Po 1 grudnia
1984 roku czas dla mnie jakby się zatrzymał. W kraju stagnacja, marazm,
dominacja ponad dwumilionowej PZPR. Co prawda dalej działałem w Radzie
Pracowniczej, ale ciągle czegoś brakowało. Koncentrowałem się na pracy. Już po
czterech miesiącach, właściwie samodzielnej nauki drukowania na zasadzie
podpatrywania, zostałem samodzielnym drukarzem prowadzącym proces. Zaczęła się
walka o „metry”, co przekładało się na zarobki. W porównaniu z innymi
pracownikami z czasem stawały się one bardzo wysokie. Potrafiłem rocznie
„wyciągnąć” nawet dwa razy tyle co średnia krajowa.
Kiedy
„stanąłem na maszynę”, jakoś zapomnieli o mnie koledzy. Chodząc po oddziale
omijali moje stanowisko pracy. Nie podchodzili
nawet przywitać się. Trędowaty? Tylko główny technolog pan Heniek
Wojciechowski, również partyjny aktywista, co dzień podchodził do mnie i nie
tylko po to, żeby się przywitać. Rozmawialiśmy często nawet bardzo długo na
wszystkie tematy, bez barier – jak Polak z Polakiem. Dawało się odczuć sympatię
do mnie i jakąś skrywaną niezgodę z taką rzeczywistością, że inżynier pracuje
jako robotnik na maszynie. Kiedy to często wspominam, autentycznie się
wzruszam.
Kierownik
Mikulaniec wkrótce opuścił zakład. Kierownikiem Wykończalni został mój kolega
mgr inż. Jan Stryczniewicz. Mimo to, w moim życiorysie nic się nie zmieniło.
W
kraju nie było spokojnie. W 1988 roku znów z całą mocą zaczęły się strajki. Bez
zgody władz spontanicznie zawiązywały się struktury „Solidarności” działając
oficjalnie. Tego żywiołu nie dało się już zatrzymać. 17 kwietnia 1989 roku
ponownie została zarejestrowana „Solidarność”. Pan Wojciechowski podszedł do
mnie wtedy i powiedział jakby z przekąsem, ale i z nieukrywanym zadowoleniem:
- Panie Bolku, znów może pan zakładać
„Solidarność”!
Czy faktycznie i
on był przekonany o mojej działalności w podziemnych strukturach
zdelegalizowanego związku?
W
1989 roku w maju Samorząd Pracowniczy rozpoczął w „Bieltexie” już czwartą
kadencję. Byłem również delegatem. W Samorządzie Pracowniczym aktywną rolę
odgrywali działacze z Wykończalni. Nie będzie przesady w tym, jeśli powiem, ze
to my „rozdawaliśmy karty”. Koledzy napierali, żebym kandydował na
przewodniczącego Rady Pracowniczej bo mam największe szanse. Pracowała giełda,
martwiła się dyrekcja. W trybie pilnym spotkali się z udziałem najważniejszych
działaczy partyjnych w zakładzie. Na to spotkanie ściągnięto nawet chorego dyr.
ds. finansowych pana Chmielewskiego. Wypowiedziane zostało tam takie
stwierdzenie, że w najgorszym wypadku przewodniczącym Rady może zostać
Stawicki. Chyba się tego bano. Bano się, że mogę się mścić za lata poniewierki
w zakładzie. Samorząd Pracowniczy miał ogromne uprawnienia. Rada Pracownicza
mogła odwołać nawet dyrektora zakładu i nie można było powołać dyrektora bez
zgody Rady. Wkrótce to miało u nas praktyczne zastosowanie.
To,
co jednak się stało podczas wyborów przeszło wszelkie oczekiwania. Taktykę
wyborów omawialiśmy w bardzo wąskim gronie, właściwie trzech osób związanych z
Wykończalnią: ja, Leszek Lor i Zbyszek Wójcik. Zbyszek Wójcik to była jeszcze
mało znana w zakładzie postać. Na Wykończalni pracował dopiero dwa lata. Dał
się poznać w zakładzie jako przewodniczący ds. postulatów w odradzającym się
związku „Solidarność”. Był człowiekiem na tyle otwartym i kompetentnym, że
postanowiliśmy zgłosić go na przewodniczącego Rady. Ja liczyłem na pozostanie
na Wykończalni, ze względu na przywiązanie się do wydziału. Robiliśmy Zbyszkowi
kampanię. Kiedy doszło do wyborów, to ja przedstawiałem Zbyszka Wójcika jako
kandydata na przewodniczącego Rady. Kontrkandydatem był wieloletni kierownik z
Zakładu I Roman Matecki, reprezentujący tą druga stronę. Ranga spotkania była
znacząca, bo byli na nim dyrektorzy: Kruk i Szybowski. Nie byłem pewien wyniku.
Wygrał jednak Wójcik w stosunku głosów 25:6. Wybrani zostali też dwaj zastępcy
przewodniczącego, sekretarz i trzech członków zarządu. Ja zostałem sekretarzem.
Prowadzenie
pierwszego zebrania delegatów Samorządu Pracowniczego całego zakładu przypadło
mnie. Nie miałem doświadczenia w tej materii, ale jakoś musiałem sobie radzić.
W przerwie rozmawiałem z dyrektorem Krukiem na temat oddelegowania Wójcika do
pracy w Radzie. Zapytał mnie:
- A co z panem?
- Czekam! –
odpowiedziałem.
- Szybowski się na pana szykuje!
– dopowiedział jeszcze.
Faktycznie
„szykował się”.
W
czerwcu 1989 roku odbyły się jeszcze nie w pełni demokratyczne wybory do sejmu.
Wcześniej w lutym było porozumienie Okrągłego Stołu.
Z
dniem 1 października zostałem kierownikiem oddziału Apretury, po pięciu latach (bez
dwóch miesięcy) drukowania tkanin na maszynie. Partia nie przeszkadzała. Sama
rozwiązała się w styczniu 1990 roku. Szalała inflacja.
Wkrótce
został odwołany przez Radę Pracowniczą dyrektor Ireneusz Kruk. Na to stanowisko
Rada Pracownicza powołała w dniu 11 kwietnia 1990 roku mgra inż. Mariana
Szybowskiego. Szykował się do powrotu do „Bieltexu” Zygmunt Mikulaniec. Dostał
propozycję na stanowisko dyrektora ds. produkcji. Rada Pracownicza musiała tę
kandydaturę zatwierdzić. Rozmawialiśmy o tym. Nie byłem za tym, żeby ograniczać
nowego dyrektora w dobieraniu sobie kadry. Na zebranie Rady, na którym
zatwierdzano powołanie Mikulańca na dyrektora ds. produkcji, specjalnie nie
poszedłem. Nie chciałem, żeby domyślał się, jak głosowałem. Jako sekretarz Rady
podpisywałem jego nominację.
Kiedy
nowy dyrektor ds. produkcji, mgr inż. Zygmunt Mikulaniec przybył na
Wykończalnię spotkaliśmy się między Drukarnią a Apreturą. Dawno się nie
widzieliśmy. Zapytał:
-
Panie Bolku, czy bardzo będzie się pan opierał, gdy zaproponuję panu stanowisko
kierownika Drukarni?
-
Nie będę się opierał.
Koło
się zamknęło. Chichot historii?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o tematyczne, nie obraźliwe i kulturalne komentarze.