Za miesiąc
walka wyborcza do Parlamentu Europejskiego wkroczy w fazę finałową. Będzie
swoistym testem dla wszystkich ugrupowań przed dużo ważniejszymi wyborami
krajowymi - najpierw samorządowymi, a w przyszłym roku parlamentarnymi i
prezydenckimi. PE, organ praktycznie bez kompetencji stanowiących, jest raczej
miejscem „azylu” lub synekurą polityczną dla „zmęczonych” krajowym podwórkiem
polityków. Polacy nie bardzo rozumieją sens tego wybierania, niejasny podział
na 13 wielkich okręgów wyborczych utrudnia identyfikację kandydatów, głosuje
się wobec tego na partyjne szyldy. Ale dla sztabów wyborczych to test ważny,
pokazujący skuteczność prowadzonej kampanii, sprawność ludzi.
W
przedświątecznym zabieganiu niemal umknęła opinii publicznej informacja o
kolejnym wielkim sukcesie partii Fidesz premiera Orbana na Węgrzech. Rozumiem
rządowo - prywatne media krajowe, dla nich Fidesz to „narodowo – faszystowski”
twór, więc o czym pisać? Ale niewiele też na ten temat napisano w tzw.
prawicowych mediach. Być może dlatego, że Orban nie dołączył do chóru
potępiających bezwarunkowo działania Rosji na Krymie, nie stanął w szeregu
płomiennych „obrońców demokracji”. Wielu z tych obrońców (w tym osoba jeszcze
niestety sprawująca urząd premiera) niedługo wcześniej określała prezydenta
Putina – „przyjacielem i człowiekiem godnym zaufania”. No cóż, polityczna wolta
niemal z dnia na dzień pokazuje tylko absolutną niesamodzielność liderów
obecnej koalicji rządowej, brak jakiegokolwiek pomysłu na polski punkt widzenia
spraw międzynarodowych. Oczywiście rządowe media nazywają takie działanie (a
raczej jego brak) „pragmatyzmem i realizmem politycznym”, ale wystarczy
obejrzeć zagraniczne serwisy informacyjne, by zobaczyć pustkę tam, gdzie powinien
brzmieć polski głos. Czy wobec tego nie ma miejsca na głos najsilniejszej
opozycyjnej partii? Dlaczego PiS tylko odpiera zarzuty, a nie buduje własnej
narracji wobec społeczeństwa? Okazja sama się pojawiła… Zamiast tego politycy
opozycyjnej partii narzekają w telewizjach, że PO „ukradła im program” -
komiczny to argument.
Fidesz po raz kolejny pobił lewicową koalicję
na Węgrzech, bo przekonał Węgrów do swych racji, udowodnił swymi działaniami,
że potrzeby i oczekiwania przeciętnego mieszkańca państwa nad Balatonem są
tożsame z programem partii. Węgrzy doskonale rozumieli w dniu wyborów, że tylko
Fidesz zapewnia im coraz sprawniejszą gospodarkę, niskie bezrobocie,
ograniczenie bezkarnego panoszenia się obcych koncernów i banków, czują się po
prostu współgospodarzami we własnym kraju. Nie możemy oburzać się na to, że
węgierski premier realizuje węgierską rację
stanu, nawet, jeśli nie jest ona zbieżna z polskimi oczekiwaniami. Rozumiem
też, że siedem lat rządów obecnej koalicji skutecznie oddaliło od nas pojęcie polskiej racji stanu. W realnym
politycznym świecie nie można udawać polityki, bo szybko władze takiego kraju
stają się tylko przedmiotem a nie podmiotem politycznych działań. W świetnym
niedawnym tekście Jacek Karnowski analizując wynik węgierskich wyborów
udowadniał, czemu PiS nie może być „polskim Fideszem”. Zgoda tu pełna – inaczej
wygląda polityczna scena obu krajów, inne są doświadczenia obu narodów po 1989
roku.
Nie mam też
wątpliwości, iż nie ma powrotu do pomysłu na „PO – PiS”, zbyt wiele wydarzyło
się przez ostatnie lata między głównymi polskimi politycznymi graczami, by
udało się go odkurzyć. Zostaje więc próba powtórzenia sukcesu z 2005 roku. Ale
do tego potrzeba obudowania głównej opozycyjnej partii prawicowymi ruchami
społecznymi, wykorzystania tej społecznej, niepartyjnej energii Polaków. Nie
należy rozpoczynać kampanii od dzielenia tych, co chcą działać na „naszych i
innych”, tylko od ciężkiej pracy tu na dole. Prostego uświadamiania zwykłym
ludziom, jak wygląda sytuacja kraju po 7 latach rządów tej koalicji,
postawienie diagnozy, ale i zapisania recepty. No i potem doglądania
skuteczności wybranej metody leczenia. A w razie sukcesu, rzetelne realizowanie
przedstawionego programu, pokazanie, że polityka to przede wszystkim służba i
odpowiedzialność, a nie przywileje i synekury. Tylko w ten sposób uda się
pokazać Polakom, że wybory to spraw ważna, a ich wynik ma bezpośredni wpływ na
codzienne życie, stan bezpieczeństwa i zamożności. To trudne, bo od lat
telewizor, świadomie zupełnie, przekonuje, że polityka to „brudna sprawa”,
trzeba trzymać się od niej z daleka, oddać po prostu decyzje o życiu milionów
ludzi - „tym wybranym”. Trzeba trafu, że to już ćwierć wieku ci sami ludzie. A
oni z poświęceniem godnym najlepszej sprawy, „ciągną ten polski wózek”. Mało
kto jeszcze dostrzega, że „ci wybrani” najczęściej sami siebie do tej roli
wybrali…. Nawet najskuteczniejszy lider partii nie poradzi sobie sam, wybory
rozegrają się tu, na szczeblu lokalnej polityki, a tam determinacji do zwycięstwa
jakby mniej. Obym się mylił, ale wydaje mi się, że obecna kampania PiS trwa pod
hasłem „utrzymania stanu posiadania w
opozycji” i czekania na całkowitą klapę obecnie sprawujących władzę.
Jeżeli tak
jest, to PiS nigdy nie osiągnie zwycięstwa na miarę Fideszu – a ile razy można
jeszcze przegrywać?
Janusz
Maniecki
Jak na "Świątecznie", to świąt w artykule nie zauważyłem. Ale widzę, że autor jest już jakby trochę zmęczony sceną polityczną w Polsce, ciągle jeszcze rządzonej przez nieudolną koalicję. Wobec braku wiary w skuteczność działania opozycji, chyba najbardziej odpowiednim byłoby przegonić to całe bractwo i samemu na poważnie wziąść się za politykę i kraj ratować przed koalicją i opozycją. Panie Januszu, niech Pan weźmie się za to, a na pewno wszystko będzie inaczej i na pewno lepiej.
OdpowiedzUsuń