Jak wcześniej wspomniałem 18 września
2015 r. w dawnym Teatrze Robotniczym, miała miejsce uroczysta promocja rocznika
„Bibliotheca Bielaviana”. Jest to już szósty tom tego wydawnictwa, którego
pomysłodawcą i głównym wykonawcą jest pan dr Rafał Brzeziński.
I ja tam byłem i na scenę mnie też wywołano
jako jednego z autorów. A moje pisanie w Roczniku to zapiski z ostatniego roku
cyklu nazwanego „Tryptyk literacki”. Poprzednie dwa lata są również dostępne w
zakładce na blogu „O mnie”. Kolejny raz informuję, że są to zapiski z tamtego
okresu, a nie wspomnienia.
Zachęcam również do obejrzenia materiału
z tej uroczystości na stronie:
Bolesław Stawicki
Bielawa 1984. Tryptyk literacki. Cz. III
9 stycznia 1984 r.,
poniedziałek
Już od roku nie ma w sprzedaży
obuwia tekstylnego dla dzieci. Dziś
wychowawczyni w Michała klasie poinformowała uczniów, że przy „Bata” można
zgłaszać się po buty. Można kupić „na listę” za okazaniem dowodu osobistego.
Więc po obiedzie Zosia z chłopcami wybrała się do sklepu po buty.
Nie
często wybierają się na spacer i dlatego radość dzieci była duża. Idąc do
przystanku autobusowego obaj „podlizywali się” mamie. Podjechała „jedynka” i
weszli do autobusu tylnymi drzwiami. O tej porze tłoku nie było i wolnych
miejsc do siedzenia sporo. Maciek jest bardziej obyty w jeździe autobusami,
ponieważ Zosia odwozi go do przedszkola, to zaraz usadowił się na jednym z
wolnych miejsc. Michał, wychowany w szacunku dla starszych, widząc, że Zosia
jeszcze nie usiadła, strofował zdziwionego młodszego brata:
-
Mamusia jest starsza. Złaź, niech mamusia usiądzie!
Ostatecznie
siedzieli wszyscy.
Zosia
podała Michałowi bilet do skasowania. Pytał głośno („na cały autobus”) czy
skasować z obydwu stron, bo dostał taki, który ma miejsce do kasowania z obu
stron po 3 zł. Po skasowaniu podał mamie:
-
Masz mamusia!
-
Trzymaj ty! – odpowiedziała Zosia.
Dużymi
krokami doszedł do śmietniczki, zmiął bilet i wyrzucił.
-
Co robisz?! – krzyknęła Zosia. – Dawaj ten bilet!
-
Mamusia! – z akcentem na ostatnie „a” powiedział Michał i zrobił „mądrą” minę – Ten bilet jest
już niedobry!
-
Dawaj, dawaj! – nalegała Zosia.
-
Po co ci, mamusia, skasowany bilet?
Pasażer,
który obserwował tę scenkę, uśmiechnął się. Zosia wzrokiem nakazała Michałowi
wyciągnąć bilet ze śmietniczki i półgłosem tłumaczyła mu, dlaczego kasuje się
bilety i dlaczego nie wyrzuca się ich przed wyjściem z autobusu.
Mało
mieli czasu na zakupy. Kupili Michałowi trampki nr 21 za 157 zł. Zosia chciała
jeszcze popatrzeć na sukienki, może Michałowi kupić spodnie, może jakąś wełnę?
Śpieszyli się, żeby zdążyć przed zamknięciem sklepów. Z tego pośpiechu
zostawiła gdzieś rękawiczki. Ich brak spostrzegła dopiero w drodze powrotnej do
domu. Szybko zawrócili, ale już sprzedawczynie zaczynały zamykać sklepy. Zosia
z Maćkiem skoczyli do galanterii, a Michał pobiegł do obuwniczego. W galanterii
rękawiczek nie było. Gdy dochodzili do obuwniczego, widzieli przez dużą szybę
wystawową, jak Michał żywiołowo rozmawia z ekspedientką i wraca od lady z
rękawicami. Zosia chciała jeszcze przez uchylone drzwi podziękować pani, ale
Michał porozumiewawczo mrugnął i delikatnie, ale stanowczo wycofał mamę ze
sklepu. Zdążyła jednak uśmiechnąć się i podziękować.
-
Och mamusia, ty tak nie dziękuj, bo ta pani to szachrajka! – powiedział Michał
zdziwionej Zosi. – Ona chciała zhandlować twoje rękawice, bo już powiesiła je
na haku! – i pokazał, jak to było.
Znowu
trzeba było tłumaczyć, dlaczego pani powiesiła zgubione rękawice na haku w
sklepie i śmiali się z tego całą trójką.
Do
domu wracali pieszo. Przez cały czas padał śnieg. Maciek zapragnął gofra, więc
wstąpili po drodze do cukierni i chłopcy idąc ulicą, jedli gofry z cukrem
pudrem i śniegiem.
13 stycznia 1984 r., piątek
Otrzymaliśmy pierwszy w tym roku
list z Sulejówka. Tato opisał w nim jak spędzili święta, przekazał bieżące
informacje i podziękował za przysłane przez nas zdjęcia. Pisze też, że starają
się kupić meble dla Krysi, do nowego mieszkania. Jak to wygląda, najlepiej odda
fragment tego listu:
Teraz
przez cały tydzień bez przerwy stoimy w kolejce dla Krysi za regałem i
segmentem do kuchni. Do Sulejówka dowożą bardzo dużo mebli, ale ludzie z
okolic przyjeżdżają tu za meblami.
Jeszcze jak na to, u nas cały tydzień wieje silny wiatr, tak, że przez dwie
godziny przewieje do kości, a to na zmianę w nocy trzeba stać po pięć, sześć
godzin. Jeden ratunek, że ci, co z nami stoją, przyjeżdżają swoimi samochodami
i ludzi stojących zabierają do
samochodów, co jest o wiele cieplej, ale i tak przez noc się zmarznie. Dziś
mamy wolne, bo inni pełnią wartę do jutra z tej kolejki, co my jesteśmy.
5 kwietnia 1984 r., czwartek
Od 12 marca do 3 kwietnia byłem
na poligonie na ćwiczeniach wojskowych. Oczywiście, nie mogę tego okresu opisać
ze względu na tajemnicę wojskową, ale o to, co napiszę, wojsko na pewno się nie
pogniewa.
Zgrupowanie
było w jednostce wojskowej w Kłodzku. Jako kadra dostaliśmy całe nowe zimowe
umundurowanie. Ja byłem dowódcą plutonu piechoty zmotoryzowanej. Nikogo tam nie
znałem, ale kontakty nawiązywało się bardzo szybko. Przez kilka dni byliśmy w
jednostce na szkoleniu. Mieliśmy stałe przepustki na miasto. Gdy przyszła
pierwsza niedziela, poszedłem w panterce do kościoła. Przyznam, że nie czułem
się w takim ubraniu zbyt komfortowo w świętym miejscu, ale innego ubrania nie
miałem. Przydzielono mi żołnierzy i trzy wozy bojowe. Na szczęście, do swojego
wozu bojowego dostałem świetnego kierowcę i żołnierza – Romka Wilka z Budzowa.
Bardzo mi pomagał w całym okresie tej nadzwyczajnej służby, co po powrocie z
ćwiczeń zaowocowało bliższą znajomością. Umówiliśmy się nawet na spotkanie w
maju.
Na
zakończenie tych wyczerpujących ćwiczeń w warunkach poligonowych wyróżniających
się żołnierzy nagradzano awansami na wyższy stopień, nagrodami rzeczowymi i
dyplomami. Ja zrezygnowałem z nagrody rzeczowej na korzyść dyplomu, mając na
uwadze swoją sytuację w zakładzie. Niech wszyscy wiedzą, że dostałem podziękowanie
za dobra służbę i, że są ludzie, którzy potrafią mnie docenić.
