 PIELGRZYMKA ŚWIDNICKA.
Usiadłem
na plecaku, szczelnie okrywając się przeciwdeszczowym płaszczem. Bardzo zimno.
Cały czas siąpi deszcz, co jeszcze to zimno pogłębia. Kiedy na chwileczkę tylko
wyszło słońce – o jak było dobrze. Spod ołtarza odczytano wyniki turniejów
piłkarskich i wręczono puchary. Były też różnego rodzaju organizacyjne
ogłoszenia. Potem msza św. i okolicznościowe kazanie wygłoszone przez biskupa.
Dopiero pod koniec mszy zza chmur przedarło się słońce. Wtedy już było dobrze.
Po mszy św. wystąpili przed ołtarz ci, co przystąpili do ruchu modlitwy za
poczęte, zagrożone aborcją dzieci. Byłem zdumiony ich ilością. Było ich może
nawet dwustu. Razem odmówiliśmy pierwsze modlitwy. Od dziś przez dziewięć
miesięcy ludzie ci będą się co dzień modlić za te dzieci.
Potem
była jeszcze możliwość zrobienia sobie zdjęcia z księdzem biskupem. Do wyjścia
mamy jeszcze pół godziny czasu.
Chłopcy
z pierwszej grupy zrobili trzykondygnacyjną piramidę. Na samej górze stała
dziewczyna ze znakiem grupy. Chłopaki z innej grupy też coś pokazali: Może
dziesięciu, lub dwunastu, ustawiło się w koło, z rozstawionymi nogami i
nachylając się spletli ramionami tworząc coś w rodzaju kopuły. Potem jeden z
zewnątrz, rozpędził się i wskoczył na tą kopułę ślizgiem, tak, że zsunął się po
przeciwnej stronie po ciele kolegi i chwyciwszy go za kostki – zrobił mostek i
tak został. Skakali następni ze wszystkich stron (nie wszystkim to ładnie
wyszło i gramolili się górą), aż każdy ze stojących miał partnera z mostkiem.
Ale to jeszcze nie koniec popisu. Na komendę zaczęli razem podskakiwać,
jednocześnie całą tą bryłę obracając. Niesamowite!
A
potem, oczywiście, „nieśmiertelny” Taniec belgijski. Skąd ludzie czerpią tyle
energii!? Jeszcze w uszach brzmią takty tej melodii, a już leci następna. To
oczywiście „Osiołek”. I znów podskoki i zabawa. Ale i to się skończyło i
ustawiamy się grupami do wyjścia. Gdy wychodziliśmy na szosę, witali nas
duchowi pielgrzymi, którzy już przyjechali kilkoma autokarami. Powitaliśmy ich
oklaskami i okrzykami. W Częstochowie z samego tylko Dzierżoniowa ma być
podobno 200 osób.
Ksiądz
biskup i ks. Brudnowski – główny Przewodnik, idą z pielgrzymami, odwiedzając
każdą grupę. Najpierw idą na początku z dziećmi i z wózkami, i jakby czekają,
aby poprosić biskupa do mikrofonu, co oczywiście niebawem nastąpi. Mamy wszyscy
tą radość, że jest z nami biskup, pasterz diecezji.
Idziemy
szosą lekko pod górkę. Akurat jestem blisko czołówki i widzę, że siostra Joanna
trudzi się pchając wózek z Ewą. Jest okazja pomóc, do czego wcześniej mnie
zachęcała. Podbiegłem. Przyznaję, że nie jest to łatwe zajęcie, a gdy jeszcze
cały czas trzeba troszczyć się o maleństwo i pozostałą czwórkę dzieci – to
niemałe wyzwanie. Szliśmy tak z pięć kilometrów, mijając po drodze tablicę z
napisem „CZĘSTOCHOWA”. Trochę porozmawialiśmy. Siostra Joanna poprosiła mnie,
abym wpisał się do kroniki, jaką założyli małej Ewie.
No i wchodzimy na ostatni postój gdzieś na
peryferiach miasta na dużą łąkę. Są jakieś zabudowania, stary, zdziczały sad i
kawał ugoru. Rozkładałem namiot, gdy podeszła do mnie siostra Gosia z kroniką.
Nie było czasu na czytanie tego, co inni napisali. Ładnie się wpisałem i
oddałem księgę. Namiot mam na skraju obozowiska.
Wyprałem
białe skarpetki na jutrzejszy dzień i suszę na stopach. Mam nadzieję, że
szybciej wyschną niż na wolnym powietrzu. Przy namiotach porozmawiałem z
księdzem Krzysztofem Krzakiem. Widziałem po trasie, jak często korzystał z
pomocy w punkcie medycznym, ale doszedł. Jest rozprężony i zadowolony.
Apel
dzisiaj wcześniej, bo już o godz. 18.00. Zbieramy się przy naszym samochodzie.
