1 stycznia 2015

Ksiądz Stanisław Janicki

            
  
          We wprowadzeniu do zakładki „Parafianin Bielawski” pojawiła się postać księdza kanonika Stanisława Janickiego. To ksiądz, którego na drodze swojego życia spotkałem w 1962 roku, kiedy przybył do mojej włocławskiej parafii jako wikariusz. Po odejściu na probostwo ks. Bolesława Kawczyńskiego zaopiekował się on ministrantami, do których też należałem z moimi braćmi. Byłem wtedy w szóstej klasie szkoły podstawowej.
            To wspaniały ksiądz i kapłan. Wspominam go w mojej biograficznej książce „Kapitulna 64”, której fragmenty przedstawiam poniżej. Właśnie tego księdza wybrałem sobie na duchowego opiekuna w pisaniu tekstów we wspomnianej zakładce, wierząc w świętych obcowanie, że w pisaniu mi pomoże, pouczy, odwiedzie może czasami od zbyt odważnego tekstu.

„Ministrantami w naszej parafii zaopiekował się ksiądz Stanisław Janicki. Nie był to ksiądz pierwszej młodości, ale przez jego posługę w parafii doświadczyliśmy obecności wspaniałego człowieka, który w naszej rodzinie zostawił jakby cząstkę siebie, stając się jej przyjacielem. Postać księdza Janickiego wymaga osobnego rozdziału w każdej książce, w której występuje jego postać, ale ze względu na jego skromność ograniczę się tylko do kilku wspomnień.
            Naszą rodzinę znał, bo cała od dawna udzielała się przy kościele. Zapewne też któreś z dzieci uczył religii. Mnie nie. Kiedy był u nas po kolędzie, jak to było w zwyczaju, rodzice chcieli dać jakąś pieniężną ofiarę z tej okazji, ale ksiądz kategorycznie odmówił. Wyjął swoje pieniądze i „papierkowe” dał mamie.
           
            Kiedyś ksiądz Janicki zaprosił mnie i mojego młodszego brata do siebie do mieszkania na plebanię. Mieszkał na piętrze. Miał nieduży magnetofon w kolorze kości słoniowej, co dla nas było czymś zupełnie nowym. Przynajmniej ja nigdy magnetofonu nie widziałem. Zaproponował nam nagranie, żebyśmy potem mogli je odsłuchać. Nie wiedzieliśmy jak się mamy zachować i ksiądz zaproponował, abyśmy coś zaśpiewali. Piosenek znaliśmy dużo, ale przy księdzu to raczej wypada zaśpiewać coś kościelnego. Zaśpiewaliśmy zwrotkę nabożnej pieśni i czekaliśmy, co z tego wyszło. Ksiądz cofnął taśmę i usłyszeliśmy piękny duet. Ale mój głos dla mnie był niepodobny do mojego.
           
            Ksiądz też próbował zorganizować jakieś przedstawienie w wykonaniu ministrantów. Szukał repertuaru. Rozmawiał o tym ze mną i z moim kolegą ministrantem. Nie rwałem się do publicznych występów, ale kolega zaproponował, że może na przykład coś zaśpiewać.
           
Z księdzem Janickim chodziłem po kolędzie. Szedłem też kiedyś przed księdzem do chorego na Łanieszczyznę dzwoniąc przy tym dzwoneczkiem. Taki był zwyczaj.
           
            Ksiądz Stanisław Janicki nie był długo w parafii od czasu, gdy opiekował się ministrantami. Został przeniesiony pod Kalisz do Przespolewa koło Malanowa - na proboszcza. Nasz tata pomagał księdzu przeprowadzić się. Ładował rzeczy na samochód i odwiózł księdza na wieś do Przespolewa. Przeprowadzka ta była nawet nagrywana kamerą przez księdza i tata ten film potem widział.
            Potem, za jakiś czas, pojechał tam tata swoim motorowerem „Żak”, zorientować się, jak ksiądz się zagospodarował. Niby nic w tym nadzwyczajnego, że pojechał, ale zważywszy, że pojechał motorowerem na odległość 120 km, jednak jest, czym się dziwić. Gdy tam zajechał, wikariusz, jaki był w tej parafii, pożyczył od taty motorower i pojechał do swojej rodziny odległej o 30 km. Kiedy tata odjeżdżał z Przespolewa, ksiądz Janicki nalał do „Żaka” cały bak benzyny na drogę.
           