Dyplom
włożono do mojej teczki personalnej.
15 kwietnia 1984 r., niedziela
Mało jest czasu na pisanie, choć
są sytuacje, które warto zanotować.
Już
wcześniej miałem napisać, jakie to ciekawe podejście do rysowania ma nasza
Kasia. Otóż bierze kartkę papieru i kredkę, trzymając ją mocno całą dłonią, i
na swoją komendę: - Do startu, start! „grezda” - jak to Zosia mówi - aż
„zagrezda” dokładnie całą kartkę.
Maciek
ma całkiem inne nastawienie. Lubi wykonywać rysunki „na ilość”, z drobnymi
tylko zmianami albo bez nich. Jak podłapie jakiś ornament, to rysuje go aż do
znudzenia na osobnych kartkach. Jego rysunki są jednak przemyślane i czyste.
Teraz o
nastawieniu Michała do nauki, podczas której ciągle przeżywa jakieś przygody.
Niedawno nie odrobił zadania domowego z języka polskiego, a pani w klasie
sprawdzała zeszyty. Żeby nie dostać dwói, zdjął z zeszytu okładkę, założył ją, odwracając
zeszyt, i przy sprawdzaniu powiedział, że zadanie odrobił, ale zapomniał wziąć
stary zeszyt, który właśnie mu się skończył, i ma nowy. I pokazał czystą,
pierwszą (ostatnią) stronę zeszytu.
Udało się.
Innym
razem, podobnie: nie odrobił lekcji, a pani sprawdzała zeszyty. Tak zaczął się
źle zachowywać, że pani postawiła go do kąta, a przez to nie sprawdziła mu
zadania domowego. Bardzo się ucieszył, że mu się udało, i nawet był z tego
dumny, opowiadając:
-
Mamusia, dobrze, że stałem w kącie, bo bym dostał dwóję!
23 kwietnia 1984 r., Poniedziałek Wielkanocny
Święta Wielkanocne w tym roku
spędzaliśmy w Bielawie, w swoim rodzinnym gronie. Nie ma takiej atmosfery jak
na wyjeździe, ale przecież nie zawsze można wyjechać. Nie nudziliśmy się i było
co pojeść. Otrzymaliśmy, jak zwykle, dużo kartek świątecznych od rodziny i
znajomych.
2 maja 1984 r., środa
Nie świętowaliśmy robotniczego
święta 1 Maja w tradycyjny sposób. Od 1982 r. nie ma już w Bielawie pochodu.
Dla mnie ostatni pochód był w 1981 r. i od tamtej pory nie uczestniczę nawet w
manifestacjach, które w ten dzień u nas się organizuje. Kierownictwo zakładu
nawoływało, żeby iść na manifestację. Kierownik wydziału nakazał nam nawet
rozmawiać z podległymi pracownikami. Potraktowałem to jako polecenie i
rozmawiałem, ale i tak odzew był znikomy. Rozżaleni ludzie nie chcą już
świętować pod czerwonymi sztandarami. Oceniam, że w manifestacji 1-majowej
brało udział z 5% mieszkańców Bielawy, w szczególności zatwardziali komuniści,
ci, którzy boją się o swoje stanowiska i ci, którzy jeszcze do tej pory nie
mogą pojąć, że droga manifestacji 1-majowych jest drogą do nikąd. W godzinach
wieczornych dało się zauważyć na mieście wzmocnione patrole milicji.
My 1 Maja
byliśmy w kościele, bo w tym dniu obchodzone jest wspomnienie św. Józefa
Robotnika.
W
klasie Michała na lekcji rysunków dzieci miały za zadanie narysować, jak
spędziły dzień 1 Maja. Pani była bardzo zdziwiona rysunkiem Michała, gdy
zobaczyła na nim kościół i wchodzących do niego ludzi. Narysował zgodnie z
prawdą.
3 maja 1984 r., czwartek
Po wieczornej mszy św. nasz
kościół był dość szczelnie obstawiony przez milicję. Grupy mundurowych i „suki”
widać było na wszystkich kierunkach. Niektórzy twierdzili, ze widzieli nawet
wóz z armatką wodną.
W
takiej atmosferze przeżywaliśmy święto Matki Boskiej Królowej Polski i rocznicę
najbardziej postępowej w dziejach ludzkości konstytucji.
6 maja 1984 r., niedziela
Wiosna u nas w pełni. Z zimowego
snu obudziły się też winniczki i nasze dzieci mają ich pięć w mieszkaniu. Trzymają
je w pudełku po butach, karmią sałatą (25 zł z główkę) i obserwują ich życie.
Widzą, jak jedzą i słyszą nawet chrupanie. Biorą na rękę, stawiają na podłodze
i sprawdzają, czy potrafią chodzić po firance.
Jeśli
już mowa o żywych stworzeniach, to w wyszukiwaniu różnych robaków, much,
pająków przoduje Kasia. Myślę, że i z mrówkami faraona by sobie poradziła.
Zawsze to ciekawsze zajęcie niż układanie klocków.
Na
działce wszystko jest obrabiane na bieżąco. Co miało wzejść, to wzeszło.
Wczoraj sadziłem kapustę (4 zł za sadzonkę), kalafiory (6 zł), selery (3 zł) i
pory (1 zł). Sadzonki pomidorów są po 15 zł, ale my mamy swoje i myślimy, że
wystarczy nam na bieżące potrzeby. Mamy ich cztery gatunki - w sumie będzie z
pięćdziesiąt krzaczków. Przetworów z pomidorów wystarczy nam jeszcze na dwa
lata, bo w zeszłym roku ładnie obrodziły.
11 maja 1984 r., piątek
Jest regułą, że z Sulejówka otrzymujemy
listy pisane przez tatę Zosi, natomiast z Włocławka – przez moją mamę. I
dzisiaj właśnie otrzymaliśmy kolejny list. List jak list, a w nim bieżące
informacje, troska o nas, ale również zaproszenie do spędzenia urlopu na
Kujawach. Tym razem mama chciała pochwalić się miłą wiadomością, którą bardzo
przeżyła. We Włocławku, w związku z 75. rocznicą wydawania „Ateneum
Kapłańskiego”, w katedrze przez cały dzień (myślę, że w niedzielę) odbywały się
uroczystości z udziałem kard. Józefa Glempa i wielu biskupów. Wymieniła kard.
Macharskiego, bpa Dąbrowskiego i bpa Nossola. Na uroczystości, w której
uczestniczyli wieczorem z tatą, była cała katedra wiernych i cały wypełniony
plac przed katedrą. Uroczystość uświetniała Filharmonia Bydgoska. Kiedy biskupi
wychodzili z katedry, mimo ścisku mama jakoś przedostała się do biskupów,
doskoczyła do ręki prymasa i ucałowała pierścień. To był taki gest szacunku,
ale i odwagi. Bardzo wzruszona poszła jeszcze do świątyni podziękować Bogu za
tę łaskę, jak to się wyraziła.
W
naszej rodzinie takiej łaski nikt jeszcze
nie dostąpił.
20 maja 1984 r., niedziela
Byliśmy umówieni na spotkanie do
Budzowa. Jako że to był pierwszy raz pojechaliśmy na krótko, po południu.
Jechaliśmy znaną trasą na Srebrną Górę, ale Budzowa nie znaliśmy. Ciekawi
byliśmy tego spotkania.
Przyjęto
nas bardzo rodzinnie. Oprócz Romka była cała jego rodzina z żoną - Basią,
dwójką dzieci – Jaśkiem i Ewą (w porównywalnym wieku do naszych starszych) oraz
mamą Basi. To bardzo otwarci ludzie, nie było między nami żadnych barier i
nawet trochę się zasiedzieliśmy. Postanowiliśmy dalej się spotykać, a na
pożegnanie dostaliśmy od mamy Basi świeżych jajek „od swoich kur”.
