To
wspaniały ksiądz i kapłan. Wspominam go w mojej biograficznej książce „Kapitulna
64”, której fragmenty przedstawiam poniżej. Właśnie tego księdza wybrałem sobie
na duchowego opiekuna w pisaniu tekstów we wspomnianej zakładce, wierząc w
świętych obcowanie, że w pisaniu mi pomoże, pouczy, odwiedzie może czasami od
zbyt odważnego tekstu.
„Ministrantami
w naszej parafii zaopiekował się ksiądz Stanisław Janicki. Nie był to ksiądz
pierwszej młodości, ale przez jego posługę w parafii doświadczyliśmy obecności
wspaniałego człowieka, który w naszej rodzinie zostawił jakby cząstkę siebie,
stając się jej przyjacielem. Postać księdza Janickiego wymaga osobnego
rozdziału w każdej książce, w której występuje jego postać, ale ze względu na
jego skromność ograniczę się tylko do kilku wspomnień.
Naszą
rodzinę znał, bo cała od dawna udzielała się przy kościele. Zapewne też któreś
z dzieci uczył religii. Mnie nie. Kiedy był u nas po kolędzie, jak to było w
zwyczaju, rodzice chcieli dać jakąś pieniężną ofiarę z tej okazji, ale ksiądz
kategorycznie odmówił. Wyjął swoje pieniądze i „papierkowe” dał mamie.
Kiedyś
ksiądz Janicki zaprosił mnie i mojego młodszego brata do siebie do mieszkania
na plebanię. Mieszkał na piętrze. Miał nieduży magnetofon w kolorze kości
słoniowej, co dla nas było czymś zupełnie nowym. Przynajmniej ja nigdy
magnetofonu nie widziałem. Zaproponował nam nagranie, żebyśmy potem mogli je odsłuchać.
Nie wiedzieliśmy jak się mamy zachować i ksiądz zaproponował, abyśmy coś
zaśpiewali. Piosenek znaliśmy dużo, ale przy księdzu to raczej wypada zaśpiewać
coś kościelnego. Zaśpiewaliśmy zwrotkę nabożnej pieśni i czekaliśmy, co z tego
wyszło. Ksiądz cofnął taśmę i usłyszeliśmy piękny duet. Ale mój głos dla mnie
był niepodobny do mojego.
Ksiądz
też próbował zorganizować jakieś przedstawienie w wykonaniu ministrantów.
Szukał repertuaru. Rozmawiał o tym ze mną i z moim kolegą ministrantem. Nie
rwałem się do publicznych występów, ale kolega zaproponował, że może na
przykład coś zaśpiewać.
Z księdzem
Janickim chodziłem po kolędzie. Szedłem też kiedyś przed księdzem do chorego na
Łanieszczyznę dzwoniąc przy tym dzwoneczkiem. Taki był zwyczaj.
Ksiądz
Stanisław Janicki nie był długo w parafii od czasu, gdy opiekował się ministrantami.
Został przeniesiony pod Kalisz do Przespolewa koło Malanowa - na proboszcza.
Nasz tata pomagał księdzu przeprowadzić się. Ładował rzeczy na samochód i
odwiózł księdza na wieś do Przespolewa. Przeprowadzka ta była nawet nagrywana
kamerą przez księdza i tata ten film potem widział.
Potem,
za jakiś czas, pojechał tam tata swoim motorowerem „Żak”, zorientować się, jak
ksiądz się zagospodarował. Niby nic w tym nadzwyczajnego, że pojechał, ale
zważywszy, że pojechał motorowerem na odległość 120 km, jednak jest, czym się
dziwić. Gdy tam zajechał, wikariusz, jaki był w tej parafii, pożyczył od taty
motorower i pojechał do swojej rodziny odległej o 30 km. Kiedy tata odjeżdżał z
Przespolewa, ksiądz Janicki nalał do „Żaka” cały bak benzyny na drogę.
Kiedy
skończyłem szkołę podstawową mnie i mojego o rok młodszego brata rodzice
wysłali do Przespolewa, do księdza Stanisława Janickiego. Pojechaliśmy PKS-em.