       Kiedy skończyłem szkołę podstawową mnie i mojego o rok młodszego brata rodzice wysłali do Przespolewa, do księdza Stanisława Janickiego. Pojechaliśmy PKS-em. Mieliśmy wysiąść w Malanowie i dalej dostać się do tej wsi. Przystanku nie przegapiliśmy. Znaleźliśmy się w całkiem obcym terenie. Nikt na nas nie czekał. Zorientowaliśmy się, w którym kierunku jest Przespolew i wyruszyliśmy na wakacje. Zaraz po lewej stronie zamigotały nam przy płocie dorodne wiśnie. Co prawda rosły za płotem, ale gałęzie sięgały na drogę. Czy jak zerwiemy, to będzie kradzież, czy nie? Nikt nie widzi. Przeważył pogląd, że jeśli idziemy do księdza, to nie warto ryzykować, bo może to grzech.
            Szliśmy i szliśmy w skwarze do tego Przespolewa chyba ponad sześć kilometrów, ale doszliśmy. Ksiądz się bardzo ucieszył i zaraz nas ugościł. Szybko poczuliśmy się, jak u siebie w domu. Była tam miła gospodyni księdza, pani majorowa i ojciec księdza, również Stanisław.  
           
Brat zapewne nie był tam długo, bo pamiętam właściwie tylko jedną z nim scenę, gdy w małym, płytkim stawie za plebanią koszykiem zaciągaliśmy wodę, żeby nałapać karasi na kolację. Udało się coś złowić, ale ryby były za małe do zjedzenia.  Co dzień służyliśmy do Mszy św.
            Kiedy zostałem sam, nie nudziłem się. Właściwie to „urzędowałem” z panem Janickim, który prowadził gospodarstwo. Ksiądz miał trochę ziemi i łąkę. Miał konia, i na pewno młodego byka.
            Byka dobrze pamiętam, bo kiedyś wysłali mnie na pastwisko, żebym go przyprowadził. To było ze 200 m od plebanii. Odpalowałem byka i prowadzę go po drodze, ale on zaczął biec. Nie dało się go utrzymać i wyrwał mi się. Pobiegł jak głupi gdzieś na wieś. Wróciłem bez byka i pan Janicki potem go szukał po wsi.
            Poszliśmy kiedyś z księdzem z wizytą do sołtysa. Właściwie to po gruszki. Przy plebanii był duży sad, ale może nie było w nim jeszcze dojrzałych gruszek. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby sołtys nie nazywał się Stawicki. Ksiądz mnie tam chyba specjalnie zaprowadził, żebym sobie z „rodziną” pogadał. Oczywiście zrobiłem wywiad, ale okazało się, że to nie rodzina.
            Pojechaliśmy z księdzem do Kalisza na przegląd samochodu. Ksiądz miał Syrenkę. Nie trwało to długo, chociaż potem wracaliśmy się, bo skojarzyłem, że został kołpak od koła, ponieważ mechanicy coś poprawiali przy kole. Potem udaliśmy się do miasta po zakupy. Ksiądz kupił mi nowiutkie, skórkowe letnie buty. Mam je cały czas w pamięci. Były dość szpiczaste i z przodu od zelówki, dookoła miały wywiniętą na centymetr cienką skórkę. Kosztowały 273 zł. Sobie kupił metalową tackę z kieliszkami. Tacka miała być do kościoła na zbieranie ofiar, bo osobno nie można było kupić. Kieliszki zapewne komuś oddał, bo księdzu nie były potrzebne. Zresztą miał - takie do wina. Nawet częstował ludzi, przynosząc już nalane czerwonym winem. Gdy już goście wychylali „zdrowie” księdza proboszcza, robiło się ciekawie, bo wino nie dało się z kieliszka wypić. Oj było śmiechu. Tata też podobno dał się nabrać. Kieliszki miały podwójne szkło i choć wino się „chlupało”, to było zablokowane. Każdy dawał się nabierać.
           