W
drodze powrotnej w Ostroszowicach zatrzymał nas milicjant na motorze. Zapewne
do rutynowej kontroli, ale zawsze to jednak nie wiadomo, czym takie spotkanie
się zakończy.
Po wyjściu z samochodu zwróciłem
się z uśmiechem do milicjanta:
-
Proszę pana, jest już późno, spóźnimy się na dobranockę!
Milicjant
popatrzył do samochodu na gromadkę dzieci i kazał jechać.
16 czerwca 1984 r., sobota
Powoli zbliżają się wakacje. Na
pewno gdzieś wyjedziemy, ale nie na wczasy, bo w tym roku nam nie przysługują.
Póki co dzieci świetnie sobie radzą na podwórku przed blokiem. Nie lubią
siedzieć w domu, gdy na dworze jest ładna pogoda. Kasia najczęściej bawi się z
chłopcami, bo nie ma w jej wieku koleżanki. Obserwujemy, że znalazła sobie
młodszego o rok kolegę i widać, że mają wspólne zainteresowania w zabawach
przed blokiem. Chłopcy lubią jeździć na rowerach i używają tego sportu, na ile
pozwala pogoda.
7 lipca 1984 r., sobota
Dzisiaj wyjechaliśmy naszą „Syreną”
na urlop, na Kujawy. Rano o 6.30 byliśmy w naszym kościele na mszy św. Ponieważ
w naszych planach najpierw był Ciechocinek, trzeba było jechać przez Stawiszyn.
Postanowiliśmy odwiedzić księdza Stanisława Janickiego (przyjaciela naszej
rodziny jeszcze z włocławskich czasów), który prawdopodobnie jeszcze wtedy w
Stawiszynie był. To byłoby spotkanie po wielu latach. Żeby księdza nie
krępować, w razie gdyby chciał nas czymś poczęstować, zatrzymaliśmy się na
parkingu za Kaliszem i spokojnie zjedliśmy obiad. Mieliśmy pieczonego kurczaka.
Dojechaliśmy
do miasta i szukaliśmy dojazdu do kościoła, żeby tam gdzieś zaparkować
samochód. Zaparkowaliśmy przed głównym wejściem na plac kościelny. Obejrzeliśmy
kościół z zewnątrz i wewnątrz (przez kratę) i betonową opaskę wokół kościoła,
którą przed laty pomagałem wylewać, będąc u księdza na wakacjach. Kierowaliśmy
się powoli w stronę plebanii. Przez plac kościelny, w odwrotnym do naszego
kierunku, szedł starszy mężczyzna. Zatrzymałem się, przeprosiłem i zapytałem:
-
Czy ksiądz Janicki pracuje jeszcze w tej parafii?
-Tak.
Ksiądz na pana czeka i bardzo się ucieszy – odpowiedział uśmiechnięty
mężczyzna.
Nie
kryłem zaskoczenia. Skąd taka odpowiedź? Czy mnie rozpoznał? Zdezorientowany
nie zdążyłem nic więcej powiedzieć. Mężczyzna odszedł.
Podeszliśmy
na plebanię. Otworzył nam bardzo młody ksiądz i patrzył na nas wyczekująco.
Zapytałem o księdza Janickiego:
-
Jest, ale zmęczony odpoczywa – usłyszałem w odpowiedzi.
-
Proszę poprosić! – powiedziałem z trochę tajemniczym uśmiechem, pewnym głosem.
Za
chwilę przyszedł ksiądz – uśmiechnięty, rozpromieniony. Chciałem się
przedstawić, ale mnie od razu rozpoznał. Przedstawiłem rodzinę i mówię do
księdza:
-
Nie widzieliśmy się dwadzieścia lat.
-
Dziewiętnaście – natychmiast poprawił uśmiechając się dobrodusznie.
Znów
zaskoczenie. A więc pamięta! I to jak dobrze!
Mile
spędziliśmy półtorej godziny na plebani w towarzystwie księży. Ksiądz wikary,
pochodzący z Piotrkowa Kujawskiego, przyszedł do Stawiszyna prosto po
święceniach. Dostaliśmy nawet od niego obrazki prymicyjne. To ks. Marek
Ziemkiewicz. Ksiądz Stanisław pokazał nam dużą planszę z narysowanymi
kościołami, w których pracował. Wskazał na przespolewski kościół i zapytał, czy
pamiętam. Jakże miałbym nie pamiętać?! Trochę powspominaliśmy. Wspomniałem
panią gospodynię – majorową. Uśmiechnął się i powiedział, że teraz sam gotuje.
Miło nam minęło półtorej godziny na plebanii.
1984
rok to ciągle trudny czas. W jednym z pokoi na plebanii było poukładane bardzo
dużo darów z zachodu w postaci artykułów żywnościowych. Przychodziły one na
parafie, bo była pewność, że zostaną sprawiedliwie rozdzielone tym, którzy tego
najbardziej potrzebują. I my dostaliśmy: miód, kawałek słonego masła i ser
topiony.
Obdarowani
pojechaliśmy dalej na Ciechocinek, ale po drodze planowaliśmy jeszcze zatrzymać
się w uświęconym dla chrześcijan miejscu – Licheniu. To niedaleko od Konina.
Miejsce to jest odwiedzane przez licznych pielgrzymów. Nie będę w szczegółach
opisywał miejsc związanych z kultem Matki Bożej, ale zapraszam do tego świętego
miejsca.
Do
Ciechocinka zajechaliśmy już w godzinach wieczornych.
9 lipca 1984 r., poniedziałek
Już od niedzieli zwiedzamy
Ciechocinek i cieszymy się z mieszkania Krysi w nowym bloku na ulicy Polnej.
Mieszkanie jest ładne, dwupokojowe, na czwartym piętrze, z balkonem i ze
wspaniałymi widokami. Widać nawet dobrze niedaleki Raciążek.
Miasto,
choć małe, jest ładne. To chyba najbardziej znany w całej Polsce kurort. Jest
dużo przestrzeni i miejsc spacerowych. Wszystko jest ciekawe: od tężni po
„Jasia i Małgosię” w Parku Zdrojowym. Jest basen z wodą solankową, kwiatowy
zegar, słynne kwiatowe dywany (każdego roku inne), parki (w tym Park Sosnowy),
muszla koncertowa, dorożki, słynna fontanna w postaci grzyba i wiele innych
ciekawych atrakcji.
W
Ciechocinku jest dużo sanatoriów. Wiele polskich zakładów i instytucji ma tu
swoje sanatoria, stąd wielu kuracjuszy, szczególnie w podeszłym już wieku, ale
nie tylko. Rozbraja na mieście ich spokój i lenistwo. Po to jednak przyjechali,
a wielu z nich kolejny już raz.
10 lipca 1984 r., wtorek
Późnym popołudniem zdecydowałem
się jechać Krysi składakiem do Włocławka po kompostowe robaki na ryby. Składak
już nie pierwszej młodości i nie dostosowany do moich warunków, a droga daleka,
bo prawie 40 km. Jechałem przez malownicze okolice: Raciążek i Nieszawę,
czasami zbliżając się do Wisły. W Nieszawie zajrzałem na promową przeprawę
przez Wisłę. Dojechałem do Włocławka, choć łatwo nie było.
Rodzice
i rodzina we Włocławku bardzo zdziwili się moją nagłą wizytą. Mało było czasu
na opowiadania, bo było już późno, a o piątej rano musiałem wstać, żeby
dojechać na czas do Ciechocinka, bo składak potrzebny był Krysi, żeby mogła nim
dojechać do pracy.