Mieliśmy wysiąść w Malanowie i dalej dostać się do tej wsi. Przystanku nie
przegapiliśmy. Znaleźliśmy się w całkiem obcym terenie. Nikt na nas nie czekał.
Zorientowaliśmy się, w którym kierunku jest Przespolew i wyruszyliśmy na
wakacje. Zaraz po lewej stronie zamigotały nam przy płocie dorodne wiśnie. Co
prawda rosły za płotem, ale gałęzie sięgały na drogę. Czy jak zerwiemy, to
będzie kradzież, czy nie? Nikt nie widzi. Przeważył pogląd, że jeśli idziemy do
księdza, to nie warto ryzykować, bo może to grzech.
Szliśmy
i szliśmy w skwarze do tego Przespolewa chyba ponad sześć kilometrów, ale
doszliśmy. Ksiądz się bardzo ucieszył i zaraz nas ugościł. Szybko poczuliśmy
się, jak u siebie w domu. Była tam miła gospodyni księdza, pani majorowa i
ojciec księdza, również Stanisław.
Brat zapewne
nie był tam długo, bo pamiętam właściwie tylko jedną z nim scenę, gdy w małym,
płytkim stawie za plebanią koszykiem zaciągaliśmy wodę, żeby nałapać karasi na
kolację. Udało się coś złowić, ale ryby były za małe do zjedzenia. Co dzień służyliśmy do Mszy św.
Kiedy
zostałem sam, nie nudziłem się. Właściwie to „urzędowałem” z panem Janickim,
który prowadził gospodarstwo. Ksiądz miał trochę ziemi i łąkę. Miał konia, i na
pewno młodego byka.
Byka
dobrze pamiętam, bo kiedyś wysłali mnie na pastwisko, żebym go przyprowadził.
To było ze 200 m od plebanii. Odpalowałem byka i prowadzę go po drodze, ale on
zaczął biec. Nie dało się go utrzymać i wyrwał mi się. Pobiegł jak głupi gdzieś
na wieś. Wróciłem bez byka i pan Janicki potem go szukał po wsi.
Poszliśmy
kiedyś z księdzem z wizytą do sołtysa. Właściwie to po gruszki. Przy plebanii
był duży sad, ale może nie było w nim jeszcze dojrzałych gruszek. Nie byłoby w
tym nic nadzwyczajnego, gdyby sołtys nie nazywał się Stawicki. Ksiądz mnie tam
chyba specjalnie zaprowadził, żebym sobie z „rodziną” pogadał. Oczywiście
zrobiłem wywiad, ale okazało się, że to nie rodzina.
Pojechaliśmy
z księdzem do Kalisza na przegląd samochodu. Ksiądz miał Syrenkę. Nie trwało to
długo, chociaż potem wracaliśmy się, bo skojarzyłem, że został kołpak od koła,
ponieważ mechanicy coś poprawiali przy kole. Potem udaliśmy się do miasta po
zakupy. Ksiądz kupił mi nowiutkie, skórkowe letnie buty. Mam je cały czas w
pamięci. Były dość szpiczaste i z przodu od zelówki, dookoła miały wywiniętą na
centymetr cienką skórkę. Kosztowały 273 zł. Sobie kupił metalową tackę z
kieliszkami. Tacka miała być do kościoła na zbieranie ofiar, bo osobno nie
można było kupić. Kieliszki zapewne komuś oddał, bo księdzu nie były potrzebne.
Zresztą miał - takie do wina. Nawet częstował ludzi, przynosząc już nalane
czerwonym winem. Gdy już goście wychylali „zdrowie” księdza proboszcza, robiło
się ciekawie, bo wino nie dało się z kieliszka wypić. Oj było śmiechu. Tata też
podobno dał się nabrać. Kieliszki miały podwójne szkło i choć wino się „chlupało”,
to było zablokowane. Każdy dawał się nabierać.