            Ksiądz Janicki miał siostrę w Orzeżynie. To wioska oddalona o około 25 km od Przespolewa. Kiedyś pojechaliśmy tam konnym wozem z panem Janickim w odwiedziny. Niemalże owacyjnie nas przywitano, zwłaszcza, że dziadek przywiózł gościa w mojej osobie. Było tam w tej rodzinie dużo dzieciaków, czym w ogóle nie byłem skrępowany. Kiedy wracaliśmy, w pewnym momencie pan Janicki powiedział, że prześpi się z tyłu na wozie, a ja mam poprowadzić konia. Zdrętwiałem, bo przecież koń mnie nie będzie słuchał. Dał mi lejce i poradził tylko, żebym je trzymał luźno. I jechaliśmy. Od czasu do czasu klepnąłem konia lejcami, żeby wiedział, że ktoś powozi i tak powoli dojechaliśmy.
            Garnąłem się do pracy, bo nie lubiłem się nudzić. Brałem się za roboty, których wcześniej nigdy nie wykonywałem. Po żniwach był do sprężynowania kawał pola. I ja to pole jednym konikiem sprężynówką obrabiałem. Pan Janicki pokazał mi jak to się robi i zostawił mnie samego z koniem na polu. Byłem szczerze zdziwiony i pełen uznania dla konia, że mnie słuchał. Nie było żadnego problemu i pole obrobiłem.
            Z Włocławka przyszedł list do księdza od rodziców, żebym wracał do domu. Jechał akurat do Włocławka motocyklem ksiądz Bagrowicz i zabrał mnie ze sobą. Widzę jeszcze, jak ksiądz Janicki, nas odjeżdżających, z daleka błogosławi. Ksiądz motocyklem jechał bardzo ostro. Nie liczyłem na to. Myślałem, że księża to jeżdżą powoli. Szybko zajechaliśmy na miejsce.

W następne wakacje pojechałem na jakiś czas do Stawiszyna, do księdza Janickiego. Przeprowadził się z wiejskiego Przespolewa na parafię do miasta. To też niedaleko Kalisza. W Stawiszynie, żeby się nie nudzić, pracowałem przy wylewce szerokiego chodnika wokół kościoła. Tłukłem młotem stare płyty chodnikowe na gruz, przesiewałem piasek przez „arfę” – takie wielkie sito. I tak czas schodził. Przyjechał też siostrzeniec księdza z Orzeżyna. Był w moim wieku. Mówił, że dostał się do średniej szkoły w Radomsku. Spaliśmy w pokoju na górze.
            Pracował też z nami młody kościelny. W kościele pod ścianą w lewej bocznej nawie stała kiedyś na posadzce zakryta trumna z ciałem młodego, może osiemnastoletniego chłopaka, który się utopił. Czekał na pochówek. Przyszła dziewczyna – jego koleżanka i chciała go zobaczyć. Z tym kościelnym otwieraliśmy trumnę, żeby mogła się z kolegą pożegnać. Ja podnosiłem wieko trumny od strony nóg. To było dla mnie przeżycie, tym bardziej, że to był tak młody chłopak.

            Z księdzem Stanisławem Janickim potem nie miałem kontaktu. Wiedziałem o nim tyle, co powiedzieli mi we Włocławku rodzice. Dowiedziałem się, że księdzu zmarł ojciec. Napisałem wtedy do księdza list, ale odpowiedzi nie było.
           