To jest ostatni, pożegnalny apel. Nie wiem jak będzie wyglądał. Siadamy
półkolem na karimatach, księża i diakoni przy samochodzie, przed nami, na
niewielkiej skarpie – śpiewające dziewczyny z gitarą i skrzypcami, a przed
nimi, twarzą do nas – ksiądz Rafał z gitarą, na ogrodowym krześle. Zanim
jeszcze wszyscy dotrą, można się trochę powygłupiać. Prym, w tych sprawach,
oczywiście, wiedzie nasz przewodnik – ksiądz Rafał. Na początek śpiewająca
rozgrzewka z chórkiem. Śpiewają razem jakąś piosenkę. Ale po pierwszej zwrotce,
ksiądz przesuwa zamek na gryfie gitary i śpiewa o tonację wyżej. Dobrze brzmi,
więc po następnej zwrotce zamek przesuwa znów wyżej. Dziewczyny sygnalizują, że
następnej zmiany już nie wytrzymają. Ksiądz tylko się uśmiecha. Oczywiście
podwyższył tonację. Jednak po czwartej zwrotce dziewczyny poddały się i
śpiewały niżej. Trzeba było widzieć ich miny. Ksiądz jednak pociągnął.
Potem
ksiądz Rafał wykonał przy akompaniamencie gitary skomponowany przez siebie
utwór, który napisał specjalnie dla tegorocznych maturzystów. To bardzo ambitna
piosenka i bardzo przekonująco zaśpiewana. Utwór ten śpiewany okolicznościowo,
dedykuje tym, na których księdzu bardzo zależy, a, jak to się wyraził: „ Na was
bardzo mi zależy”.
Jeszcze
trochę pośpiewaliśmy i nadszedł czas podziękowań.
Na
początek wystąpiły dwie panie, bez których, jak to ksiądz powiedział,
pielgrzymka by się nie odbyła, w imieniu nas wszystkich podziękowały naszemu
wspaniałemu przewodnikowi – księdzu Rafałowi za to, że był z nami i doprowadził
nas bezpiecznie do Częstochowy. Oklaski i ogólny aplauz był całkowicie
zasłużony. Ksiądz otrzymał kowbojski kapelusz, bo ten, który do tej pory nosił,
już był trochę zniszczony. Takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Ksiądz Paweł i
ksiądz Wojciech otrzymali też kapelusze, ale inne, a diakoni i klerycy –
kapelusze - podobne do tych, jakie mają nasi żołnierze w Afganistanie.
Potem
wywołano na środek brata, który na kwatery rozwoził matki z małymi dziećmi.
Dostał czekoladki „Merci”, którymi od razu poczęstował licznie dziękujące mu
dzieci. Matki też mu dziękowały. Potem były podziękowania tym dwóm siostrom,
„bez których pielgrzymka by się nie odbyła”. Onieśmielone nie chciały pokazać
się na środku, ale wyjścia nie było. Były oczywiście uściski i oklaski. Dostały
po płytce, zapewne z religijnymi piosenkami.
Potem były
podziękowania wszystkim śpiewającym dziewczynom i chłopakom. Dostali po
„złotej” róży. Poproszono też dzieci do lat dziesięciu. Wystąpiło jedenaścioro.
Otrzymali groszki w tubkach. Ksiądz Rafał pozwolił im się wyściskać. Tak go te
dzieci ściskały, aż przewróciły na trawę. Wszyscy leżeli a jeden, który jeszcze
stał, szczupakiem rzucił się na tę gromadę. Siostrom zakonnym też
podziękowaliśmy. Otrzymały po białym, stylizowanym aniołku. One z kolei rozdawały
nam okolicznościowe zakładki do książek. Podziękowaliśmy też wszystkim
funkcyjnym, odpowiedzialnym za różne zadania w pielgrzymowaniu naszej grupy.
Dostali słodycze i breloczki.
No i na koniec ... . Tu ksiądz Rafał
całkowicie rozbrojony powiedział, że na ten moment zawsze czeka najbardziej. Co
roku ma tą radość podziękować... braciom bagażowym i kierowcy samochodu
wożącego nasze bagaże. Wystąpili: brat Roman, kierowca i „Chimen”. Oklaskom nie
było końca, a gdy oni zaczęli się ściskać i trąbić takimi zabawkowymi trąbkami,
które otrzymali, rozbroili nas całkowicie.
Do
nas też ksiądz się zwrócił z podziękowaniami. To było jednocześnie pożegnanie.
Ogromna satysfakcja z przebiegu pielgrzymki, miłe słowa, nieukrywane
wzruszenie. Poczęstowano nas czekoladowymi cukierkami. To już ostatnie
spotkanie. Jeszcze tylko trzymając się za ręce, odśpiewaliśmy nasz apel:
Apel,
apel,
To
słowo, ...
Można
indywidualnie udać się na Jasną Górę na Apel Jasnogórski. Oficjalnie z naszej
pielgrzymki ma pojechać siedem – osiem osób. Na apelu będzie nasz ksiądz biskup
Ignacy Dec.
Jakoś
zrobiło się dziwnie smutno. Pochodziłem po polu namiotowym, pogadałem z
sąsiadami i wcześniej poszedłem spać do namiotu. Jutro mamy do przejścia tylko
siedem kilometrów. Triumfalnie alejami Najświętszej Maryi Panny będziemy
wchodzić na Jasną Górę - cel naszej dziesięciodniowej pieszej pielgrzymki.
DZIEŃ DZIESIĄTY
Poniedziałek,
9 sierpnia 2010 roku. Dziesiąty dzień naszej pielgrzymki. Dziś już triumfalnie
wchodzimy na Jasną Górę. To uwieńczenie naszej wędrówki do Matki Najświętszej.
