Czas
jednak płynął. Życie nie stało w miejscu. Mój młodszy o rok brat dostał od
rodziców rower kolarski – Huragan. Nie był to nowy rower, ale roczny, w bardzo
dobrym stanie. Pojechał po niego tata autobusem do Lipna, a wrócił na rowerze.
Nigdy nie zastanawiałem się, jak mu się jechało, ale myślę, że był to nie lada
wyczyn te 22 km przejechać.
Można sobie również wyobrazić moją
reakcję. Wewnętrznie przeżyłem to bardzo. Brat miał lepszy rower ode mnie i w
dodatku taki, o jakim marzyłem. Musiałem jednak wykazać się roztropnością,
skoro na moją propozycję, aby moją ESKĘ przerobić na rower kolarski, tata
potraktował pozytywnie. Przeróbka nie była łatwa. Trzeba było wymienić koła na
wyścigowe, zrobić i przyspawać przelotki na ramę, aby można było założyć
przerzutkę. To było dość skomplikowane, ale tata będąc ślusarzem, poradził
sobie z tym. Skąd wziął koła i przerzutkę? – nigdy się nie zastanawiałem. Być
może pomogli koledzy w pracy.
Mieliśmy więc dwa wyścigowe rowery i
już wtedy razem z bratem jeździliśmy na ryby i wycieczki. To było w drugiej
klasie średniej szkoły
Tym przerobionym
rowerem jeździłem do szkoły, gdy była odpowiednia pogoda. Trzymałem go w
szatni. Każda klasa miała szatnię zamykaną, a klucz miał dyżurny. Jednak taki
rower wzbudzał zrozumiałe zainteresowanie kolegów.
- Daj się przejechać! – prosili
niektórzy.
I dawałem. Najlepiej jeździło się na
Bulwarach tuż przy szkole.
Nie pamiętam, kto to jechał, a jechał
maksymalnie szybko i po nawrocie na ulicy wjechał w tylne koło traktora,
wyjeżdżającego właśnie z ulicy Bechiego. Koło złamane. Dobrze jeszcze, że
koledze nic się stało. Innym razem, i na pewno to był Piotrek Szkołuda, gdy
wsiadł na mój wyścigowy rower, załamała się pod nim rama. Normalnie pękła. Prowadziłem
rower do domu przez całe miasto. Tata w pracy pospawał ramę, ale ja do szkoły
jeździć na rowerze przestałem. Nie miałem śmiałości odmawiać kolegom
przejażdżek.
Kiedy na ulicach Włocławka
widywałem przejeżdżających kolarzy, pojedynczo i w grupach na treningach,
powracała myśl o zapisaniu się do klubu kolarskiego. Przebojowy to ja nie
byłem, ale ta myśl podobała mi się.
Nosiło mnie, że
skoro miałem wyścigowy rower, mógłbym zapisać się do klubu kolarskiego, jaki
był we Włocławku. Na stadionie klubu sportowego „Włocławianki” było boisko do
piłki nożnej i tor kolarski. Nie raz na ulicach miasta widziałem
przejeżdżających kolarzy. Zapytałem w domu, czy mogę się zapisać do klubu.
Odpowiedź była odmowna.
- Pojeździć – tak! Do klubu – nie!
Pojechałem do klubu, odnalazłem
trenera sekcji kolarskiej i umówiliśmy się na sprawdzian, na następny dzień.
Trener miał może z dwadzieścia pięć lat, był bardzo młody i sympatyczny.
Stawiłem się na umówioną godzinę. Pojechaliśmy do Kowala. Od cmentarza - piękna, dziesięciokilometrowa, szeroka szosa.
Ja miałem jechać pierwszy i dawać z siebie wszystko, pokazując, na co mnie
stać. Byłem już wytrenowany i chyba dobrze jechałem, bo trener, z uśmiechem na
ustach, do klubu mnie przyjął. W domu oczywiście nic nie powiedziałem.
Zaraz dostałem rower torowy na
treningi i wyścigi na torze. To był bardzo lekki rower: bez hamulców, bez
przerzutek, z jedną tylko przekładnią z przodu i jedną zębatką z tyłu, na
„ostre koło”. Opony cieniutkie – mówiło się na nie „jedynki”, bo były niewiele
szersze niż jeden centymetr. Dostałem kolarskie spodenki, koszulkę, kask i
kolarskie buty. Byłem tym wszystkim oszołomiony. Rower miał nazwę „Diamant”.
Byłem w grupie juniorów.