            7 lipca 1984 roku w sobotę, jechaliśmy naszą Syreną na urlop na Kujawy. Ponieważ w planach najpierw był Ciechocinek, trzeba było jechać przez Stawiszyn. Postanowiliśmy odwiedzić księdza Janickiego, który prawdopodobnie jeszcze wtedy w Stawiszynie był. To byłoby spotkanie po wielu latach. Żeby księdza nie krępować, w razie gdyby chciał nas czymś poczęstować, zatrzymaliśmy się na parkingu za Kaliszem i spokojnie zjedliśmy obiad. Mieliśmy pieczonego kurczaka.
            Dojechaliśmy do miasta i szukaliśmy dojazdu do kościoła, żeby tam gdzieś zaparkować samochód. Zaparkowaliśmy przed głównym wejściem na plac kościelny. Obejrzeliśmy kościół zewnątrz i wewnątrz przez kratę, i betonową opaskę wokół kościoła, którą przed laty pomagałem wylewać. Kierowaliśmy się powoli w stronę plebani. Przez plac kościelny w odwrotnym do naszego kierunku, szedł starszy mężczyzna. Zatrzymałem się, przeprosiłem i zapytałem:
            - Czy ksiądz Janicki pracuje jeszcze w tej parafii?
            - Tak. Ksiądz na pana czeka i bardzo się ucieszy – odpowiedział uśmiechnięty mężczyzna.
            Nie kryłem zaskoczenia. Skąd taka odpowiedź? Czy mnie rozpoznał? I kto to był?
            Podeszliśmy na plebanię. Otworzył nam bardzo młody ksiądz i patrzył na nas wyczekująco. Zapytałem o księdza Janickiego:
            - Jest, ale zmęczony śpi – usłyszałem w odpowiedzi.
            - Proszę obudzić! – powiedziałem z uśmiechem, pewnym głosem.
            Za chwilę przyszedł ksiądz – uśmiechnięty, rozpromieniony. Chciałem się przedstawić, ale mnie od razu rozpoznał. Przedstawiłem rodzinę i mówię do księdza:
            - Nie widzieliśmy się dwadzieścia lat.
            - Dziewiętnaście – natychmiast poprawił uśmiechając się dobrodusznie.
            Znów zaskoczenie. A więc pamięta i to jak dobrze.
            Mile spędziliśmy półtorej godziny na plebani w towarzystwie księży. Ksiądz wikary, pochodzący z Piotrkowa Kujawskiego, przyszedł do Stawiszyna prosto po święceniach. Dostaliśmy nawet od niego obrazki prymicyjne. To ks. Marek Ziemkiewicz. Ksiądz Janicki pokazał nam dużą planszę z narysowanymi kościołami, w których pracował. Wskazał na przespolewski kościół i zapytał, czy pamiętam. Jakże miałbym nie pamiętać. Trochę powspominaliśmy. Wspomniałem panią gospodynię – majorową. Uśmiechnął się i powiedział, że teraz sam gotuje.
            1984 rok to ciągle trudny czas. W jednym z pokoi na plebani było poukładane bardzo dużo darów z Zachodu w postaci artykułów żywnościowych. Przychodziły one na parafie, bo była pewność, że zostaną sprawiedliwie rozdzielone tym, którzy tego najbardziej potrzebują.

            Ksiądz Janicki w latach 90-tych bardzo chorował. Proboszczem w Stawiszynie był od 1965 do 1998 roku, a więc przez 33 lata. Odszedł na emeryturę w wieku 72 lat. Ostatni rok swojego życia spędził u siostry w Orzeżynie, gdzie już wcześniej postarał się dla siebie o pokoik. Zmarł 28 lipca 1999 roku. Przeżył 73 lata. Chciał być pochowany w Stawiszynie, wśród swoich parafian.
            Na swój pogrzeb „zaprosił” wielu przyjaciół i znajomych, z którymi w swoim życiu się zetknął. Miał przygotowane adresy i telefony kontaktowe do tych osób. Jego siostrzeniec, syn siostry z Orzeżyna (być może ten sam, z którym byłem w Stawiszynie) został zobowiązany przez księdza do powiadomienia o pogrzebie wszystkich tych osób z listy.
            Na pogrzebie księdza Janickiego byli moi rodzice i brat. Potraktowano ich tam jak najbliższą rodzinę. Nie można było wymówić się od poczęstunku po pogrzebie.
           
            Teraz, gdy piszę książkę łatwiej zrozumieć, skąd wiedział, że nie widzieliśmy się 19 lat. Zaraz po przyjściu na parafię zabrał się za drogę wokół kościoła, a pamiętał, że ja wtedy byłem w Stawiszynie.
           
