16 lutego 2014

PZPR odc. 6

Po 1 grudnia 1984 roku czas dla mnie jakby się zatrzymał. W kraju stagnacja, marazm, dominacja ponad dwumilionowej PZPR. Co prawda dalej działałem w Radzie Pracowniczej, ale ciągle czegoś brakowało. Koncentrowałem się na pracy. Już po czterech miesiącach, właściwie samodzielnej nauki drukowania na zasadzie podpatrywania, zostałem samodzielnym drukarzem prowadzącym proces. Zaczęła się walka o „metry”, co przekładało się na zarobki. W porównaniu z innymi pracownikami z czasem stawały się one bardzo wysokie. Potrafiłem rocznie „wyciągnąć” nawet dwa razy tyle co średnia krajowa.

            Kiedy „stanąłem na maszynę”, jakoś zapomnieli o mnie koledzy. Chodząc po oddziale omijali moje stanowisko pracy. Nie podchodzili  nawet przywitać się. Trędowaty? Tylko główny technolog pan Heniek Wojciechowski, również partyjny aktywista, co dzień podchodził do mnie i nie tylko po to, żeby się przywitać. Rozmawialiśmy często nawet bardzo długo na wszystkie tematy, bez barier – jak Polak z Polakiem. Dawało się odczuć sympatię do mnie i jakąś skrywaną niezgodę z taką rzeczywistością, że inżynier pracuje jako robotnik na maszynie. Kiedy to często wspominam, autentycznie się wzruszam.

            Kierownik Mikulaniec wkrótce opuścił zakład. Kierownikiem Wykończalni został mój kolega mgr inż. Jan Stryczniewicz. Mimo to, w moim życiorysie nic się nie zmieniło.
    
       

             W kraju nie było spokojnie. W 1988 roku znów z całą mocą zaczęły się strajki. Bez zgody władz spontanicznie zawiązywały się struktury „Solidarności” działając oficjalnie. Tego żywiołu nie dało się już zatrzymać. 17 kwietnia 1989 roku ponownie została zarejestrowana „Solidarność”. Pan Wojciechowski podszedł do mnie wtedy i powiedział jakby z przekąsem, ale i z nieukrywanym zadowoleniem:
            - Panie Bolku, znów może pan zakładać „Solidarność”!
            Czy faktycznie i on był przekonany o mojej działalności w podziemnych strukturach zdelegalizowanego związku?
            W 1989 roku w maju Samorząd Pracowniczy rozpoczął w „Bieltexie” już czwartą kadencję. Byłem również delegatem. W Samorządzie Pracowniczym aktywną rolę odgrywali działacze z Wykończalni. Nie będzie przesady w tym, jeśli powiem, ze to my „rozdawaliśmy karty”. Koledzy napierali, żebym kandydował na przewodniczącego Rady Pracowniczej bo mam największe szanse. Pracowała giełda, martwiła się dyrekcja. W trybie pilnym spotkali się z udziałem najważniejszych działaczy partyjnych w zakładzie. Na to spotkanie ściągnięto nawet chorego dyr. ds. finansowych pana Chmielewskiego. Wypowiedziane zostało tam takie stwierdzenie, że w najgorszym wypadku przewodniczącym Rady może zostać Stawicki. Chyba się tego bano. Bano się, że mogę się mścić za lata poniewierki w zakładzie. Samorząd Pracowniczy miał ogromne uprawnienia. Rada Pracownicza mogła odwołać nawet dyrektora zakładu i nie można było powołać dyrektora bez zgody Rady. Wkrótce to miało u nas praktyczne zastosowanie.
            To, co jednak się stało podczas wyborów przeszło wszelkie oczekiwania. Taktykę wyborów omawialiśmy w bardzo wąskim gronie, właściwie trzech osób związanych z Wykończalnią: ja, Leszek Lor i Zbyszek Wójcik. Zbyszek Wójcik to była jeszcze mało znana w zakładzie postać. Na Wykończalni pracował dopiero dwa lata. Dał się poznać w zakładzie jako przewodniczący ds. postulatów w odradzającym się związku „Solidarność”. Był człowiekiem na tyle otwartym i kompetentnym, że postanowiliśmy zgłosić go na przewodniczącego Rady. Ja liczyłem na pozostanie na Wykończalni, ze względu na przywiązanie się do wydziału. Robiliśmy Zbyszkowi kampanię. Kiedy doszło do wyborów, to ja przedstawiałem Zbyszka Wójcika jako kandydata na przewodniczącego Rady. Kontrkandydatem był wieloletni kierownik z Zakładu I Roman Matecki, reprezentujący tą druga stronę. Ranga spotkania była znacząca, bo byli na nim dyrektorzy: Kruk i Szybowski. Nie byłem pewien wyniku. Wygrał jednak Wójcik w stosunku głosów 25:6. Wybrani zostali też dwaj zastępcy przewodniczącego, sekretarz i trzech członków zarządu. Ja zostałem sekretarzem.
            Prowadzenie pierwszego zebrania delegatów Samorządu Pracowniczego całego zakładu przypadło mnie. Nie miałem doświadczenia w tej materii, ale jakoś musiałem sobie radzić. W przerwie rozmawiałem z dyrektorem Krukiem na temat oddelegowania Wójcika do pracy w Radzie. Zapytał mnie:
- A co z panem?
- Czekam! – odpowiedziałem.
            - Szybowski się na pana szykuje! – dopowiedział jeszcze.
            Faktycznie „szykował się”.
            W czerwcu 1989 roku odbyły się jeszcze nie w pełni demokratyczne wybory do sejmu. Wcześniej w lutym było porozumienie Okrągłego Stołu. 
            Z dniem 1 października zostałem kierownikiem oddziału Apretury, po pięciu latach (bez dwóch miesięcy) drukowania tkanin na maszynie. Partia nie przeszkadzała. Sama rozwiązała się w styczniu 1990 roku. Szalała inflacja.
            Wkrótce został odwołany przez Radę Pracowniczą dyrektor Ireneusz Kruk. Na to stanowisko Rada Pracownicza powołała w dniu 11 kwietnia 1990 roku mgra inż. Mariana Szybowskiego. Szykował się do powrotu do „Bieltexu” Zygmunt Mikulaniec. Dostał propozycję na stanowisko dyrektora ds. produkcji. Rada Pracownicza musiała tę kandydaturę zatwierdzić. Rozmawialiśmy o tym. Nie byłem za tym, żeby ograniczać nowego dyrektora w dobieraniu sobie kadry. Na zebranie Rady, na którym zatwierdzano powołanie Mikulańca na dyrektora ds. produkcji, specjalnie nie poszedłem. Nie chciałem, żeby domyślał się, jak głosowałem. Jako sekretarz Rady podpisywałem jego nominację.
            Kiedy nowy dyrektor ds. produkcji, mgr inż. Zygmunt Mikulaniec przybył na Wykończalnię spotkaliśmy się między Drukarnią a Apreturą. Dawno się nie widzieliśmy. Zapytał:
            - Panie Bolku, czy bardzo będzie się pan opierał, gdy zaproponuję panu stanowisko kierownika Drukarni?
            - Nie będę się opierał.
            Koło się zamknęło. Chichot historii?
           
             

           


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o tematyczne, nie obraźliwe i kulturalne komentarze.