Właściwie
to może lepiej byłoby zacząć od początku.
A
więc: urodziłem się…. No nie, od razu na rower nie wsiadłem, ale dopiero trzy
lata później, a właściwie trzy i prawie pół roku, bo urodziłem się w lutym. Był
to taki rowerek na trzech kółkach, miał łańcuch i samodzielnie można było
jeździć. Czy to był mój, to nie wiem, ale na nim jeździłem z przekonaniem, że
to mój. Zdjęć nie ma.
Następnym moim rowerem była ogromna balonówka
po ojcu, który kupił sobie motorower „Żak”. Odziedziczyłem ten rower, jako
najstarsze dziecko w licznej rodzinie. Oczywiście rower był mój formalnie, ale
jeździli na nim wszyscy, którzy chcieli. To była późna podstawówka i już
jeździłem na siodełku, a właściwie siodle, bo było bardzo szerokie. Na ten
rower mówiliśmy „koza”.
Trochę tekstów ze wspomnianej w
poprzednim artykule książki:
To rower, który
zasługuje na szczególne potraktowanie. Był bowiem bardzo wartościowym
przedmiotem i jedynym środkiem lokomocji. Rower ten był z naszą rodziną
związany przez długie lata. Skoro dobrze go pamiętam z lat dziecięcych, musiał
więc być kupiony nie później niż na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego
stulecia. Kupił go tata używany od sąsiada - Binieckiego - za 50 zł. To był
przedwojenny jeszcze rower z firmy „Kamińskiego” lub „Zawadzkiego” z Warszawy.
Miał drewniane obręcze. Były to normalne obręcze wymiarowo, chyba 26 cali, z
jakiejś mocnej klejonki. Koła miały szprychy, tylko gwinty na nich i nyple były
trochę dłuższe. Koła tata wymienił na takie z metalowymi obręczami,
podreperował i miał pojazd. Była to solidna, mocna „balonówka”. Opony, jak sama
nazwa wskazuje, były bardzo szerokie. W tamtym okresie były dwa rodzaje opon;
„rantówki” i „drutówki”. W „drutówkach”, na brzegach opony w gumie był drut, a
w „rantówkach” był szeroki, gumowy kołnierz. Takim rowerem, na oponach
balonówkach, można było jeździć po największym piachu, bez obawy zakopania się.
Charakterystyczna była w nim kierownica (kierak) – stalowa, obciągnięta jakąś
dość grubą, pomarańczową, igielitową rurką. Dlatego „koza”, że miała końce
kolarskiej kierownicy podniesione do góry, chociaż z rogami kozy, to raczej to
porównanie jest chybione.
I na tym właśnie rowerze, przez
długie lata, tata jeździł do pracy. Dbał o niego, czyścił, konserwował,
przeprowadzał remonty i czasami malował. Jeśli robił to w zimie, to
najczęściej, ku naszej uciesze, w kuchni. Można było sobie wtedy pokręcić
kółkiem.
Z sentymentem wspominam pierwsze
moje kontakty z tym ogromnym rowerem. Jest to też przykład na to, jakie zajęcia
dawały nam w dzieciństwie radość i niesamowitą frajdę.
Tata na tym rowerze jeździł do
pracy. Kiedy zawyły syreny zakładowe o godzinie 14:00, a w sobotę o 12:00, to
latem z braćmi biegliśmy ze 200 metrów od domu, do „mostku”, aby spotkać się z
powracającym z pracy ojcem:
Prawie zawsze w lato, przy
sprzyjających warunkach atmosferycznych, wychodziliśmy po tatę do „mostku”, gdy
wracał do domu z pierwszej zmiany o godzinie 14. Był taki „mostek”, przed
koszarami wojskowymi, gdzie pod jezdnią, na ulicy Polewki, za Jasną przepływał
rowek z wodą z bagien do stawu u „majora”. „Mostek” dla nas, to betonowy, niski
murek od strony stawu przy chodniku. Po przeciwnej stronie, też był taki murek,
przy którym można było zejść do samej wody. W wodzie szukaliśmy wzrokiem małych
rybek - cierników, na które mówiło się „kacioki”. Tylko do tego mostku mogliśmy
iść sami. Dalej, to był już inny świat, dla nas bez opieki dorosłych –
zakazany.
Tak więc we dwóch, a potem w trójkę
przy wyciu zakładowych syren ogłaszających koniec zmiany, „ogarnięci”
wychodziliśmy do tego mostku i na nim siadaliśmy, czekając na tatę.
