2 listopada 2017

Moje rowery – Koza, damka, ESKA SPORT

Właściwie to może lepiej byłoby zacząć od początku.
A więc: urodziłem się…. No nie, od razu na rower nie wsiadłem, ale dopiero trzy lata później, a właściwie trzy i prawie pół roku, bo urodziłem się w lutym. Był to taki rowerek na trzech kółkach, miał łańcuch i samodzielnie można było jeździć. Czy to był mój, to nie wiem, ale na nim jeździłem z przekonaniem, że to mój. Zdjęć nie ma.
            Następnym moim rowerem była ogromna balonówka po ojcu, który kupił sobie motorower „Żak”. Odziedziczyłem ten rower, jako najstarsze dziecko w licznej rodzinie. Oczywiście rower był mój formalnie, ale jeździli na nim wszyscy, którzy chcieli. To była późna podstawówka i już jeździłem na siodełku, a właściwie siodle, bo było bardzo szerokie. Na ten rower mówiliśmy „koza”.

Trochę tekstów ze wspomnianej w poprzednim artykule książki:

To rower, który zasługuje na szczególne potraktowanie. Był bowiem bardzo wartościowym przedmiotem i jedynym środkiem lokomocji. Rower ten był z naszą rodziną związany przez długie lata. Skoro dobrze go pamiętam z lat dziecięcych, musiał więc być kupiony nie później niż na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Kupił go tata używany od sąsiada - Binieckiego - za 50 zł. To był przedwojenny jeszcze rower z firmy „Kamińskiego” lub „Zawadzkiego” z Warszawy. Miał drewniane obręcze. Były to normalne obręcze wymiarowo, chyba 26 cali, z jakiejś mocnej klejonki. Koła miały szprychy, tylko gwinty na nich i nyple były trochę dłuższe. Koła tata wymienił na takie z metalowymi obręczami, podreperował i miał pojazd. Była to solidna, mocna „balonówka”. Opony, jak sama nazwa wskazuje, były bardzo szerokie. W tamtym okresie były dwa rodzaje opon; „rantówki” i „drutówki”. W „drutówkach”, na brzegach opony w gumie był drut, a w „rantówkach” był szeroki, gumowy kołnierz. Takim rowerem, na oponach balonówkach, można było jeździć po największym piachu, bez obawy zakopania się. Charakterystyczna była w nim kierownica (kierak) – stalowa, obciągnięta jakąś dość grubą, pomarańczową, igielitową rurką. Dlatego „koza”, że miała końce kolarskiej kierownicy podniesione do góry, chociaż z rogami kozy, to raczej to porównanie jest chybione.
            I na tym właśnie rowerze, przez długie lata, tata jeździł do pracy. Dbał o niego, czyścił, konserwował, przeprowadzał remonty i czasami malował. Jeśli robił to w zimie, to najczęściej, ku naszej uciesze, w kuchni. Można było sobie wtedy pokręcić kółkiem.

            Z sentymentem wspominam pierwsze moje kontakty z tym ogromnym rowerem. Jest to też przykład na to, jakie zajęcia dawały nam w dzieciństwie radość i niesamowitą frajdę.
            Tata na tym rowerze jeździł do pracy. Kiedy zawyły syreny zakładowe o godzinie 14:00, a w sobotę o 12:00, to latem z braćmi biegliśmy ze 200 metrów od domu, do „mostku”, aby spotkać się z powracającym z pracy ojcem:

            Prawie zawsze w lato, przy sprzyjających warunkach atmosferycznych, wychodziliśmy po tatę do „mostku”, gdy wracał do domu z pierwszej zmiany o godzinie 14. Był taki „mostek”, przed koszarami wojskowymi, gdzie pod jezdnią, na ulicy Polewki, za Jasną przepływał rowek z wodą z bagien do stawu u „majora”. „Mostek” dla nas, to betonowy, niski murek od strony stawu przy chodniku. Po przeciwnej stronie, też był taki murek, przy którym można było zejść do samej wody. W wodzie szukaliśmy wzrokiem małych rybek - cierników, na które mówiło się „kacioki”. Tylko do tego mostku mogliśmy iść sami. Dalej, to był już inny świat, dla nas bez opieki dorosłych – zakazany.