Ksiądz
Janicki miał siostrę w Orzeżynie. To wioska oddalona o około 25 km od
Przespolewa. Kiedyś pojechaliśmy tam konnym wozem z panem Janickim w
odwiedziny. Niemalże owacyjnie nas przywitano, zwłaszcza, że dziadek przywiózł
gościa w mojej osobie. Było tam w tej rodzinie dużo dzieciaków, czym w ogóle
nie byłem skrępowany. Kiedy wracaliśmy, w pewnym momencie pan Janicki
powiedział, że prześpi się z tyłu na wozie, a ja mam poprowadzić konia.
Zdrętwiałem, bo przecież koń mnie nie będzie słuchał. Dał mi lejce i poradził
tylko, żebym je trzymał luźno. I jechaliśmy. Od czasu do czasu klepnąłem konia
lejcami, żeby wiedział, że ktoś powozi i tak powoli dojechaliśmy.
Garnąłem
się do pracy, bo nie lubiłem się nudzić. Brałem się za roboty, których
wcześniej nigdy nie wykonywałem. Po żniwach był do sprężynowania kawał pola. I
ja to pole jednym konikiem sprężynówką obrabiałem. Pan Janicki pokazał mi jak
to się robi i zostawił mnie samego z koniem na polu. Byłem szczerze zdziwiony i
pełen uznania dla konia, że mnie słuchał. Nie było żadnego problemu i pole
obrobiłem.
Z
Włocławka przyszedł list do księdza od rodziców, żebym wracał do domu. Jechał
akurat do Włocławka motocyklem ksiądz Bagrowicz i zabrał mnie ze sobą. Widzę
jeszcze, jak ksiądz Janicki, nas odjeżdżających, z daleka błogosławi. Ksiądz
motocyklem jechał bardzo ostro. Nie liczyłem na to. Myślałem, że księża to
jeżdżą powoli. Szybko zajechaliśmy na miejsce.
W następne
wakacje pojechałem na jakiś czas do Stawiszyna, do księdza Janickiego.
Przeprowadził się z wiejskiego Przespolewa na parafię do miasta. To też
niedaleko Kalisza. W Stawiszynie, żeby się nie nudzić, pracowałem przy wylewce
szerokiego chodnika wokół kościoła. Tłukłem młotem stare płyty chodnikowe na
gruz, przesiewałem piasek przez „arfę” – takie wielkie sito. I tak czas
schodził. Przyjechał też siostrzeniec księdza z Orzeżyna. Był w moim wieku.
Mówił, że dostał się do średniej szkoły w Radomsku. Spaliśmy w pokoju na górze.
Pracował
też z nami młody kościelny. W kościele pod ścianą w lewej bocznej nawie stała
kiedyś na posadzce zakryta trumna z ciałem młodego, może osiemnastoletniego
chłopaka, który się utopił. Czekał na pochówek. Przyszła dziewczyna – jego
koleżanka i chciała go zobaczyć. Z tym kościelnym otwieraliśmy trumnę, żeby
mogła się z kolegą pożegnać. Ja podnosiłem wieko trumny od strony nóg. To było
dla mnie przeżycie, tym bardziej, że to był tak młody chłopak.
Z
księdzem Stanisławem Janickim potem nie miałem kontaktu. Wiedziałem o nim tyle,
co powiedzieli mi we Włocławku rodzice. Dowiedziałem się, że księdzu zmarł
ojciec. Napisałem wtedy do księdza list, ale odpowiedzi nie było.
7
lipca 1984 roku w sobotę, jechaliśmy naszą Syreną na urlop na Kujawy. Ponieważ
w planach najpierw był Ciechocinek, trzeba było jechać przez Stawiszyn.
Postanowiliśmy odwiedzić księdza Janickiego, który prawdopodobnie jeszcze wtedy
w Stawiszynie był. To byłoby spotkanie po wielu latach. Żeby księdza nie
krępować, w razie gdyby chciał nas czymś poczęstować, zatrzymaliśmy się na
parkingu za Kaliszem i spokojnie zjedliśmy obiad. Mieliśmy pieczonego kurczaka.
Dojechaliśmy
do miasta i szukaliśmy dojazdu do kościoła, żeby tam gdzieś zaparkować
samochód. Zaparkowaliśmy przed głównym wejściem na plac kościelny. Obejrzeliśmy
kościół zewnątrz i wewnątrz przez kratę, i betonową opaskę wokół kościoła,
którą przed laty pomagałem wylewać. Kierowaliśmy się powoli w stronę plebani.