Idziemy do Niej po nagrodę. Największą nagrodą jest spotkanie z Nią twarzą w twarz
w Jej Jasnogórskim Wizerunku. Pobudka o godzinie 4.45. Hasło dnia: „Jestem,
pamiętam, czuwam!”
Ustawiamy
się do wyjścia w kolejności grup od 1 do 8 tak, jak pielgrzymkę zaczynaliśmy.
Mamy ze sobą wszystkie flagi i wszystkie transparenty. Wielu jest z nami
duchowych pielgrzymów, którzy dojechali na ostatni nasz postój, by razem z nami
iść ten ostatni etap i razem wejść na Jasną Górę. To oni chętnie biorą wszystko,
co jest do niesienia, ale i wśród „naszych” widać duże zaangażowanie. Daje się
zauważyć podniosły nastrój w oczekiwaniu na wyjście. Wszyscy są odświętnie
ubrani, jakby to co mają najlepsze trzymali właśnie na ten dzień. Każdemu z nas
dają nieduże biało-czerwone chorągiewki. Mamy na sobie jednakowe, żółte
koszulki, które dostaliśmy w Popielowie. Każdy ma na szyi zawieszony krzyż. Na
wałach mamy je wysoko podnieść do góry. Niektórzy przez całą pielgrzymkę takie
krzyże nosili na piersiach.
Ruszamy
ze śpiewem na ustach. Jest jeszcze rano, ale na ulicach już spory ruch. W
bezpiecznym przejściu pielgrzymki przez miasto pomaga miejscowa policja.
Mieszkańcy Częstochowy są już przyzwyczajeni zapewne do pielgrzymek w tym
okresie i zachowują się raczej obojętnie na nasz widok. Są jednak też tacy,
którzy odpowiadają na nasze spontaniczne powitania. Ciekawie było, gdy szliśmy
pod wiaduktem, a potem, „ślimakiem” wchodziliśmy na górę. Na dole, po lewej i
prawej stronie, widzieliśmy maszerujące następne grupy. Oczywiście
pozdrawialiśmy się wzajemnie.
Nie
znam Częstochowy. Nie wiem, jakimi ulicami prowadzono nas, aby wejść na Aleje
Najświętszej Maryi Panny. W pewnym momencie skręciliśmy na lewo i znaleźliśmy
się na Alejach. Przepiękny widok Jasnej
Góry z klasztorem. Szeroka aleja ograniczona pasami zieleni i drzewami. Są też
ławeczki. Dopiero dalej równolegle są ulice. A więc cel naszego pielgrzymowania
został osiągnięty. Jesteśmy już tak blisko. Wszystkim udziela się entuzjazm.
Naszemu przejściu towarzyszy przepiękna pogoda. Po bokach zgromadzeni, witający
nas ludzie. Część z nich włącza się do grup i idzie razem z nami. To pielgrzymi
duchowi, którzy przyjechali specjalnie do Częstochowy, aby być z nami.
Wypatrujemy swoich. Są trochę dalej, razem z księdzem Pawłem Traczykowskim.
Widzę panią Włostowską i panią Banaczyk. Serdecznie ich wszystkich witamy. Przy
okazji wiemy, że mamy transport do Bielawy.
Jest
jeszcze rano, około ósmej. Zatrzymano nas przy wysokim postumencie z figurą
Pana Jezusa, przed wejściem na plac przed wałami. Z daleka widać podwieszony,
polowy ołtarz i gromadzących się przy barierce duchownych. Mamy czekać na
wejście. Śpiewamy i rozmawiamy, ale młodzież jeszcze na koniec chce się cieszyć
urokiem niesamowitego „Tańca belgijskiego”. Już ustawiają się w koło i słychać
znajomą melodię. Tańczą z zapamiętaniem, wyrażając tym swoją radość.
Wreszcie
ruszyła, do prezentacji i powitania, grupa pielgrzymów ze służby sanitarnej,
porządkowej i kwatermistrzowskiej. Pod wałami patrząc do góry, witają naszego
biskupa i zgromadzonych przy nim księży i gości. Kiedy już odeszli, podeszli do
wałów diakoni i klerycy. Ci zapewne są najbliżsi biskupowi. Jest ich spora
grupa. Potem idzie grupa pierwsza. Pielgrzymi ubrani są w jednakowe, granatowe
koszulki. Podchodzą z entuzjazmem.
Gdy
skończyła się prezentacja i powitanie pierwszej grupy, ruszyliśmy my. Na
przedzie szeroka na kilka metrów biało-czerwona flaga z wielkim napisem:
„DZIERŻONIÓW”, podtrzymywana przez pielgrzymów. Krzyże, wszystkie chorągiewki i
transparenty – w górze. To robi wrażenie. Na komendę księdza przewodnika głośno
śpiewamy „Orły”. Po dojściu pod mury klękamy i całujemy ziemię. W pozycji
stojącej wykrzykujemy nasze hasło: „ Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem,
Polska jest Polską, a Polak Polakiem”. Powitał nas ciepło ksiądz biskup.