Tak więc we dwóch, a potem w trójkę przy wyciu zakładowych syren ogłaszających koniec zmiany, „ogarnięci” wychodziliśmy do tego mostku i na nim siadaliśmy, czekając na tatę. Przejeżdżający na rowerach mężczyźni, wracający z pracy, już nas znali. Czasem któryś krzyknął, że ojciec już jedzie. My, w sznurze przemykających koło nas rowerzystów, wzrokiem szukaliśmy tego jednego – naszego taty. Zjawiał się wreszcie zadowolony, że na niego czekaliśmy, zatrzymywał rower i sadzał nas na niego gdzie się dało; na ramę, stawiał na pedały, sadzał na kierak i tak obwieszony nami rower, prowadził po chodniku do domu. Był to swego rodzaju rytuał, stały element w pogodne dni. Jeśli czasem jeszcze obiad nie był gotów, pozwalano mi, a potem w kolejności innym, rower poprowadzać po podwórku. A niech się zdarzyło, że rower się przewrócił. Wtedy lepiej, żeby tego tata nie widział, choć trudno było taki fakt ukryć, gdyż okna w naszym mieszkaniu, wszystkie wychodziły na podwórko, na północny zachód.
            Potem pozwalano, powoli pojeździć „na pedale”, odpychając się jedną nogą. Trudno było utrzymać równowagę, bo człowiek mały a rower duży i ciężki, a tu jeszcze na podwórku, co kawałek to zakręt. Czasem tata potrzymał za siodełko, aby łatwiej było utrzymać równowagę. Następnie nauka jazdy „pod ramą”. Oceniając z perspektywy czasu, to było bardzo śmieszne widowisko u wszystkich dzieciaków. Nie było wtedy rowerów przystosowanych do wieku. Wszystkie były duże i miały bardzo wysoko ramy. Żeby jechać, trzeba było jakoś zmieścić się pod ramą. Dla utrzymania równowagi, rower był przechylony na prawą stronę, a pod ramą z zaangażowaniem pedałujący dzieciak. Głowa poniżej kierownicy, ale jaka przyjemność, że jedzie się samemu i nie odpycha jedną nogą, jak na hulajnodze. Pamiętam dobrze dzień, w którym po raz pierwszy, samodzielnie, kawałek ujechałem na rowerze. Prowadzała mnie wtedy i „puszczała” na podwórku sąsiadka, starsza ode mnie dziewczyna, Jadzia Sieraczkiewicz.

            Zaznaczę jeszcze, że bardzo często na ramie tego roweru, woził mnie tata na ryby, na różne akweny wodne pod Włocławkiem, nie wyłączając z tego Wisły, do lasu na grzyby i jeszcze w różne inne miejsca. Wygodnie nie było. Jak ktoś tak jeździł, to wie.
            Kiedy już tata kupił sobie wspomniany motorower i dał mi swój rower, od razu zrobiłem sobie może nawet 20-tokilometrową wycieczkę bez wiedzy rodziców. Gdybym pytał o zgodę, na pewno by mi odmówili. Zrobiłem sobie takie kółko: Włocławek, Józefowo, Pikutkowo, Brześć Kujawski, Wieniec, Wieniec Zdrój, Włocławek.
            Na tym rowerze jeździłem wszędzie, nawet na ryby z ojcem na Krukowo (21 km w jedną stronę).
            Potem od rodziny ze strony ojca dostaliśmy masywną damkę. Na niej też jeździłem na ryby i do kolegów. Jest ta damka na załączonym zdjęciu, wykonanym na moście, na rzece Lubieńka, (mówiło się też – Lubienianka) miedzy Michelinem, a Nową Wsią.


Ale na początku średniej szkoły dostałem już lepszy rower. To już był rower sportowy – czeska ESKA SPORT. Czerwona kolarzówka z tak zwanym luztrybem, czyli kołem wolnobiegowym. Bez błotników, kolarska kierownica, hamulce przy kierownicy, kolarskie pedały i siodełko. Nawet koszulkę miałem kolarską, podobno od samego Kudry. Ale może to był tylko taki żart dla podniesienia prestiżu tego przedsięwzięcia. Ten rower kupił tata od kolegi z zakładu pracy Bogusława Kotkiewicza. Na podstawie karty rowerowej można wywnioskować, że ten rower mógł być z 1960 roku.
             To już było coś. Teraz można było dopiero pojeździć. No i jeździłem. Droga na Krukowo to ledwie rozgrzewka. Jeździliśmy też na ryby na Wisłę za „Azoty”.


            I to właśnie na tym rowerze miałem z kolegą wystartować we wspomnianym wyścigu do Kowala. 


2 komentarze:

Proszę o tematyczne, nie obraźliwe i kulturalne komentarze.