Przez plac kościelny w odwrotnym do naszego kierunku, szedł starszy mężczyzna.
Zatrzymałem się, przeprosiłem i zapytałem:
-
Czy ksiądz Janicki pracuje jeszcze w tej parafii?
-
Tak. Ksiądz na pana czeka i bardzo się ucieszy – odpowiedział uśmiechnięty
mężczyzna.
Nie
kryłem zaskoczenia. Skąd taka odpowiedź? Czy mnie rozpoznał? I kto to był?
Podeszliśmy
na plebanię. Otworzył nam bardzo młody ksiądz i patrzył na nas wyczekująco.
Zapytałem o księdza Janickiego:
-
Jest, ale zmęczony śpi – usłyszałem w odpowiedzi.
-
Proszę obudzić! – powiedziałem z uśmiechem, pewnym głosem.
Za
chwilę przyszedł ksiądz – uśmiechnięty, rozpromieniony. Chciałem się
przedstawić, ale mnie od razu rozpoznał. Przedstawiłem rodzinę i mówię do
księdza:
-
Nie widzieliśmy się dwadzieścia lat.
-
Dziewiętnaście – natychmiast poprawił uśmiechając się dobrodusznie.
Znów
zaskoczenie. A więc pamięta i to jak dobrze.
Mile
spędziliśmy półtorej godziny na plebani w towarzystwie księży. Ksiądz wikary,
pochodzący z Piotrkowa Kujawskiego, przyszedł do Stawiszyna prosto po
święceniach. Dostaliśmy nawet od niego obrazki prymicyjne. To ks. Marek
Ziemkiewicz. Ksiądz Janicki pokazał nam dużą planszę z narysowanymi kościołami,
w których pracował. Wskazał na przespolewski kościół i zapytał, czy pamiętam.
Jakże miałbym nie pamiętać. Trochę powspominaliśmy. Wspomniałem panią
gospodynię – majorową. Uśmiechnął się i powiedział, że teraz sam gotuje.
1984
rok to ciągle trudny czas. W jednym z pokoi na plebani było poukładane bardzo
dużo darów z Zachodu w postaci artykułów żywnościowych. Przychodziły one na
parafie, bo była pewność, że zostaną sprawiedliwie rozdzielone tym, którzy tego
najbardziej potrzebują.
Ksiądz
Janicki w latach 90-tych bardzo chorował. Proboszczem w Stawiszynie był od 1965
do 1998 roku, a więc przez 33 lata. Odszedł na emeryturę w wieku 72 lat.
Ostatni rok swojego życia spędził u siostry w Orzeżynie, gdzie już wcześniej
postarał się dla siebie o pokoik. Zmarł 28 lipca 1999 roku. Przeżył 73 lata.
Chciał być pochowany w Stawiszynie, wśród swoich parafian.
Na
swój pogrzeb „zaprosił” wielu przyjaciół i znajomych, z którymi w swoim życiu
się zetknął. Miał przygotowane adresy i telefony kontaktowe do tych osób. Jego
siostrzeniec, syn siostry z Orzeżyna (być może ten sam, z którym byłem w
Stawiszynie) został zobowiązany przez księdza do powiadomienia o pogrzebie
wszystkich tych osób z listy.
Na
pogrzebie księdza Janickiego byli moi rodzice i brat. Potraktowano ich tam jak
najbliższą rodzinę. Nie można było wymówić się od poczęstunku po pogrzebie.
Teraz,
gdy piszę książkę łatwiej zrozumieć, skąd wiedział, że nie widzieliśmy się 19
lat. Zaraz po przyjściu na parafię zabrał się za drogę wokół kościoła, a
pamiętał, że ja wtedy byłem w Stawiszynie.
Jest trochę
informacji w Internecie o księdzu Stanisławie Janickim.
