Chyba nie pomylę się stwierdzając,
że „za moich czasów” w każdym domu grało się w „chińczyka”. Oceniając tę grę z
perspektywy czasu, nie była to zbyt trudna gra planszowa, ale pobudzała do
myślenia, wymuszała podejmowanie decyzji i stwarzała warunki do rywalizacji. Ja
grałem w „chińczyka” najpierw z ojcem, który wprowadzał mnie w arkana tej gry,
a później już i nawet w pełnym, czteroosobowym składzie grało się z
rodzeństwem.
Następnym, już poważniejszym etapem
emocjonalnego zaangażowania umysłowego była gra w warcaby. Warcaby też mieliśmy
w domu i graliśmy pod okiem taty. Była to już bardziej ambitna gra, choć poza
dom ze swoimi umiejętnościami nie wyszliśmy. Zresztą nawet nie słyszałem o
jakichś turniejach warcabowych dla dzieci czy młodzieży.
Następnie, jakby logiczną
konsekwencją umysłowego zaangażowania w ambitnych grach planszowych, była nauka
gry w szachy. Szachy też w domu mieliśmy i oczywiście uczył nas tej gry tata.
Samo zapamiętanie nazw figur i jak każda się porusza na szachownicy, i jak bije
– nie było łatwe. Jednak stosowane taktyki, bo to przecież gra taktyczna,
dawały radość z samego myślenia.
Nasz ojciec grał w szachy, myślę, że
w klubie zakładowym. Wyjeżdżał na turnieje, z których wracał z nagrodami
rzeczowymi. Grałem z ojcem w szachy, na które znajdował dla nas czas, ale nie
pamiętam, żebym kiedykolwiek z nim wygrał. A i nie było takich sytuacji, że dał
dziecku wygrać. Trzeba było zadawalać się zwycięstwami z młodszym rodzeństwem,
przynajmniej na początku, bo potem i rodzeństwo mnie ogrywało.
W początkowych latach szkoły
podstawowej (1957 – 1959) w szachy grał nawet na przerwach w gabinecie nasz
kierownik SP 12 we Włocławku, pan Kieloch z księdzem nauczającym nas religii –
Targoszem. Potem już religii w szkołach nie było.
W szachy i w warcaby grał też mój
kolega na studiach w Łodzi, Leszek. Wiem, że jako student chodził nawet grać,
tak na szybkiego, do parku przy dworcu Łódź Fabryczna, w którym były stoły
warcabowe i namiętnie towarzystwo tam grało, podobnie jak u nas w parku w karty
– swego czasu. Leszek, z tego co słyszałem, musiał jednak mieć się na
baczności, bo wygrywał, co nie było mile widziane, gdyż był obcy.
Oczywiście dla rozrywki grywało się
w szachy i w warcaby nawet z żoną, ale nigdy nic poważniejszego z tego nie
wyszło. Potem ja uczyłem swoje dzieci gry w warcaby i w szachy.
Już w zakładzie pracy, na
wykończalni „Bieltexu” gdzie pracowałem, „spotkałem się” z warcabami
stupolowymi, a właściwie z graczem, panem Marcinem Stecem, który wtedy pracował
na drukarni tkanin, gdzie byłem kierownikiem. Młody mężczyzna przychodził do
mnie, aby dać mu urlop na dzień, w którym miał zawody warcabowe. Widziałem jego
zaangażowanie w warcabach i umówiliśmy się, że jak tylko będzie potrzebował
wolne, niech zwraca się z tym bezpośrednio do mnie, a nie do mistrza, który
może mu odmówić. Zupełnie jednak nie rozumiałem, po co warcaby stupolowe, jak
można grać przecież na 64 polach. Jakieś wydumy, aby sobie utrudnić życie.
W Bielawie przy różnych okazjach też
słyszałem o turniejach, jakichś symultanach o znanym podobno mistrzu
warcabowym, Stanisławie Urbanku, którego nie znałem. Zresztą, zasiedziały w zakładzie pracy
nie znałem „nikogo” i „nikt” też mnie nie znał. Jak to kiedyś powiedział jeden
z moich kolegów, Krzysiek:
- Bolek, a kto ciebie zna?
Cdn.
(zdjęcie
z Internetu)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o tematyczne, nie obraźliwe i kulturalne komentarze.