Przejeżdżający na rowerach mężczyźni, wracający z pracy, już nas znali. Czasem
któryś krzyknął, że ojciec już jedzie. My, w sznurze przemykających koło nas
rowerzystów, wzrokiem szukaliśmy tego jednego – naszego taty. Zjawiał się
wreszcie zadowolony, że na niego czekaliśmy, zatrzymywał rower i sadzał nas na
niego gdzie się dało; na ramę, stawiał na pedały, sadzał na kierak i tak
obwieszony nami rower, prowadził po chodniku do domu. Był to swego rodzaju
rytuał, stały element w pogodne dni. Jeśli czasem jeszcze obiad nie był gotów,
pozwalano mi, a potem w kolejności innym, rower poprowadzać po podwórku. A
niech się zdarzyło, że rower się przewrócił. Wtedy lepiej, żeby tego tata nie
widział, choć trudno było taki fakt ukryć, gdyż okna w naszym mieszkaniu,
wszystkie wychodziły na podwórko, na północny zachód.
Potem pozwalano, powoli pojeździć
„na pedale”, odpychając się jedną nogą. Trudno było utrzymać równowagę, bo
człowiek mały a rower duży i ciężki, a tu jeszcze na podwórku, co kawałek to
zakręt. Czasem tata potrzymał za siodełko, aby łatwiej było utrzymać równowagę.
Następnie nauka jazdy „pod ramą”. Oceniając z perspektywy czasu, to było bardzo
śmieszne widowisko u wszystkich dzieciaków. Nie było wtedy rowerów
przystosowanych do wieku. Wszystkie były duże i miały bardzo wysoko ramy. Żeby
jechać, trzeba było jakoś zmieścić się pod ramą. Dla utrzymania równowagi,
rower był przechylony na prawą stronę, a pod ramą z zaangażowaniem pedałujący
dzieciak. Głowa poniżej kierownicy, ale jaka przyjemność, że jedzie się samemu
i nie odpycha jedną nogą, jak na hulajnodze. Pamiętam dobrze dzień, w którym po
raz pierwszy, samodzielnie, kawałek ujechałem na rowerze. Prowadzała mnie wtedy
i „puszczała” na podwórku sąsiadka, starsza ode mnie dziewczyna, Jadzia
Sieraczkiewicz.
Zaznaczę jeszcze, że bardzo
często na ramie tego roweru, woził mnie tata na ryby, na różne akweny wodne pod
Włocławkiem, nie wyłączając z tego Wisły, do lasu na grzyby i jeszcze w różne
inne miejsca. Wygodnie nie było. Jak ktoś tak jeździł, to wie.
Kiedy już tata kupił sobie
wspomniany motorower i dał mi swój rower, od razu zrobiłem sobie może nawet 20-tokilometrową
wycieczkę bez wiedzy rodziców. Gdybym pytał o zgodę, na pewno by mi odmówili.
Zrobiłem sobie takie kółko: Włocławek, Józefowo, Pikutkowo, Brześć Kujawski, Wieniec,
Wieniec Zdrój, Włocławek.
Na tym rowerze jeździłem wszędzie,
nawet na ryby z ojcem na Krukowo (21 km w jedną stronę).
Potem od rodziny ze strony ojca dostaliśmy
masywną damkę. Na niej też jeździłem na ryby i do kolegów. Jest ta damka na
załączonym zdjęciu, wykonanym na moście, na rzece Lubieńka, (mówiło się też –
Lubienianka) miedzy Michelinem, a Nową Wsią.
Ale na początku
średniej szkoły dostałem już lepszy rower. To już był rower sportowy – czeska
ESKA SPORT. Czerwona kolarzówka z tak zwanym luztrybem, czyli kołem wolnobiegowym.
Bez błotników, kolarska kierownica, hamulce przy kierownicy, kolarskie pedały i
siodełko. Nawet koszulkę miałem kolarską, podobno od samego Kudry. Ale może to
był tylko taki żart dla podniesienia prestiżu tego przedsięwzięcia. Ten rower
kupił tata od kolegi z zakładu pracy Bogusława Kotkiewicza. Na podstawie karty
rowerowej można wywnioskować, że ten rower mógł być z 1960 roku.
To już było coś. Teraz można było dopiero
pojeździć. No i jeździłem. Droga na Krukowo to ledwie rozgrzewka. Jeździliśmy
też na ryby na Wisłę za „Azoty”.
I to właśnie na tym rowerze miałem z
kolegą wystartować we wspomnianym wyścigu do Kowala.
ojaaa
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy artykuł:) Dawne rowery były nie do zniszczenia :)
OdpowiedzUsuń