Zaczęły się treningi na torze. Z
początku trudno było utrzymać się na takim rowerze, ale z czasem nabierałem
techniki i jazda sprawiała mi dużą frajdę. Ciekawa była jazda w trójkach, czy w
czwórkach, gdy przy dużej prędkości, przy zmianie wjeżdżało się wysoko, mocno
nachylonego toru na łuku, żeby potem gwałtownie zjechać na ostatnią pozycję
precyzyjnie trafiając w odległość nawet dziesięciu centymetrów od koła kolegi,
za którym się ustawiało do dalszej jazdy. Żeby jechać na trening, brałem ESKĘ i
mówiłem, że jadę pojeździć. Nie było nigdy sprzeciwu ze strony rodziców.
Jakoś się udawało, ale przyszedł dzień,
kiedy wszystko się wydało:
Któregoś dnia,
tata przychodzi z pracy z tajemniczą miną i zwraca się do mnie:
- Trenujesz w klubie?!
Nie zaprzeczyłem. Tym razem ojciec
był dobroduszny. Jak się okazało, okoliczności w jakich przypadkowo dowiedział
się o moim kolarstwie były dość nieoczekiwane. W koleżeńskiej rozmowie z jednym
z młodszych ślusarzy poruszali temat kolarstwa i kojarząc nazwisko powiedział
on, że jest trenerem i u niego w klubie jeździ chłopak o nazwisku Stawicki.
Wydało się. Chyba wyrażał się o mnie dobrze, bo tata, choć to ukrywał, widać
było, że był zadowolony.
Trener, to był fajny facet. Był
bardzo w swoją trenerską pracę zaangażowany, a dla nas wymagający. „Męczył”,
ale nikogo ponad siły. Dobrze się z nim współpracowało.
W klubie dostałem też rower
wyścigowy - „Huragana” - do treningów na szosie. Wszystkie Huragany miały
głęboki, niebieski kolor. Jeździłem, więc po okolicy, na ile pozwalał czas.
Było to nieraz dziennie sto i więcej kilometrów. Wołali czasami za mną: „-
„Tempo! Tempo!” lub „ Hanusik! Hanusik!”, a ja jechałem dumny, że ktoś zwraca
na mnie uwagę. Były też, oczywiście, wyścigi na torze i na szosie.
Na jesieni, kiedy skończył się już
sezon, rower szosowy przerabiało się na „ostre koło” i jeździliśmy na treningi
po wzgórzach za Wisłą, i po lesie - za Włocławkiem, naprzeciwko jeziora
Czarnego. Były to bardzo wyczerpujące jazdy. Czasami próbowałem sobie skrócić
trasę, jadąc jakimiś innymi ścieżkami, ale trener był zawsze czujny, nie znosił
oszustwa i gonił nas prawie do upadłego. Po takim treningu, często myślałem: „
– Więcej nie pójdę, nie daję rady”. Ale odpocząłem i szedłem ponownie. Zimą
mieliśmy w klubie treningi jeden raz w tygodniu, na sali. Był to trening siłowy
i jazda rowerem na rolkach. Też miłe wspomnienia. Ja posturę miałem szczupłą,
można nawet powiedzieć, bardzo szczupłą. Z tymi ciężarami, sztangami, miałem,
więc kłopot, a nawet ich się, do czasu, bałem. Mimo to, to właśnie tam,
podrzuciłem ciężar 60 kg i nauczyłem się robić wymyk na drążku.
Sporo jeździłem, już teraz
legalnie, na rowerze, o którym tak marzyłem. Sam i z kolegami objeżdżałem
okolice Włocławka, aby jak najwięcej kilometrów „mieć w nogach”. Odwiedzałem
koleżanki i kolegów z klasy, którzy mieszkali poza Włocławkiem. Jeździliśmy
nawet do Torunia. Często za Wisłę, bo tam było wzniesienie do Szpetala.
Wczesną wiosną
wznowiliśmy treningi na torze i szosie. Dostałem nowy rower torowy, prosto z
fabryki – czerwonego „Wichra”. Aż chciało się jeździć. Zaczęły się też wyjazdy
na zawody.
Jeździliśmy Nyską. Te wyjazdy były
chyba w niedziele. Płacili nam dietę za każdy wyjazd. Pierwszym startem był
jakiś przełaj. Nie pamiętam gdzie.
Zawody na torze też były. Na stadion
Włocławianki miałem, jako zawodnik, wolny wstęp na wszystkie imprezy. Dostałem
legitymację członka klubu, na której było moje zdjęcie. Interesowało mnie
jednak tylko kolarstwo.
Kiedy przyszedł czas na
przygotowania do obchodów 1 Maja, oświadczyłem wychowawcy, że nie będę brał
udziału w pochodzie ze szkołą. Powiedziałem, że pojadę z klubem na rowerze. Nie
był z tego zadowolony i mojej decyzji nie akceptował.
Pojechałem z klubem. Jeszcze przed
wejściem w nurt pochodu podjechałem do szkoły na swoim „Wichrze”, żeby pokazać
się kolegom i wychowawcy, że będę uczestniczył w pochodzie.