Zostaliśmy wyróżnieni jako grupa, w której jest najwięcej wózków. Odchodzimy do
klasztoru na tak długo oczekiwane
Spotkanie. Po drodze oddajemy wszystkie flagi, znak, krzyż i
transparenty. Zostajemy tylko z małymi chorągiewkami. Jest już całkiem inna
atmosfera. Nie ma okrzyków, śpiewów, jest wyciszenie i czas na modlitwę. Po modlitwie
w kaplicy Cudownego Obrazu jest jeszcze trochę czasu do ostatniej dla nas mszy
świętej. Pielgrzymi odpoczywają na dworze przed wejściem do kaplicy.
Msza
św. rozpoczyna się o godzinie 9.00. Głównym celebransem jest biskup Ignacy Dec.
Za kratą jako współcelebransi są wszyscy księża: ci, co szli w pielgrzymce i
ci, co dojechali. Ostatni raz słyszymy śpiewające dziewczyny. Nie są to już
jednak piosenki, ale śpiewy liturgiczne. Kazanie wygłosił nasz biskup. Pełna
kaplica naszych pielgrzymów i innych, licznie zgromadzonych wiernych. Kończymy
pielgrzymkę w podniosłej atmosferze.
Na
10.30 byliśmy umówieni przy pomniku prymasa Wyszyńskiego, aby razem iść do
autokaru. Jeszcze ostatnie grupowe zdjęcia, pożegnania z tymi, którzy jadą
innymi autokarami. Pozostaje wiara, że jeszcze zapewne nie raz się spotkamy.
Podszedł do
mnie sympatyczny młodzieniec, chyba z Dzierżoniowa, pożegnał się i wyraził
obawę, czy się jeszcze spotkamy. Rozstaliśmy się z nadzieją, że zapewne tak. Do
wejścia do klasztoru zbliża się następna pielgrzymka. To pielgrzymka Diecezji
Legnickiej. Uśmiechnięci, zadowoleni. Podobnie jak my, dziś osiągnęli swój cel.
Szczerze ich pozdrawiamy. To dlatego widziałem księdza Mariana Kopko!? To
przecież długoletni przewodnik tej pielgrzymki. Dopiero w tym roku przestał
prowadzić pielgrzymów na Jasną Górę. To ksiądz, który jako wikariusz pracował
przez sześć lat w latach osiemdziesiątych w naszej parafii w Bielawie.
Pielgrzymi
z Legnicy przechodząc koło pomnika prymasa, kładą na cokole po małej, żywej
róży. To bardzo wymowny gest.
Idziemy
na parking do autokaru. Odjeżdżamy do Bielawy.
W
drodze powrotnej byłem w telefonicznym kontakcie z Zosią, aby w odpowiednim
czasie wyszła w Bielawie nas przywitać. Przyszła z koleżanką Halinką. Miło było
po dziesięciu dniach nieobecności stanąć na Bielawskiej Ziemi. Obustronna
radość i zdziwienie, że jestem tak zarośnięty. Odbieramy bagaże sprzed Domu
Parafialnego – i do domu. Wracam do jakże innej rzeczywistości. Jakoś dziwnie
siedzi się przy stole i pałaszuje pełny obiad. Gdzieś podziali się: bracia i
siostry – cisza, spokój i jacyś dziwni ludzie za oknem. Gdzie oni idą?
Na
20.30 mamy wszyscy zaproszenie na ostatni apel pod figurę Matki Bożej przy
kościele. Jest nas sporo za ołtarzem. Przyszliśmy w naszych żółtych,
pielgrzymkowych koszulkach. Ogólna prezentacja, śpiewy. Spotkanie prowadzi
ksiądz Michał Zwierzyna, ale jest też ksiądz proboszcz. Ksiądz proboszcz
korzystając z okazji informuje nas, że z naszej parafii, czterech młodych
mężczyzn złożyło podania o przyjęcie do seminarium. Wszyscy zostali przyjęci.
Poprosił ich, aby wystąpili i przedstawił ich. Trzech szło w pielgrzymce.
Jakieś
zamieszanie od strony kościoła. To idzie duża grupa dzierżoniowskiej młodzieży
pielgrzymkowej, a wśród nich, wszystkie śpiewające dziewczyny. Zapraszamy ich
do siebie i znów jesteśmy razem. Po spotkaniu podszedłem do znajomego
młodzieńca z Dzierżoniowa.
-
Martwiłeś się, kiedy znów się spotkamy !?– zwracam się do niego.
Uśmiecha
się. Nie trzeba słów.
EPILOG
9
października 2010 roku – sobota. Pobudka – godzina 4:30. To dziś, w Bardzie
Śląskim, ma być epilog 7 Pieszej Pielgrzymki na Jasną Górę. Zbiórka w
Dzierżoniowie w kościele św. Jerzego. Pojechałem samochodem i zostawiłem go na
parkingu. Mgła i zimno. Pod kościołem byłem już o 5.30. Niedaleko stały jakieś
nieznajome dwie osoby, prawdopodobnie pielgrzymi. Czy przyjdzie więcej?