14 lipca 1984 r., sobota
Intensywnie odpoczywamy w
Ciechocinku. Jest dobrze i miło. Krysia ma również działkę i byliśmy ją
oglądać. To niedaleko Wisły i przy okazji poszliśmy na przystań. Znalazłem tam
dobre miejsce na ryby i właśnie dziś tam łowiłem. Pojechałem bardzo rano „skoro
świt”. Nad wodą zalegała jeszcze mgła, co sprawiało wrażenie pewnej
tajemniczości. Oprócz mnie nikogo nie było. Obcowanie w samotności z takim
ogromem przyrody było jakieś podniosłe. Łowiłem niedaleko brzegu gdzie woda
lekko była niespokojna. Złowiłem dwa leszcze, dwa okonie i jazgarza. Na kolację
wystarczyło.
17 lipca 1984 r., wtorek
Dziś byliśmy w Toruniu odwiedzić
mojego brata z rodziną. Mieszkają w bloku na Rubinkowie. Mieszkanie mają duże.
Tak się złożyło, że w tym samym czasie przyjechały do nich moje dwie siostry z
Włocławka: Celina i Ania. Było więc wesoło.
W
drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w okolicy Otłoczyna, na miejscu katastrofy
kolejowej, która wydarzyła się 19 sierpnia 1980 roku. Zginęło wtedy 67 osób.
Miejsce to upamiętnione jest odcinkiem torów z końcowymi buforami - takimi,
jakimi kończą się tory - jakby w nawiązaniu do tego, że skończyło się życie
wielu osób. Na podkładach przymocowane zostały mosiężne tabliczki z imionami i
nazwiskami ofiar. Katastrofa wydarzyła się po czwartej nad ranem. Zapewne wielu
z pasażerów spało. Wstrząsające!
21 lipca 1984 r., sobota
Jesteśmy już od dwóch dni we
Włocławku. Tutaj, w moim rodzinnym mieście, mamy zamiar być do poniedziałku, a
potem pojechać jeszcze do Sulejówka. Już odwiedziliśmy rodzinę, a wczoraj
byliśmy nawet na rybach, na Wiśle w okolicach Bobrownik, może z dziesięć kilometrów
od Włocławka. Tata znalazł tam dobre miejsce do łowienia. Bardzo duża
przestrzeń i w pewnej odległości od brzegu w nurcie rzeki brały nawet niemałe
leszcze. Raczej mało spotykanym gdzie indziej zjawiskiem jest zmiana poziomu
wody, gdy operują śluzami na tamie. Ta woda widocznie podnosi się, albo opada.
Trzeba bardzo się pilnować, zwłaszcza będąc na główce, żeby nie zostać odciętym
od brzegu.
Dzisiaj
pojechałem z rodzicami po południu na krótką wycieczkę do Ciechocinka. Byliśmy
pod tężniami i w parku zdrojowym. Rodzice odprężyli się trochę po
całotygodniowym trudzie.
26 lipca 1984 r., czwartek
Odpoczywamy w Sulejówku. Rodzice,
jak zawsze, bardzo się ucieszyli ze spotkania z nami. Dziwowaniu („jakie to już
duże dzieci”) nie było końca. Wnieśliśmy w ich życie trochę radości, ale i
sporo zamieszania, jak to z dziećmi. Z teściem byłem na długim spacerze po
Sulejówku, w miejscach, gdzie budują się nowe domy. Odnosi się wrażenie, że
budują się bogaci ludzie, bo i domy są naprawdę ładne. Poszliśmy też gdzieś
daleko do lasu zobaczyć, jak buduje się nowy, nieduży kościół. Są tam
zakonnicy.
30 lipca 1984 r., niedziela
Wróciliśmy dzisiaj z urlopu.
Wracaliśmy przez Włocławek, żeby zabrać ze sobą Wojtka na trzy wakacyjne
tygodnie do Bielawy. Trochę było ciasno w samochodzie, bo to przecież sześć
osób. Dziecko do czterech lat nie liczy się jako pasażer, tak więc chociaż
Syrena zarejestrowana jest na pięć osób,
to jeszcze tym razem jechaliśmy w szóstkę, choć Kasia skończyła cztery lata 10
lipca. Jest uprzedzona, że w razie milicji na drodze, ma się chować za przednie
siedzenia tak, żeby nie było widać głowy.
Od
jutra już normalna praca. Wojtek zobowiązał się dopilnować nam do południa
dzieci. Da radę, bo ma przecież już 17 lat, a Zosia pracuje tylko do godziny
13. Z urlopu jesteśmy bardzo zadowoleni. Odwiedziliśmy całą rodzinę, samochód
się nie zepsuł. Chociaż sporo palił, bo 9,5 litra benzyny na 100
kilometrów. Nie bez znaczenia zapewne
było też obciążenie samochodu.
18 sierpnia 1984 r., sobota
Wojtek odjechał. Musi się jeszcze
przygotować do szkoły. Dużo nam pomógł. Oprócz pilnowania dzieci, pomagał
również przy budowie garażu, który budujemy w szeregu przy obwodnicy.
Pozwolenie mieliśmy już wiosną, ale tak jakoś to wolno idzie. Ciągle czegoś
brakuje i trudno się dziwić, takie przecież czasy. Cegły potrzebne do
wykończenia muru pod dach, wziąłem z rozbiórki starego domu, jaki niedaleko nas
wyburzono. Kamienie zbieraliśmy po okolicy i z tym raczej problemu nie było.
Pręty zbrojeniowe na strop odkupiłem od księdza proboszcza, ponieważ trochę
zostało z budowy Domu Parafialnego, cement odkupiłem z zakładu. Ale mieliśmy
też przygodę z milicją.
Kupiłem
od znajomego z zakładu pracy metalowe kątowniki. Były długie i przyczepiliśmy
je do dwóch składaków. Prowadziliśmy rowery (ja i Wojtek) przez miasto aż z ul.
Bohaterów Getta, przy działkach. Robiło się już szaro na dworze. Na ul. 1 Maja
przy parku zatrzymała nas „lotna”. Pytania: skąd mamy te kątowniki.
Powiedziałem, zgodnie z prawdą, że kupiłem od znajomego. Zorientowałem się, że
zostaliśmy posądzeni o kradzież. Kątowniki polecono nam zawieść na posterunek
milicji. Byłem wściekły i bezradny. Gdybyśmy zdążyli skręcić do parku, jak
planowaliśmy jechać, żeby było krócej, na pewno by nas nie złapali, a tak
trzeba było targać te kątowniki taki kawał. Milicja cały czas jechała za nami.
Na posterunku pokazali nam, gdzie mamy to żelastwo położyć, i spisali protokół.
Musiałem powiedzieć, od kogo te kątowniki wieziemy. Miałem nadzieję, że uda się
temu znajomemu wytłumaczyć.
Następnego
dnia wszystko się wyjaśniło i odebraliśmy kątowniki z posterunku.
25 sierpnia 1984 r., sobota
Porobiły się dziury w błotnikach
naszej „Syreny”. Po ocenie ich stanu technicznego, postanowiliśmy je wymienić.
Błotniki udało się kupić, ale nie zdecydowałem się wymienić ich sam, bo nie
miałem takich możliwości, chociaż są odkręcane. Podczas kolejnej wizyty w
Budzowie ich wymiany podjął się Romka brat - Józek. Okazało się, że trzeba
wyremontować również podłogę, bo przeżarła ją rdza. Trochę to trwało i
wydaliśmy na ten remont wszystkie nasze oszczędności. Przy okazji załatwiliśmy
kartofle na zimę. Zawsze to będą lepsze niż od nieznajomego.
A
dzisiaj „Syrena” w malowaniu. Maluje sąsiad z naszego bloku, przy swoim garażu,
niedaleko naszego w budowie. To malowanie na świeżym powietrzu i trzeba
fachowca, żeby w takich warunkach zrobić to umiejętnie. I znowu mamy wydatek!