Jest trochę informacji w Internecie o księdzu Stanisławie Janickim.
            Ksiądz Janicki urodził się 17 kwietnia 1926 roku. W Przespolewie był w latach 1962 – 1965. Ksiądz Jerzy Bagrowicz (obecnie prof. dr hab. Dziekan Wydziału Teologicznego UMK w Toruniu) pracował jako wikariusz w Stawiszynie w latach 1964 – 1965. Przy okazji można było dowiedzieć się jeszcze innych rzeczy.

            Po 2000 roku, wracając z Kujaw przez Konin do Kalisza, zatrzymaliśmy się po drodze w Zbiersku, gdzie pochowany jest na cmentarzu ksiądz kanonik Koralewski, proboszcz parafii św. Stanisława we Włocławku, który w 1974 roku udzielał nam ślubu. Potem przejeżdżaliśmy przez Stawiszyn i wstąpiliśmy na cmentarz odwiedzić grób księdza Janickiego. Zatrzymałem na cmentarzu starszą kobietę i zapytałem, czy księdza Janickiego pamięta. Pamiętała i bardzo dobrze go wspominała.

     Potwierdzają to również wpisy w Internecie na pewnym forum z 2011 roku, dotyczącym księży w Stawiszynie. Wpisy dotyczące księdza Janickiego w znacznym stopniu odbiegają od opinii o współczesnych pasterzach parafii.

            Jak był śp. ks. Janicki proboszczem, było różnie, ale on znał mieszkańców po imieniu i pamiętał o wszystkich, a tam, gdzie trzeba było pomóc, to po prostu to robił.

            A nie odbiegając od tematu uważam, że najlepszym proboszczem, jakiego ja pamiętam, a mam już 54 lata, był śp. ks. prałat Stanisław Janicki.

            Miło poczytać.

            W 2012 roku po drodze na Kujawy zajrzeliśmy z żoną do Przespolewa. Oglądaliśmy kościół z zewnątrz i za pozwoleniem ks. proboszcza mogliśmy dłuższą chwilę spędzić w środku kościoła, który otworzył nam poprzedni kościelny. Miło było powspominać i popatrzeć na miejsca, które pozostały jeszcze w pamięci z tamtych lat: pole, sad, kościół.
            Sołtys - pan Stawicki już nie żył. Jego syn też był sołtysem.”

To tyle wspomnień o przyjacielu mojej rodziny i moim wychowawcy z dawnych lat.
Do tej wspaniałej postaci wracam często w swoich wspomnieniach. Wielu znanych mi współcześnie księży próbuję jakoś podświadomie porównać z tamtym wyjątkowym kapłanem, doszukując się w nich choć części, tamtego księdza, księdza kanonika Stanisława Janickiego.

http://boleslawstawicki.blogspot.com/2014/11/parafianin-bielawski.html

GALERIA ZDJĘĆ PRZESPOLEW 2012 ROK







3 komentarze:

  1. Pamiętam ks. Janickiego .Urodziłem się w Przespolewie 1951,.Mieszkałem na przeciw sołtysa Stawickiego , 1962r byłem u komuni .mam podpisany obrazek komunijny przez księdza Janickiego. Mieczysław Milicki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mieczysław Milicki. Miło czyta się taki komentarz, przywołujący wspomnienia z młodych lat. Czy dalej mieszka Pan w Przespolewie? Można mi odpisać na adres: boleslawstawicki@gmail.com

      Usuń
  2. Ostatni rok życia Ks. S. Janicki spędził u siostrzeńca (ale nie tego najstarszego z całej 10, którego autor bloga poznał, lecz ósmego, który miał wszystkich zawiadomić o pogrzebie). Otrzymał tam do dyspozycji nie tylko pokoik, lecz mieszkanie z osobnym wejściem. Oczywiście nie mogło zabraknąć miejsca na niedużą, kameralną kaplicę. Podczas ostatnich 73. urodzin przeczuwał już swe rychłe odejście, bo pokazywał gościom projekt nagrobka, który już za kilka miesięcy został zrealizowany.
    Siostra Ks. Janickiego skończyła właśnie 93 lata i ma 95 żyjących potomków.

    OdpowiedzUsuń

Proszę o tematyczne, nie obraźliwe i kulturalne komentarze.