Obawy
moje jednak były zupełnie nieuzasadnione. Za chwilę doszła siostra Gienia z
koleżanką i przyjechali znajomi z Bielawy. Nadchodziło coraz więcej chętnych na
pieszą pielgrzymkę do Barda, do Matki Bożej Strażniczki Wiary. Zaproszono nas
do kościoła, w którym było już trochę zebranych. O 6.00 modlitwą i śpiewem
rozpoczęliśmy przygotowanie do wyjścia na trasę. Czekając na przyjazd autokaru
ze Świdnicy, wysłuchaliśmy ciekawej konferencji księdza, który aktualnie
prowadzi w tym kościele Misje Święte, jest wykładowcą w Seminarium we
Wrocławiu, a trzydzieści lat temu podjął się zadania przewodnika grupy Pieszej
Pielgrzymki Wrocławskiej na Jasną Górę. Chodził wiele lat, ze słynnym księdzem
przewodnikiem „Orzechem”, z którym i ja miałem zaszczyt się spotkać. Ksiądz
mówił bardzo ciekawie i płynnie. To o takich mówi się, że można ich słuchać
godzinami i godzinami z nimi dyskutować. Nie będę oczywiście opisywał treści
tej konferencji, ale w kontekście pielgrzymki warto, aby coś z jego mowy
pozostało.
Mówił,
że człowiek ma w sobie dwie, bardzo ważne, wartości. Jest to mianowicie dom i
wszystko, co jest z domem związane oraz jakby konieczność, chęć, ochota,
zadanie wyruszenia w drogę. Innym, ciekawym spostrzeżeniem jest chęć dzielenia
się z innymi swoimi przeżyciami. A w kontekście pieszych pielgrzymek
przedstawia się to tak:
-
Jak przyjdę, to ci wszystko opowiem!
Ale
po przyjściu z pielgrzymki mówi się tak:
-
Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć samemu!
I
to jest ta przygoda pielgrzymowania, ten jej urok, gdy życzy się każdemu, aby i
on tej przygody doświadczył. Ja to spostrzeżenie mogę tylko potwierdzić.
Ale
dojechała już „Świdnica” i możemy wyruszać w drogę. W ostateczności zebrało się
nas ze 200 osób. Jest Wałbrzych, Głuszyca, Mieroszów, Bielawa, Wiry, Świdnica
no i Dzierżoniów. Podzielono nas na dwie grupy. My oczywiście w grupie drugiej.
Jest nagłośnienie, znaki, flagi, transparenty. Są porządkowi w żółtych,
odblaskowych kamizelkach. Prawie wszystko tak jak do Częstochowy. Ząbkowice,
Kłodzko i Kudowa mają dołączyć w Bardzie. Przed nami 28 km marszu.
Ruszyliśmy ze śpiewem o godzinie 7.00 w kierunku
na Piławę Dolną. Wiekowo – przekrój pielgrzymki bardzo zróżnicowany. Są małe
dzieci, takie siedem, osiem lat, jest dużo młodzieży, osób w sile wieku, ale
też jest starsza pani, sądząc z wyglądu, ma po siedemdziesiątce. Są dwie grupy
śpiewającej młodzieży; nasza dzierżoniowska i chyba z Boguszowa. Tych jest:
trzy dziewczyny i dwóch chłopców. Mają trzy gitary.
Nie
znam trasy. Jest to dla mnie pierwsza piesza pielgrzymka do Barda. W Piławie
skręciliśmy na Owiesno. Cały czas szliśmy we mgle takiej, że słabo było widać
grupę przed nami. W Owieśnie pod kościołem był pierwszy postój. Była ciepła
herbata i można było coś zjeść ze swoich zapasów. Kościół na wzgórku, murowany,
ale raczej skromny. W środku przygotowany wystrój do ślubu. Przy samym kościele
jest cmentarz. Po przerwie idziemy dalej. Za Owiesnem skręciliśmy na Różaną. Za
wsią weszliśmy w polne drogi. Tam, w marszu, wysłuchaliśmy konferencji ks.
Adama, proboszcza z Wirów i jednocześnie przewodnika naszej pielgrzymki do
Barda. Potem była chyba godzinna strefa ciszy. Nie wolno rozmawiać między sobą.
Jest okazja porozmawiać z Panem Bogiem. Prowadzono nas przez jakieś łąki,
ścierniska, wąskimi drogami zarośniętymi po bokach przez krzaki i drogami przez
pola. Koniec ciszy przy dojściu do szosy przy jakiejś małej wiosce. Kobiety
śmieją się, że nawet po tej drodze nie można było ponarzekać na błoto. A widać
je na butach i szczególnie na sutannach księży i kleryków. Gdy wchodziliśmy na
szosę chyba wszyscy szurali nogami, aby to błoto zeszło z podeszew. Kawałek szosy
i zeszliśmy na szeroką, ubitą drogę między polami. Po przewróconym znaku
zorientowałem się, że idziemy do Budzowa. Znam tą drogę. Kiedyś, jeszcze
Syrenką, jeździliśmy tędy do znajomych – Romka i Basi Wilków, a z małymi
jeszcze: Michałem i Maćkiem, byliśmy w
Budzowie nawet na rowerach. Po dojściu do szosy, szliśmy kawałek w stronę
Srebrnej Góry i ku mojemu zaskoczeniu, skręciliśmy w drogę na lewo właśnie tam
gdzie mieszkają nasi znajomi. Patrzyłem na znajomy mi dom i obejście. Dom
ocieplony i ładnie pomalowany, podobnie jak stodoła, która teraz spełnia rolę
budynku gospodarczego. Nie ma już ogrodu. Cały teren pokrywa ładnie utrzymana
trawa. Żadnych ludzi jednak nie było widać. Biegały tylko dwa duże psy,
oczywiście wilczury. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy na postój
zatrzymaliśmy się tuż za ich domem, po lewej stronie drogi przy bazie maszyn
rolniczych. Od razu wróciłem pod dom Wilków i dzwonię do furtki. Wyszedł młody
mężczyzna, w którym bez problemu rozpoznałem Jaśka. Ma teraz trzydzieści lat a
nie widzieliśmy się może piętnaście. Ale i on mnie poznał. Zapraszał do domu,
jednak tylko krótko pogadaliśmy przy
furtce. Był sam. Słyszałem jak młodzież tańczyła „Taniec belgijski” a potem „Osiołka”.