1 września 1984 r., sobota
Dziś o godzinie 9.00 było
rozpoczęcie roku szkolnego. Odprowadziliśmy do szkoły do do pierwszej klasy
naszego Maćka, a Michała już do trzeciej. Uroczystość była przed szkołą na
placu apelowym, bo było ciepło i pogodnie. Maciek będzie chodził też na 8.00
rano do klasy I c. Bardzo ten dzień przeżył. Wychowawczynią Maćka klasy jest
pani Ewa Siwik. Zosia zorientowała się wśród znajomych, że to bardzo dobra
nauczycielka.
Kasia
przeszła do drugiej grupy przedszkolnej, tak więc przed południem każdy z nas
będzie gdzie indziej.
15 września 1984 r., sobota
Otrzymaliśmy informację, że mój
brat z rodziną powrócił z Bartoszyc (gdzie pomieszkiwali po studiach), by
zamieszkać we Włocławku z rodzicami bratowej. Po tym wydarzeniu powróciła i u
nas sprawa powrotu na Kujawy, do Włocławka. Tam przecież pozostała cała nasza rodzina.
Chociaż nie czujemy tu się obco i często kontaktujemy się z rodzicami i
rodzeństwem, to jednak do tamtych stron coś zawsze ciągnie. Temat jednak
odłożyliśmy na później.
25 września 1894 r., wtorek
Z listu, jaki otrzymaliśmy z Włocławka,
dowiedzieliśmy się, że moja mama szła w pieszej pielgrzymce do Częstochowy na
15 sierpnia. Szła w pielgrzymce kaliskiej, która jest podobno najstarszą
pielgrzymką na Jasną Górę i jako jedyna wraca również pieszo. Gdy to piszę,
mama ma już 56 lat, i zdaję sobie sprawę, jak musiało być jej trudno na trasie.
Spali w stodołach i na kwaterach w różnych warunkach, dzieląc niewygody
codziennego dnia. Długie odcinki wyczerpywały fizycznie. Najdłuższy wynosił
podobno czterdzieści kilometrów - i wtedy nawet nie siadała do odpoczynku, bo
miała świadomość, że już nie wstanie. Pisała, że nie doszłaby, gdyby nie
intencje i cel, do którego się podąża.
Mamy
nadzieje, że gdy się spotkamy, dowiemy się więcej szczegółów.
28 września 1984 r., piątek
Zosia była wzywana do szkoły
przez wychowawczynię Michała. Przypuszczała w związku z jaką sprawą, bo Michał
zbulwersowany sam opowiedział sytuację, jaka wydarzyła się w klasie, a której
mimowolnie został bohaterem.
Na
zajęciach plastycznych uczniowie otrzymali za zadanie narysować wazon, który
pani postawiła na biurku. Rysunek miał być na ocenę do dziennika. Kto skończył,
miał podejść do pani po ocenę. Michał już od dawna wykazuje się zdolnościami
artystycznymi i z rysowaniem nie ma kłopotów, o czym wychowawczyni też już się
przekonała. Rysunek wazonika wykonał jako jeden z pierwszych i zaniósł do
oceny. Oczywiście, mimo że nawet nie bardzo się starał, to i tak dostał piątkę.
Widział,
jak jeden z kolegów ciężko mozoli się nad swoim rysunkiem. Co chwila wyciera
gumką to, co przed momentem z takim trudem narysował. Temu koledze nie bardzo
idzie nauka i dostaje złe stopnie. Michałowi zawsze w sytuacjach porażki żal
było tego kolegi. Wpadł na pomysł, żeby mu pomóc. Oddał mu swój rysunek do
oceny z myślą, że kolega dostanie piątkę, co może zmobilizuje go bardziej do
nauki, a i pani może nie będzie w stosunku do niego taka surowa. Kolega
podszedł po ocenę ostatni i dostał trójkę. Reakcja Michała była spontaniczna i
natychmiastowa:
-
Proszę pani, to był mój rysunek i ja za niego dostałem piątkę, a kolega tróję!?
W
klasie konsternacja. Nim zrozumieli, co się stało, nauczycielka zaczęła
wymawiać Michałowi, że tak nie należy robić, że to oszustwo i do szkoły ma
przyjść ktoś z rodziców.
Michał
nie mógł zrozumieć, dlaczego, chcąc (dobrej wierze) pomóc mniej uzdolnionemu
koledze, naraził się na taką niesprawiedliwą ocenę.
20 października 1984 r., sobota
W Dzienniku Telewizyjnym podano
straszną wiadomość. 19 października został porwany ks. Jerzy Popiełuszko.
Poszukiwani są sprawcy uprowadzenia.
21 października 1984 r., niedziela
Wiele się wydarzyło w ostatnim
czasie, ale nie sposób wszystko zanotować. Jest mało czasu i nie zawsze
odpowiednie warunki do pisania.
Michał
przygotowuje się do Pierwszą Komunii Św. W związku z tym mają dwa razy w
tygodniu religię. Ponieważ październik jest miesiącem różańcowym, dzieci
dostały już różańce. Sukcesywnie będą otrzymywały inne pamiątki związane z
Pierwszą Komunią. Ta uroczystość ma być 19 lub 26 maja przyszłego roku.
Michał
z własnej inicjatywy zapisał się w kościele do ministrantów. Jest bardzo
zaangażowany w tę służbę liturgiczną. Chętnie chodzi służyć do mszy św. rano
czy wieczorem. Wczoraj był nawet na dwóch: o 6.30 i 7.00. Posługa jest potwierdzana
przez celebrującego mszę księdza w specjalnym zeszycie, który ma każdy z
ministrantów. Opiekunem ministrantów jest ksiądz Bogusław.
Podobnie
jak w zeszłym roku Michał przynosi ze szkoły stopnie w pełnej skali. Dwóje
dostaje najczęściej za niefrasobliwość. Często zapomina różnych rzeczy
potrzebnych do szkoły. Ciągle jeszcze lubi swoim zachowaniem zwracać na siebie
uwagę, co bardzo drażni panią.
Nie
widzę Maćka, gdy wychodzi do szkoły. Jak na razie mało mają zadawane, a nauka
traktowana jest raczej jak zabawa.
Korzystając
z okazji, że zalało nam trochę dziecięcy pokój z uszkodzonego kaloryfera, po jego
wymianie wyremontowaliśmy pokój i przemeblowaliśmy go. Położyliśmy nową tapetę,
wypraliśmy wykładzinę podłogową i teraz jest ładniej i schludniej. Mamy w
planie wyremontować ko komunii Michała całe
mieszkanie, choć nie będzie to łatwe ze względu na braki materiałów w sklepach.
Obecnie
mamy bardzo mało czasu, bo budujemy garaż. Chociaż mamy pieniądze to i tak są
kłopoty. Jak na razie wszystko robimy sami. Zosia i dzieci też pomagają.
Maćkowi i Kasi najbardziej podobało się wożenie kamieni z okolicy na
fundamenty, ze względu na przejażdżkę wózkiem w jedną stronę.
Dużo
jest już zrobione, Zostało jeszcze pokrycie dachu papą, osadzenie drzwi,
wytynkowanie i zalanie posadzki. Planowany kanał jednak zrobię w przyszłym
roku, w tym już nie damy rady. Mój tata obiecał pomóc w budowie, ale dotychczas
nie przyjechał.
30 października 1984 r., wtorek
W Dzienniku Telewizyjnym podano,
że przy tamie we Włocławku wyłowiono zwłoki księdza Jerzego Popiełuszki. Został
zamordowany.
7 listopada 1984 r., środa
Sekretarz Podstawowej Organizacji
Partyjnej wydz. Wykończalni poinformował mnie, że 19 listopada ma się odbyć
zebranie, na którym ja mam złożyć sprawozdanie z działalności Drukarni. Chyba
zauważył u mnie brak entuzjazmu po tym „zaproszeniu”, a brak potwierdzenia, że
się tam spotkamy, spowodował, że „zaproszenie” otrzymałem również w formie
pisemnej.
