Oto
przechodził Jahwe. Wielki, silny wicher, rozrywający góry i łamiący skały,
[szedł] przed Jahwe, ale Jahwe nie był w wichrze. Po wichrze [przyszło] trzęsienie
ziemi, ale Jahwe nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi [pojawił się]
ogień, ale Jahwe nie był w ogniu. Po tym ogniu [dał się słyszeć] szmer
delikatnego powiewu. Gdy [go] posłyszał Eliasz, zasłonił płaszczem swoją twarz,
wyszedł i stanął u wejścia groty. A oto głos przemówił do niego:
- Co ty tu [robisz], Eliaszu?
1
Krl 19,11-13
Lekki, ożywczy powiew, cisza – to znaczące synonimy naszych zachowań w kościele. Kiedyś nawet, bardzo dawno temu, kiedy miałem niewiele jeszcze lat, w kościołach wisiały plakaty z wymownym hasłem – „Wstąp w ciszę kościoła”. Miało to jednoznaczny wydźwięk wobec pędzącego za murami kościoła świata nie wiadomo zresztą dokąd. Wstąp w ciszę kościoła i jeśli uda ci się, pomyśl po co żyjesz, pomyśl, że przebywasz w obecności Chrystusa w Najświętszym Sakramencie ukrytym w tabernakulum, z Którym możesz porozmawiać. Tak po prostu.
Takiej ciszy, choć w obecności już
wielu wiernych oczekujących na mszę św. o godz. 9:30, zaznałem dzisiaj w
niedzielny poranek. Staram się właśnie przychodzić trochę wcześniej, żeby przed
Eucharystią jeszcze zdążyć się wyciszyć i jakby zjednoczyć z atmosferą
świątyni. Zapewne zabrzmi to faryzejsko, ale nie jestem jak ci, którzy na mszę
św. spóźniają się, a niektórzy, jak jedna znana para – notorycznie,
niejednokrotnie zaczynając ją od kazania, a już w dobrym tonie jest spóźnić się
choć pięć minut. Pomijam te osoby, które z przyczyn obiektywnych mają zachwiane
poczucie czasu, a nierzadko i miejsca.
Podczas tej ciszy ludzie modlą się w
skupieniu, kończą różańce lub siedzą w błogim, podniosłym nastroju, czekając na rzeczy wielkie.
Takie delektowanie się ciszą przed Eucharystią
w naszym kościele jest raczej czymś wyjątkowym. Nasz organista, niezmordowany
pan Ludwik, na chwałę Pana Boga najczęściej burząc ten błogi spokój, uczy nas
śpiewu kościelnych pieśni. Wszak kto śpiewa – ten dwa razy się modli. Ostatnio
do łask powróciła po kilku latach pieśń „Być
blisko Ciebie chcę…”. Łatwa melodia, którą parafianie mają opanowaną do perfekcji już od
kilkudziesięciu lat ze słowami wyświetlanymi na elektronicznej planszy, nie
sprawia już nikomu kłopotu. Jednak ambicją naszego znakomitego organmistrza, do
którego nawet niektórzy zwracają się – mistrzu -, a który poświęcił już dla nas
nawet dziesięć lat swojej emerytury jest, aby tej wdzięcznej pieśni nauczyć nas
na głosy. Na szczęście tylko dwa, ale za to z różnicą o całą oktawę. Jedna
strona kościoła śpiewa wyżej, druga niżej. Jest
mniejszy kłopot, gdy ktoś ma „stałe miejsce” w kościele, ale ci, co chodzą na
różne strony, raz śpiewają niżej a raz wyżej. W czasie liturgii zastanawiają
się, którym głosem powinni śpiewać. Właściwie to nie ma żadnego problemu, bo
każdy i tak śpiewa jak chce. Gdyby to były panienki z „AVE”, nie miałyby kłopotu
z tą wyższą tonacją, ale panienki po siedemdziesiątce śpiewające w tak wysokiej
tonacji, bardzo się męczą, o jakości pienia już nie wspomnę, i zaraz po
pierwszych taktach i tak schodzą o oktawę niżej.
Podziwiam energię, jaką emanuje nasz
pan Ludwik i jego możliwości głosowe. Przechodzić, ot tak sobie z marszu, z
jednego głosu w drugi, mało kto potrafi. Gdyby tak poćwiczył, może i by
zaśpiewał dwoma głosami naraz.
Nieraz podchodząc do kościoła i
słysząc znajomą, ćwiczoną melodię, zastanawiam się, jakimi w oczach mistrza musimy być
tępymi uczniami, skoro tyle razy musi przerabiać z nami to samo?
Ale dzisiaj, choć nie służą mi te
przedmszalne pienia, zmartwiłem się, że nie słyszę organów. Może pan Ludwik
jest na urlopie, a może chory, a może już na emeryturze, choć nie było pożegnania?
Jaka radość, gdy wreszcie zagrały organy na wyjście celebransa z orszakiem:
diakona, kleryka i ministrantów. Pan Ludwik towarzyszy mi ciągle od 1975 roku,
gdy sprowadziłem się do Bielawy i nie wyobrażam sobie, że może kiedyś być
inaczej. W przypływie euforii, gdy obchodził uroczyście wysoki jubileusz swojej
pracy jako organista, nawet napisałem list do będącego już wtedy w Żórawinie
naszego niezapomnianego ks. proboszcza Romana Biskupa, opisując to podniosłe
wydarzenie w naszej wspólnocie parafialnej, bo sam w niej nie uczestniczył.
Pan Bóg był w delikatnym powiewie
wiatru. Przybywa w ciszy. I tak jest podczas Przeistoczenia. Cisza podkreślana
dzwonkami, jakby oddzielana jedna od drugiej, choć wciąż ta sama. Kiedy Bóg
przybywa do wszystkich – jest cisza. Kiedy przybywa indywidualnie do każdego w
Komunii Świętej, już tej ciszy nie ma. Trzeba śpiewać. Wszak kto śpiewa, ten
dwa razy się modli. Trzeba śpiewać klęcząc przy Pańskim Stole i trzeba śpiewać zaraz
po odejściu od niego. Pan Ludwik rżnie na organach, aż dudni w uszach i sercu.
Wszak Być blisko Ciebie chcę, z Tobą mi
będzie lżej…
Może by jednak trochę ciszy,
łagodnego szmeru delikatnego powiewu z organowych miechów? Może jakieś ciche
„Ave Maryja” przy akompaniamencie skrzypiec utalentowanego Piotrusia, utalentowanej Weroniki lub bez
akompaniamentu. Może jakiegoś Bacha, Bethovena czy Mozarta ku pokrzepieniu
serca, dopóki nie przyjdzie pora na pieśń dziękczynienia?
Ale o czym ja w ogóle mówię? Wszak te
moje wywody dotyczą liturgii, a ta przecież jest zarezerwowana dla
kompetentnych osób. Ale mimo to:
Być blisko Ciebie chcę,
Z Tobą mi w życiu lżej.
Panie, chciej ze mną być co dnia.
Z Tobą chcę żyć, z Tobą do nieba iść.
Ty bądź gwiazdą mej duszy wśród „mgł”.
Z Tobą mi w życiu lżej.
Panie, chciej ze mną być co dnia.
Z Tobą chcę żyć, z Tobą do nieba iść.
Ty bądź gwiazdą mej duszy wśród „mgł”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o tematyczne, nie obraźliwe i kulturalne komentarze.