I
znów idziemy polną drogą. Przebijające się przed nami przez mgłę słońce, odbija
swoje promienie w dużych, tłustych skibach, świeżo zaoranej ziemi. Dobry temat
do zdjęcia. Dopiero teraz robi się trochę cieplej. Dochodzimy do wąskiej
asfaltówki i skręcamy w prawo. Jesteśmy na wzniesieniu i pięknie stąd widać w
promieniach słońca Srebrną Górę choć ciągle przez mgłę. Dochodzimy do
szerokiej, asfaltowej drogi, ale co to za droga – trudno mi się zorientować.
Doszliśmy do wioski Brzeżnica i w niej, w parku przy boisku piłkarskim, był
następny postój. Po odpoczynku dalej idziemy szosą, ale niedługo. Skręcamy na
prawo, w jakąś polną drogę, idącą prosto w Góry Bardzkie. Mówią, że to już
niedaleko. Lasem idziemy pod górę. Choć droga niezła, to jednak trzeba iść
dwoma rzędami w koleinach, a miejscami, gdzie bardzo mokro, nawet pojedynczo i
to powoli. Za niedługi czas idziemy z górki i po chwili ktoś powiedział, że już
jesteśmy na miejscu. Faktycznie pojawiły się ogródki działkowe, jakaś duża
kaplica i cmentarz. Potem po prawej stronie – znane wieże sanktuarium. Zdążyliśmy
na czas. O 16.00 ma być msza św.
Uroczystość
zaczęła się zgodnie z zapowiedzią. Wejście celebransów – procesyjnie środkiem
kościoła. Oczywiście głównym celebransem był biskup Ignacy Dec. Wszyscy księża
i diakoni, którzy z nami przyszli, też byli przy ołtarzu. Nie mogło zabraknąć
głównego przewodnika pielgrzymki do Częstochowy ks. Romualda Brudnowskiego.
Sanktuarium
Matki Bożej Strażniczki Wiary to duży kościół. Od dwóch lat nosi miano Bazyliki
Mniejszej. Było nas w kościele około czterystu pielgrzymów. Po uroczystej mszy
św. ks. Romuald wywołał przed ołtarz wszystkich funkcyjnych Świdnickiej
Pielgrzymki. Wystąpiło ich chyba z pięćdziesiąt osób. Wszyscy nam znani z
trasy. Każdego wymienionego nagradzaliśmy oklaskami. Na pamiątkę otrzymali z
rąk biskupa drobne upominki w postaci świeczek z okolicznościową naklejką.
Główny przewodnik otrzymał od kustosza sanktuarium wierną kopię figurki Matki
Bożej. Jest to niebywałe wyróżnienie, ze względu na to, że takich figurek
wydano dotychczas siedem. Otrzymał też ją papież Benedykt XVI w podziękowaniu
za nadanie sanktuarium godności Bazyliki. Na koniec błogosławieństwo i
możliwość ucałowania figurki Matki Bożej.
Po
wyjściu czekały już na nas słodkie bułeczki różnych rodzajów i gorąca herbata.
Planowany odjazd autokarem o osiemnastej trochę się opóźnił, ale wróciliśmy
szczęśliwie, pełni wrażeń.
ZAKOŃCZENIE
Warto spojrzeć na pielgrzymkę z perspektywy
choć tak krótkiego czasu. Co od tamtej pory się zmieniło? Jednocześnie niektóre
tematy postaram się uzupełnić.
Kiedy
na początku stycznia otrzymaliśmy w prenumeracie, „Horyzonty Misyjne” nr 54
(1/2011) i spojrzałem na okładkę, coś dziwnie we mnie tąpnęło. Biegnę do Zosi
pokazując: - To nasi Koreańczycy!!! Już we wstępie od redakcji wszystko jest
jasne. „Doświadczenie obecności drugiego
człowieka wiele znaczy w odkrywaniu samego siebie i drogi do Boga. Jak wiele to
znaczy, świadczą wypowiedzi młodzieży koreańskiej, która wyruszyła na
pielgrzymkę dziękczynną za 20 lat obecności pallotynów polskich w Korei
Południowej do grobu św. Wincentego Pallotiego”.
W
reportażu z tej pielgrzymki, Pallotyn ks. Jarek Kamieński SAC pisze: „Kolejne
trzy dni to szlak prawdziwie pielgrzymi. Uczestniczyliśmy w Pieszej Pielgrzymce
Diecezji Świdnickiej na Jasną Górę. Oczywiście pielgrzymując pod przewodnictwem
Księży Pallotynów w grupie nr 6 – z samego Wałbrzycha”.