9 listopada 1984 r., piątek
Jednak moi rodzice przyjechali z
Włocławka do Bielawy. Dzisiaj właśnie odjechali, jak zwykle śpiesząc się do
swojego domu, chociaż - jak to się mówi - „dzieci już nie płaczą”.
Z
prac przy budowie garażu pozostała tylko wylewka posadzki, co zrobiłbym sam,
ale to czekało, żeby tata mógł być w czymś pomocny. Najważniejsze jednak było
spotkanie ku uciesze obydwu stron. Wreszcie mieliśmy okazję usłyszeć opowieści
mamy z pielgrzymki do Częstochowy. Emocje już opadły, ale wrażenia pozostaną w
pamięci na długie lata. Dużo rozmawialiśmy o szkole. Nasza dwójka uczniów
przywołuje wspomnienia moich rodziców, którzy wykształcili ósemkę swoich
dzieci.
19 listopada 1984 r., poniedziałek
Dziś rano przekazałem
kierownikowi Wykończalni podanie z prośbą o przeniesienie od 1 grudnia 1984 r.
ze stanowiska kierownika Drukarni na stanowisko pierwszego pomocnika drukarza,
ze wskazaniem na drukarkę filmowo-rotacyjną. Jest ona usytuowana kilka metrów
od biurka kierownika Drukarni. Podanie umotywowałem niskimi zarobkami na
dotychczasowym stanowisku. To moje postanowienie i decyzja była podyktowana
długotrwałym, niepoważnym traktowaniem mnie, jako kierownika, w szczególności
przez kierownika Wykończalni - Zygmunta Mikulańca. Moje obecne wynagrodzenie
jest najniższe spośród wynagrodzeń wszystkich kierowników na wydziale, mimo, że
Drukarnia jest oddziałem najważniejszym.
Nie przypuszczam, aby w powojennej historii zakładu taka sytuacja miała
miejsce. Mobilizowany w różny sposób do złożenia rezygnacji i szykanowany,
zdecydowałem się wreszcie na to, chcąc jednocześnie pozostać na Drukarni, z
którą od dziewięciu już lat jestem związany. Zdaję sobie sprawę, że to decyzja
bardzo trudna. Zupełnie nie wiem, jak dalej potoczą się wypadki.
Datę
złożenia podania wybrałem nieprzypadkowo. O godzinie 14.00 miało być zebranie
partyjne, na którym winien byłem złożyć sprawozdanie. To „winien” poruszyło
mnie do tego stopnia, że zdecydowałem, bez względu na dalsze konsekwencje, że
na to zebranie nie pójdę. Dość! Jest na wydziale Rada Pracownicza, a nad
produkcją czuwa partia!? Czy partia musi być wszędzie!? Zresztą, po złożeniu
podania, nie czułem się już kierownikiem. Poczułem nawet lekką ulgę z tego
powodu, co wyzwoliło we mnie pewien rodzaj apatii.
Na
dwie godziny przed zebraniem oświadczyłem sekretarzowi Władysławowi
Łupińskiemu, że w zebraniu nie wezmę udziału. Był oburzony. Zaraz poszedł z tą
wiadomością do kierownika Wydziału. Wszyscy zainteresowani byli wściekli.
Zaraz
zostałem wezwany do gabinetu kierownika na rozmowę:
-
Przed chwilą był u mnie sekretarz Łupiński i stwierdził, że nie weźmie pan
udziału w zebraniu partyjnym, na którym ma pan składać sprawozdanie. Czy pan to
potwierdza?
-
Tak.
-
Czy był pan zawiadomiony o zebraniu?
-
Tak, około dwa tygodnie temu na piśmie podpisanym przez sekretarza Lwa.
-
Dlaczego pan nie chce iść na zebranie?
-
Nie czuję na siłach, aby obecnie podjąć dyskusję na planowane tematy.
-
Czy ma pan przygotowane jakieś materiały?
-
Nie mam.
-
Czy pana decyzja ma związek z wcześniejszym podaniem o rezygnację ze
stanowiska?
-
Nie.
-
Ale jest pan jeszcze kierownikiem i ma pan obowiązek składać sprawozdanie,
jeśli tego zażądają.
-
…
-
Panie Bolku, niech pan szczerze powie, o co tutaj chodzi?
-
Panie kierowniku, szczerze mogłem panu odpowiedzieć jeszcze cztery miesiące
temu, teraz nie.
-
Jeśli pan nie pójdzie, spotkają pana surowe konsekwencje! Czy pan pójdzie na
zebranie?
-
Nie.
-
Czy jest to pańskie ostateczne stanowisko?
-
Nie należę do ludzi, którzy zmieniają stanowisko. Jednocześnie ubolewam, że
współpraca między nami nie układała się.
-
To wszystko. Dziękuję.
Przed
zebraniem mój kolega (należący do partii) bez mojej wiedzy i zgody wziął z
szuflady mojego biurka materiały dotyczące drukarni, które prowadziłem na
bieżąco, i na ich podstawie zreferował temat na zebraniu. Drukarnia miała wtedy
dobre wyniki.
20 listopada 1984 r., wtorek
Po wydarzeniach z 19 listopada
dzisiaj o godzinie 14. Zebrała się na Wykończalni w trybie nadzwyczajnym
Egzekutywa Podstawowej Organizacji Partyjnej (POP), by podsumować wypadki związane
z moim zachowaniem. Mnie na to zebranie nie poproszono. Nie chciano widocznie
słuchać moich wyjaśnień, dlaczego odmówiłem uczestnictwa w zebraniu. Członkowie
egzekutywy byli bardzo rozzłoszczeni, że coś takiego mogłem zrobić. Ostatecznie
do Komitetu Zakładowego PZPR wystosowano uchwałę mniej więcej takiej treści: Wnioskujemy
o cofnięcie rekomendacji kierowniczej kierownikowi Drukarni obywatelowi
Bolesławowi Stawickiemu w związku z manifestowaniem obecnie i w przeszłości
postaw wrogich obecnej rzeczywistości społeczno – politycznej kraju.
21 listopada 1984 r., środa
Byłem na rozmowach w KZ PZPR na
Zakładzie I. Obecni byli: II Sekretarz KZ PZPR
Danuta Sokołowska, Przewodniczący Komisji Kontroli Partyjnej inż.
Ryszard Fraj, jego zastępca Mieczysław Jedoń i tow. Genowefa Kuśmierek.
Rozmawialiśmy około półtorej godziny.
24 listopada 1984 r., sobota
Wezwano mnie na nadzwyczajne
posiedzenie Egzekutywy Komitetu Zakładowego PZPR. Wahałem się, czy jechać. Może
dać już sobie spokój? Może tam liczą, że nie przyjdę? Zagadnąłem w tej sprawie
znajomego inżyniera pana Krzysztofa Czekaja (członka partii), który w tym
czasie, jako kierownik brygady murarskiej, miał zlecenia do wykonania na
Wykończalni.
-
Panie Krzysztofie, iść na to zebranie, czy nie?
Wszyscy
na Wykończalni znali dobrze moją sytuację i czekali, być może z ciekawością, co
dalej będzie. Myślę jednak, ze każdy się bał i w nikim nie miałem wsparcia.
-
Niech pan idzie – usłyszałem odpowiedź z troską w głosie. – Jeśli pan nie
pójdzie, zniszczą pana.
I
tak bym poszedł, ale podziękowałem za radę.
Poczułem
się jak w sądzie. Nie spodziewałem się rzeczowej dyskusji. Na sali był dyrektor
naczelny mgr inż. Ireneusz Kruk, dyrektor ds. produkcji - mgr inż. Marian
Szybowski, byli członkowie partii z Wykończalni (chyba egzekutywa), a wśród
nich i pracownicy z drukarni, oraz wielu innych naburmuszonych i obrażonych
oficjeli. Zebranie prowadziła tow. sekretarz Danuta Sokołowska. Przykro było
patrzeć na tych ludzi bez twarzy, bez idei, z pospuszczanymi głowami, wystraszonych.