Ksiądz
Janicki urodził się 17 kwietnia 1926 roku. W Przespolewie był w latach 1962 –
1965. Ksiądz Jerzy Bagrowicz (obecnie prof. dr hab. Dziekan Wydziału Teologicznego
UMK w Toruniu) pracował jako wikariusz w Stawiszynie w latach 1964 – 1965. Przy
okazji można było dowiedzieć się jeszcze innych rzeczy.
Po
2000 roku, wracając z Kujaw przez Konin do Kalisza, zatrzymaliśmy się po drodze
w Zbiersku, gdzie pochowany jest na cmentarzu ksiądz kanonik Koralewski,
proboszcz parafii św. Stanisława we Włocławku, który w 1974 roku udzielał nam
ślubu. Potem przejeżdżaliśmy przez Stawiszyn i wstąpiliśmy na cmentarz
odwiedzić grób księdza Janickiego. Zatrzymałem na cmentarzu starszą kobietę i
zapytałem, czy księdza Janickiego pamięta. Pamiętała i bardzo dobrze go
wspominała.
Potwierdzają
to również wpisy w Internecie na pewnym forum z 2011 roku, dotyczącym księży w
Stawiszynie. Wpisy dotyczące księdza Janickiego w znacznym stopniu odbiegają od
opinii o współczesnych pasterzach parafii.
Jak był śp. ks. Janicki proboszczem, było
różnie, ale on znał mieszkańców po imieniu i pamiętał o wszystkich, a tam,
gdzie trzeba było pomóc, to po prostu to robił.
A nie odbiegając od tematu
uważam, że najlepszym proboszczem, jakiego ja pamiętam, a mam już 54 lata, był
śp. ks. prałat Stanisław Janicki.
Miło poczytać.
W
2012 roku po drodze na Kujawy zajrzeliśmy z żoną do Przespolewa. Oglądaliśmy
kościół z zewnątrz i za pozwoleniem ks. proboszcza mogliśmy dłuższą chwilę
spędzić w środku kościoła, który otworzył nam poprzedni kościelny. Miło było
powspominać i popatrzeć na miejsca, które pozostały jeszcze w pamięci z tamtych
lat: pole, sad, kościół.
Sołtys
- pan Stawicki już nie żył. Jego syn też był sołtysem.”
To tyle
wspomnień o przyjacielu mojej rodziny i moim wychowawcy z dawnych lat.
Do tej wspaniałej
postaci wracam często w swoich wspomnieniach. Wielu znanych mi współcześnie księży
próbuję jakoś podświadomie porównać z tamtym wyjątkowym kapłanem, doszukując się
w nich choć części, tamtego księdza, księdza kanonika Stanisława Janickiego.
http://boleslawstawicki.blogspot.com/2014/11/parafianin-bielawski.html
GALERIA ZDJĘĆ PRZESPOLEW 2012 ROK
http://boleslawstawicki.blogspot.com/2014/11/parafianin-bielawski.html
GALERIA ZDJĘĆ PRZESPOLEW 2012 ROK
Pamiętam ks. Janickiego .Urodziłem się w Przespolewie 1951,.Mieszkałem na przeciw sołtysa Stawickiego , 1962r byłem u komuni .mam podpisany obrazek komunijny przez księdza Janickiego. Mieczysław Milicki.
OdpowiedzUsuńMieczysław Milicki. Miło czyta się taki komentarz, przywołujący wspomnienia z młodych lat. Czy dalej mieszka Pan w Przespolewie? Można mi odpisać na adres: boleslawstawicki@gmail.com
UsuńOstatni rok życia Ks. S. Janicki spędził u siostrzeńca (ale nie tego najstarszego z całej 10, którego autor bloga poznał, lecz ósmego, który miał wszystkich zawiadomić o pogrzebie). Otrzymał tam do dyspozycji nie tylko pokoik, lecz mieszkanie z osobnym wejściem. Oczywiście nie mogło zabraknąć miejsca na niedużą, kameralną kaplicę. Podczas ostatnich 73. urodzin przeczuwał już swe rychłe odejście, bo pokazywał gościom projekt nagrobka, który już za kilka miesięcy został zrealizowany.
OdpowiedzUsuńSiostra Ks. Janickiego skończyła właśnie 93 lata i ma 95 żyjących potomków.