Na
temat całej pielgrzymki wypowiada się w czasopiśmie troje młodych Koreańczyków:
Min Jung Kang Angela, Hong Sun In Matylda i podpisująca się – Agnes. Agnes
pisze: „ W czasie tegorocznej pielgrzymki do Polski i Włoch, najbardziej
utkwiło mi w pamięci uczestnictwo w Pieszej Pielgrzymce Diecezji Świdnickiej na
Jasną Górę”.
W artykułach
tych było zamieszczonych wiele zdjęć z naszej pielgrzymkowej trasy.
W
nocy z 26 na 27 września 2010 roku zmarła pani doktor Irena. Leżała
sparaliżowana, praktycznie nie opuszczając łóżka, przez dziesięć miesięcy. Cały
czas była świadoma, a cierpienie znosiła z pokorą. Zosia często ją odwiedzała.
Na miejscu nie miała żadnej rodziny. Znaliśmy się bardzo dobrze. Pomimo tak
ciężkiego stanu, nie chciała nawet słyszeć o Bogu, o Kościele. Nie chciała
nawet żadnej katolickiej gazety do poczytania, a różnych szmatławców czytała
dużo. Na sali, gdzie leżała sama, nie było żadnych religijnych akcentów. Drażniło
ją to. Żyła takim życiem jak poprzednio.
Zosi i innym, bardzo zależało na tym, aby pani
Irena pojednała się z Bogiem. Rozmawialiśmy nawet na ten temat z księdzem
Pawłem na początku września. Kiedyś w rozmowie powiedziała, że pamięta „Ojcze
Nasz” i nawet próbowała sobie powiedzieć, ale wyszło jej, jak to mówiła, chyba
za krótko. Powiedziały razem, a Zosia obiecała jej „ściągę”. Zasadnicza zmiana
jednak nie następowała.
Zaistniały
jednak takie okoliczności, że zdeterminowana Zosia, znów poszła do pani doktor
i opowiedziała, z czym przychodzi. Tym razem kobieta nie przerywała. Wysłuchała
do końca. Zosia kończąc powiedziała:
-
Pani doktor! Trzeba się wyspowiadać!
-
Zosiu. Myślałam o tym – odpowiedziała.
Więcej
na ten temat nie rozmawiali. Jak to ksiądz Paweł powiedział: „ Trzeba dać czas
Panu Bogu”.
Przy
następnym spotkaniu na sali Zosia zastała Nadzwyczajnego Szafarza Eucharystii.
Zaproponował modlitwę i udzielił komunii św. - pani doktor Irenie i Zosi.
2
października w sobotę o godzinie 13.00 zaczęła się ceremonia pogrzebowa w
kaplicy cmentarza komunalnego w Dzierżoniowie. Było dużo ludzi w tym kilkoro
bliskich współpracowników z pracy. Był
poczet sztandarowy ze sztandarem Związku Sybiraków. Miło zaskoczyło nas, że
pogrzeb miał charakter katolicki. W kaplicy była odprawiona msza św. za „Panią
Irenę”. Ksiądz odprawiający mszę św., proboszcz parafii Maryi Matki Kościoła z
Dzierżoniowa, w kazaniu zwrócił się do nas w pięknych słowach, jak do
przyjaciół. Pani Ireny zapewne nie znał, bo nie miała ona z Kościołem żadnego
kontaktu, ale mówił do nas, którzy jeszcze żyjemy. Mówił jak do przyjaciół, na
których mu bardzo zależy.
Urnę
z prochami zmarłej złożono do grobu, w którym spoczywa jej mąż i mama.
Jasiowi
poprawiło się na tyle zdrowie, że wrócił nawet do domu ze specjalistycznego
szpitala Onkologii Dziecięcej we Wrocławiu.
Przez
cały czas pielgrzymowania nie tęskniłem za telewizją, komputerem, internetem.
Nie interesowały mnie wiadomości ze świata. Całym „światem” była pielgrzymka.
Jak można było zorientować się z opisu, warunki wypoczynku dla takiego
starszego pana jak ja komfortowe nie były, a jednak wysypiałem się, nie
zachorowałem, a na dodatek, ani raz nic mi się nie śniło. Nie kaszlałem, co
zdarza mi się często, nawet latem. Nie miałem na stopach żadnych bąbli ani
otarć. Obawiałem się reakcji organizmu na niesystematyczne, bardzo
zróżnicowane, spożywane w różnych okolicznościach posiłki. Jakoś organizm to
zniósł. Po kryzysie, nie czułem potem żadnego zmęczenia. Spokojnie mógłbym iść
dalej, nawet do Rzymu i też po 30, a może i więcej km dziennie.
Siostra
Gosia po przyjeździe z pielgrzymki, dalej trenuje w klubie. Dogadała się z
trenerem. Dostała nawet wyższe stypendium sportowe. Oświadczyła trenerowi, że w
przyszłym roku, też na pielgrzymkę idzie. Odpowiedział dobrodusznie: „
Zobaczymy”.