Odniosłem wrażenie, że - podobnie jak ja - są ofiarami systemu. To nie oni chcą
mnie osądzić. Zdają sobie sprawę, że to system, którego nie akceptują, ale
którego ciągle się boją.
Po
zapoznaniu obecnych ze sprawą poproszono mnie o wypowiedź. Próbowałem się
bronić, przedstawiając otwarcie, jaką atmosferę niesłusznie wypracowano wokół
mojej osoby, i moją wypowiedź podparłem zebranymi w zeszłym roku opiniami tych
liczących się na wydziale osób. Przedstawiłem również moją karierę zawodową i
wielokrotne przeszeregowania. Widać było
zaskoczenie i jakiś wstyd.
To
żenujące widowisko zakończono wcześniej przygotowaną uchwałą (a więc wszystko
już było przygotowane!), którą odczytała prowadząca spotkanie. Zapamiętałem z
tego tylko końcówkę: … i w przyszłości
nie może pełni funkcji kierowniczych, nawet brygadzisty.
Wszystko
to może i miałoby sens, ale to ja wyprzedziłem wypadki i kierownikiem już nie
chciałem być, bo w takiej rzeczywistości miałem już wszystkiego dość.
Problemu już
nie ma. Uchwała jest wiążąca dla dyrekcji. Odpisu uchwały, chociaż dotyczyła
mnie, nie otrzymałem.
29 listopada 1984 r., czwartek
Otrzymałem naganę za niewykonanie
polecenia służbowego dotyczącego złożenia sprawozdania przed pracownikami
zakładu z zakresu jakościowych wyników produkcyjnych.
Otrzymanie
nagany skutkowało pomniejszeniem dodatku stażowego za listopad w wysokości 50%,
zmniejszeniem o 50% nagrody za efektywność gospodarowania i zmniejszeniem o 50%
nagrody z zysku.
Korzystając
z możliwości odwołania się od udzielonej kary, natychmiast z tego skorzystałem
i napisałem je, powołując się na fakt, że takiego polecenia mi nie wydał mi mój
przełożony tylko partia, a ja partii nie podlegam.
30 listopad 1984 r., piątek
Po przykrych wcześniejszych
rozmowach, w czasie których stwierdzono, że na proponowanym przeze mnie stanowisku
absolutnie nie mogę pracować, a nawet nie powinienem pracować na wydziale
Wykończalni (żebym prawdopodobnie znów czegoś nie wywinął), oraz po informacjach,
że zostanie napisane pismo stawiające mnie do dyspozycji Działu Osobowego albo
zostanę zwolniony z pracy, ostatecznie, o godzinie 14.50 (a więc na dziesięć
minut przed zakończeniem pracy) otrzymałem zgodę na piśmie na przeniesienie na
oddział drukarni, na stanowisko fizyczne.
Niezrozumiała
jest dla mnie ta zmiana nastawienia. Chyba jednak stwierdzono, że jest to
najzręczniejsze rozwiązanie.
Tak
więc od jutra jestem pracownikiem fizycznym. Można by zapytać: - na co mi była
ta nauka, te studia i cały ten kierowniczy staż na wykończalni? Czas pokaże, co
dalej będzie. Pewne jest, że pracując na stanowisku pomocnika, straciłem na
zarobku. Trudno.
1 grudnia 1984 r., sobota
Zgłosiłem się dziś rano do pracy
na maszynie drukarskiej, ale zaraz zabrano mnie do mojego dawnego biurka, abym
przygotował dokumenty do wypłaty. Bez nich nie można naliczyć wynagrodzenia dla
pracowników, a nikt nie potrafił tego zrobić. Tymczasowo na stanowisko
kierownika Drukarni postawiono mojego dawnego kierownika, pana Stanisława
Guzego. I znów byliśmy razem w trójkę, jak za dawnych, dobrych lat.
Kierownik
Wykończalni, robiąc obchód zakładu, zaszedł też do biura kierownika Drukarni.
Był bardzo zdziwiony, widząc mnie za moim dwnym biurkiem, ślęczącego nad
dokumentami:
-
A pan Stawicki co tu jeszcze robi? - zapytał.
-
Wypłatę! – odpowiedział niespeszony pan Guzy.
14 grudnia 1984 r., piątek
Pracuję już na maszynie i poznaję
arkana sztuki drukarskiej. Chociaż to dopiero niecałe dwa tygodnie, mam już
innego nauczyciela, drukarza prowadzącego proces. Początkowo przydzielono mnie
do najlepszego drukarza, Piotrka Dobrzyńskiego, który tej trudnej sztuki
nauczył się w rekordowym tempie - przez pół roku. Poszedł on do kierownika i
powiedział, że po prostu nie chce ze mną pracować. Myślę, że nie wytrzymał
presji uczenia swojego do niedawna kierownika. Rozumiem to.
Z
dzisiejszej „Gazety Robotniczej”, z napisanego przez Jana Rota z artykułu z
cyklu „Polemiki”, zatytułowanego „Nie tylko
mamona”, wynotowałem dwa ciekawe fragmenty:
„Pozostaje
jeszcze sprawa marnotrawstwa kadr, złego dysponowania kwalifikacjami, a zatem
dobra narodowego. Tu odpowiedzialni są organizatorzy. Zatem organizatorów także
możemy określić jako produkcyjnych lub blokujących produkcję. Należy więc
przywrócić prawidłowe kryteria wartości”.
„Szeregowy
nauczyciel, inżynier czy lekarz pracujący dobrze, ale bez transparentu w ręce
zawsze był słabo wynagradzany”.
Czyżby
w tej partyjnej gazecie pisali o mnie?
29 grudnia 1984 r., sobota
Święta Bożego Narodzenia
spędzaliśmy w Sulejówku. Nie ma tam najlepszych warunków do mieszkania dużą
grupą w zimie, ale najważniejsza jest atmosfera.
To były nasze
pierwsze święta w rodzinie Zosi. Wigilia była w poniedziałek i zgromadziła się
na niej cała rodzina. Było bardzo nastrojowo, prosto i swojsko. Choinka była
mała i sztuczna, co od razu zauważyły dzieci. Rodzice byli bardzo wzruszeni i
jakby trochę stremowani, szczególnie mama. Wreszcie w dużym gronie mogli
pośpiewać w domu kolędy. Miło spędziliśmy te kilka dni w Sulejówku. Martwiłem
się, żeby na nasz odjazd nie napadało śniegu. Nie zapowiadali opadów. Gdy rano
wstaliśmy przed odjazdem, wszędzie było biało od kilkucentymetrowej, puszystej
warstwy śniegu. Chociaż prognoza się nie sprawdziła, to jednak jazda była
urocza, choć trzeba było bardzo uważać.
31 grudnia 1984 rok., poniedziałek
I to już koniec roku. Koniec
kolejnego roku. Dla mnie wyjątkowego ze względu na wydarzenia w zakładzie
pracy. Zdaję sobie sprawę, że nic się nie da zmienić, że trzeba czekać.
Życzenia? Po co! Trzeba brać to, co przyniesie dzień, tydzień, miesiąc, i tak
do następnego roku. Każdy rok ma swój urok i jakoś podświadomie czeka się na
jego niewiadome. Będzie lepiej!
EPILOG
Po 1 grudnia 1984 roku czas dla
mnie jakby się zatrzymał. W kraju stagnacja, marazm, dominacja ponad
dwumilionowej PZPR. Co prawda, dalej działałem w Radzie Pracowniczej, ale
ciągle czegoś brakowało. Koncentrowałem się na pracy. Już po czterech
miesiącach, właściwie samodzielnej (na zasadzie podpatrywania) nauki drukowania
zostałem samodzielnym drukarzem prowadzącym proces. Zaczęła się walka o
„metry”, co przekładało się na zarobki. W porównaniu z zarobkami innych
pracowników z czasem stawały się one bardzo wysokie. Potrafiłem rocznie
„wyciągnąć” nawet dwa razy tyle, co średnia krajowa.