Jeszcze
wspomnę, jako uzupełnienie, rekordzistkę w naszej rodzinie w chodzeniu na
pielgrzymki do Częstochowy, moją siostrę Małgosię. Otóż przedstawia się to tak:
-
Kaliska - w obie strony w czasach oazowych (średnia szkoła),
-
Kaliska - w jedną stronę w klasie maturalnej,
-
Krakowska – w 1990 roku,
-
Góralska – w 1991 roku,
-
Góralska i Krakowska razem – w 1993 roku,
-
Berdyczowska – corocznie od 1994 do 2005 roku – 12 lat !!! Można to zaliczyć,
bo na Berdyczów mówią „Ukraińska Częstochowa”.
Kiedy
szliśmy Alejami Najświętszej Maryi Panny, przypomniała mi się scena z 1979
roku. Byłem wtedy w Częstochowie. To był 6 czerwca, pierwsza pielgrzymka do
Polski papieża Jana Pawła II. Z wielką rzeszą pielgrzymów przyjechaliśmy nocnym
pociągiem z Dolnego Śląska z Jaworzyny, bo właśnie dla nas papież miał odprawić
mszę św. Świtało już. Nie tylko oczywiście szli pielgrzymi z naszego pociągu.
Kiedy weszliśmy barwnym korowodem z flagami, transparentami w Aleje Najświętszej
Maryi Panny, czuło się naszą siłę. Oddychaliśmy wolnością. Przed nami młodzież
niosła ogromny, rozwinięty transparent: „MŁODZIEŻ ZAWSZE Z CHRYSTUSEM”. To
odpowiedź naszej pięknej młodzieży na wszechobecne wtedy hasła w
socjalistycznej Polsce – „MŁODZIEŻ ZAWSZE Z PARTIĄ”.
Nasza
wzniosła piosenka-hymn – „Tylko orły...”. Ciekawiła mnie geneza powstania tego
utworu. Przyznaję, że sprawa jest dosyć interesująca. Otóż piosenkę tę napisał
w 2008 roku ojciec Jan Góra twórca „Lednicy”. Przypisanie ojcu Janowi melodii,
może jest trochę ryzykowne, ale dlaczego nie. Do napisania utworu zainspirowały
go słowa ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego, skierowane do młodzieży. Fragment
tego wystąpienia udało mi się odszukać w internecie:
„Jesteście
pokoleniem milenijnym, przełomowym, które żyje na grani dwóch Tysiącleci.
Wiecie, jak trudno jest utrzymać się na grani. Wieją tam potężne wichry i
szaleją burze...Trzeba mocno trzymać się "pazurami" rodzimej skały,
aby nie spaść na dno przepaści. Trzeba nielada wysiłku i bohaterskiego męstwa,
aby się ostać... Tylko orły szybują nad graniami i nie lękają się przepaści,
wichrów i burz. Musicie mieć w sobie coś z orłów! - serce orle i wzrok orli ku
przyszłości. Musicie ducha hartować i wznosić, aby móc jak orły przelatywać nad
graniami w przyszłość naszej Ojczyzny. Będziecie wtedy mogli jak orły przebić
się przez wszystkie dziejowe przełomy, wichry i burze nie dając się spętać
żadną niewolą. Pamiętajcie - orły to wolne ptaki, bo szybują wysoko.
/.../ - Pamiętajcie, że i Wy jesteście z pokolenia orłów. Niech to będzie dla was znakiem, programem i ukazaniem drogi... "Wylęgajcie się" wszyscy na ziemi polskiej, która jest "gniazdem orłów" dla przyszłych pokoleń. W ramionach Jasnogórskiej Pani, Waszej Najlepszej Matki i Królowej Polski, szybujcie wysoko ku przyszłości Ojczyzny i Kościoła.”
/.../ - Pamiętajcie, że i Wy jesteście z pokolenia orłów. Niech to będzie dla was znakiem, programem i ukazaniem drogi... "Wylęgajcie się" wszyscy na ziemi polskiej, która jest "gniazdem orłów" dla przyszłych pokoleń. W ramionach Jasnogórskiej Pani, Waszej Najlepszej Matki i Królowej Polski, szybujcie wysoko ku przyszłości Ojczyzny i Kościoła.”
Stefan Kardynał Wyszyński, Prymas Polski
"Idącym w przyszłość"
"Idącym w przyszłość"
I jeszcze o
śpiewach i tańcach podczas pielgrzymki. Niech wypowie się Psalmista:
„ Wznoście
okrzyki na cześć Jahwe, wszystkie ziemie,
dajcie
upust radości i weselu i śpiewajcie!
Śpiewajcie
na cześć Jahwe przy wtórze cytry,
Przy wtórze
cytry i przy dźwiękach lutni!
Na trąbach
i na dźwięcznych rogach
Grajcie
radośnie przed Jahwe-Królem!
Niech
zabrzmi morze wraz z tym, co je wypełnia,
Okrąg
świata z jego mieszkańcami!
Niech rzeki
klaszczą w dłonie,
Niech się
wspólnie radują góry
Przed
obliczem Jahwe ... . Psalm
98, 4 - 9
Bardzo
chciałbym iść w pielgrzymce na Jasną Górę raz jeszcze. Chciałbym iść, by podziękować
Matce Bożej za to, że…
Bolesław Stawicki
Bielawa, styczeń 2011 rok
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o tematyczne, nie obraźliwe i kulturalne komentarze.