Kiedy
„stanąłem na maszynę”, jakoś zapomnieli o mnie koledzy. Chodząc po oddziale,
omijali moje stanowisko pracy. Nie podchodzili nawet przywitać się. Trędowaty? Tylko
główny technolog, pan Heniek Wojciechowski, partyjny aktywista, co dzień
podchodził do mnie, i to nie tylko po to, żeby się przywitać. Rozmawialiśmy
często nawet bardzo długo na wszystkie tematy, bez barier – jak Polak z
Polakiem. Dawało się odczuć sympatię do mnie i jakąś skrywaną niezgodę z taką
rzeczywistością, że inżynier pracuje jako robotnik na maszynie. Kiedy to wspominam, często autentycznie się wzruszam.
Kierownik
Mikulaniec wkrótce opuścił zakład. Kierownikiem Wykończalni został mój kolega
mgr inż. Jan Stryczniewicz. Mimo to w moim życiorysie nic się nie zmieniło.
W
kraju nie było spokojnie. W 1988 r. znów z całą mocą zaczęły się strajki. Bez
zgody władz spontanicznie zawiązywały się struktury „Solidarności” działając
oficjalnie. Tego żywiołu nie dało się już zatrzymać. 17 kwietnia 1989 r.
ponownie została zarejestrowana „Solidarność”. Pan Wojciechowski podszedł do
mnie wtedy i powiedział jakby z przekąsem:
-
Panie Bolku, znów może pan zakładać „Solidarność”!
Czy faktycznie i
on był przekonany o mojej działalności w podziemnych strukturach
zdelegalizowanego związku?
W
1989 r. w maju Samorząd Pracowniczy rozpoczął w „Bieltexie” już czwartą
kadencję. Byłem również delegatem. W Samorządzie Pracowniczym aktywną rolę
odgrywali działacze z Wykończalni. Nie będzie przesady, jeśli powiem, że to my
„rozdawaliśmy karty”. Koledzy napierali, żebym kandydował na przewodniczącego
Rady Pracowniczej, bo mam największe szanse. Pracowała giełda, martwiła się
dyrekcja. W trybie pilnym zwołano spotkanie się z udziałem najważniejszych
działaczy partyjnych w zakładzie. Na to spotkanie ściągnięto nawet chorego dyrektora
ds. finansowych, pana Chmielewskiego. Wypowiedziane zostało wtedy stwierdzenie,
że w najgorszym wypadku przewodniczącym Rady może zostać Stawicki. Chyba się
tego bano. Bano się, że mogę się mścić za lata mojej poniewierki w zakładzie.
Samorząd Pracowniczy miał ogromne uprawnienia. Rada Pracownicza mogła odwołać
nawet dyrektora zakładu i nie można było powołać dyrektora bez zgody Rady.
Wkrótce miało to u nas praktyczne zastosowanie.
To,
co jednak się stało podczas wyborów, przeszło wszelkie oczekiwania. Taktykę
wyborów omawialiśmy w bardzo wąskim gronie osób związanych z Wykończalnią. W
tej grupie byłem ja, Leszek Lor i Zbyszek Wójcik. Zbyszek Wójcik był jeszcze
mało znany w zakładzie. Na Wykończalni pracował dopiero dwa lata. Dał się
poznać w zakładzie jako przewodniczący ds. postulatów w odradzającym się
związku „Solidarność”. Był człowiekiem na tyle otwartym i kompetentnym, że
postanowiliśmy zgłosić go na przewodniczącego Rady. Ja, ze względu na
przywiązanie się do wydziału, liczyłem na pozostanie na Wykończalni. Robiliśmy
Zbyszkowi kampanię. Kiedy doszło do wyborów, to ja przedstawiałem Zbyszka
Wójcika jako kandydata na przewodniczącego Rady. Kontrkandydatem był wieloletni
kierownik z Zakładu I, Roman Matecki, reprezentujący tę drugą stronę. Ranga
spotkania była znacząca, bo byli na nim dyrektorzy: Kruk i Szybowski. Nie byłem
pewien wyniku, wygrał jednak Wójcik, stosunkiem głosów 25:6. Wybrani zostali
też dwaj zastępcy przewodniczącego, sekretarz i trzech członków zarządu. Sekretarzem
zostałem ja.
Prowadzenie
pierwszego zebrania delegatów Samorządu Pracowniczego całego zakładu przypadło
mnie. Nie miałem doświadczenia w tej materii, ale jakoś musiałem sobie radzić.
W przerwie rozmawiałem z dyrektorem Krukiem na temat oddelegowania Wójcika do
pracy w Radzie. Zapytał mnie: „A co z
panem?” Odpowiedziałem: „Czekam!”. Wtedy
stwierdził, że: „Szybowski się na pana szykuje!”
Faktycznie - „szykował
się”.
W
czerwcu 1989 r. odbyły się jeszcze nie w pełni demokratyczne wybory do sejmu.
Wcześniej w lutym było porozumienie Okrągłego Stołu.
Od 1 października zostałem
kierownikiem oddziału Apretury, po pięciu latach (bez dwóch miesięcy) drukowania
tkanin na maszynie. Partia nie przeszkadzała. Sama rozwiązała się w styczniu
1990 r. Otrzymałem wynagrodzenie: płaca podstawowa - 148000 zł, dodatek
funkcyjny – 30000 zł, plus premia. Już 25 października zmieniono mi warunki
płacowe ( od 1 października): płaca podstawowa - 162500 zł, dodatek funkcyjny –
41500 zł. plus premia. Od 1 lutego 1990 r. moje wynagrodzenie wynosiło już:
płaca zasadnicza – 750000 zł, dodatek funkcyjny – 100000, plus premia. Szalała
inflacja.
Wkrótce
został odwołany przez Radę Pracowniczą dyrektor Ireneusz Kruk. 11 kwietnia 1990
r. na to stanowisko Rada Pracownicza powołała mgra inż. Mariana Szybowskiego.
Szykował się do powrotu do Bieltexu Zygmunt Mikulaniec. Dostał propozycję
objęcia stanowiska dyrektora ds. produkcji. Rada Pracownicza musiała tę
kandydaturę zatwierdzić. Rozmawialiśmy o tym. Nie byłem za tym, żeby ograniczać
nowego dyrektora w dobieraniu sobie kadry. Na zebranie Rady, na którym
zatwierdzano powołanie Mikulańca na dyrektora ds. produkcji, specjalnie nie
poszedłem. Nie chciałem, żeby domyślał się, jak głosowałem. Jako sekretarz Rady
podpisywałem jego nominację.
Kiedy
nowy dyrektor ds. produkcji - mgr inż. Zygmunt Mikulaniec przybył na
Wykończalnię, spotkaliśmy się między Drukarnią a Apreturą. Dawno się nie
widzieliśmy. Zapytał:
-
Panie Bolku, czy bardzo będzie się pan opierał, gdy zaproponuję panu stanowisko
kierownika Drukarni?
-
Nie będę się opierał.
Koło
się zamknęło. Chichot historii?
Az dziw bierze, gdy widzę inne, o wiele gorsze od Twojego blogi z tysiącami wyswietlen dziennie, ludzie tam nie trzymaja się nawet prawidłowej składni :( Ech, mam nadzieje jednak, ze czytelnicy kiedys przejrzą na oczy i porzuca ten chłam na rzecz czegoś wartosciowego, a wtedy będę mogl się chwalic, ze czytalem Twojego bloga zanim był jeszcze najpopularniejszym w Polsce :)
OdpowiedzUsuńBardzo fajny i wartościowy tekst. Mam nadzieję, że gdzieś tam zalegają w szufladzie kolejne roczniki ;)
OdpowiedzUsuńPzdr, TA