Czasami
byliśmy niegrzeczni:
Kiedyś nie było
liczników rowerowych. Nie wiedzieliśmy, z jaką prędkością się jedzie. Zdarzało
się, że zbliżające się z tyłu do grupy samochody, przez jakiś czas jechały za
nami, by potem przy wyprzedzaniu zrównać się z kolarzami i przekazać
informację, z jaką jedziemy prędkością. Zawsze w takiej informacji wyczuwało
się uznanie.
Ale
też czasami byliśmy niegrzeczni. Kiedyś jechaliśmy z Kowala i dogoniliśmy
gościa na „Simsonie”. „Uczepiliśmy się na koło” i jechaliśmy równo za
motorowerem. Facet przyspieszył to i my przyśpieszyliśmy. Nie pozwoliliśmy,
żeby nam odskoczył. Przy kolejnych próbach oderwania się od nas, gdy już
„skończył się licznik”, wyprzedziliśmy go. Wyraźnie nie był zadowolony.
W wakacje z bratem jeździliśmy
rowerami po rodzinie. Byliśmy w Grudziądzu, Kwidzynie, Olsztynie i Morągu. Były
przygody. Ale też sam jeździłem daleko, bo aż do Gdańska. Byłem też w
Bydgoszczy. Oczywiście jeździłem do rodziny, aby było się gdzie przespać i coś
zjeść. Te wizyty nie były zapowiadane, przecież nie było komórek, ani nawet telefonów.
Czwartą klasę średniej szkoły kończyliśmy wyjazdową
praktyką do Bydgoszczy, do Zakładów Chemicznych „Zachem”. Wziąłem ze sobą rower, żeby tam jeszcze
trenować, bo miałem mieć wyścig w Grudziądzu. Zakwaterowano nas w internacie
jakiejś szkoły na Kapuściskach. Prawie
co dzień trenowałem, często nie sam, bo poznałem sympatycznego miejscowego
kolarza amatora w moim wieku.
Wyścig w
Grudziądzu był ostatnim dla mnie. Taką podjąłem decyzję. Pozostawiłem jeszcze
rower na wakacje 1969 roku, aby jak najdłużej nacieszyć się jazdą na Huraganie.
Na koniec
wakacji pojechałem do klubu oddać rower i rozliczyć się ze sprzętu. Żal było
się rozstawać, ale zwyciężył rozsądek. Niedługo miałem skończyć dwadzieścia lat
i wtedy przeszedłbym automatycznie do seniorów, czyli moje szanse na jakieś
sukcesy byłyby jeszcze mniejsze. Chciałem też mieć więcej czasu na naukę, by
skończyć technikum i zdać maturę.
Nie miałem w
kolarstwie znaczących osiągnięć. Brakowało mi techniki jazdy w grupie i
„wyjeżdżenia”, co wiązało się z kolei z taktyką jazdy. Ale nie chodziło w sumie
o to, żeby być najlepszym. Pewnie, że każdy marzył o tym, żeby wygrywać, ale
równie ważnym było to, aby być widocznym, żeby robić coś innego niż inni, a nie
chodzić tylko do szkoły. Nikt w naszej szkole kolarstwa nie trenował. W całym
Włocławku nie było nas więcej niż dwunastu. I to się dla mnie liczyło. Miło
było na treningach, również tych, gdy w kilku spotykaliśmy się, żeby sobie
pojeździć. Zupełnie nie pamiętam tych kolegów.
Potem często
widywałem we Włocławku kolarzy. Nie wszystkich znałem. Dochodzili nowi. Miałem
satysfakcję, że i ja w tym klubie trenowałem.
To była moja przygoda z kolarstwem,
którą zawsze mile wspominam i traktuję właśnie w kategorii przygody. Wydaje mi
się, że kiedyś kolarstwo zupełnie inaczej „smakowało”. Cieszyliśmy się
wszystkim. Teraz w zawodnika „inwestuje się”, aby tylko chciał jeździć.
Zwłaszcza dotyczy to tych, którzy mają szansę coś osiągnąć. Ale pozytywnie
oceniam organizowanie zawodów rowerowych różnej „maści”. Jest wiele okazji, aby
się pokazać i wykazać. Również dotyczy to dzieci od naprawdę najmłodszych lat.
Wracając jeszcze do kolarstwa, mam
jakąś satysfakcję z tego, że mój wnuczek Piotrek jeździ w klubie kolarskim.
Dostał nawet ostatnio nowy, wyścigowy rower, podobnie czerwony jak mój Wicher,
ale nie jak ja w trzeciej klasie średniej szkoły, ale w trzeciej klasie szkoły
podstawowej!
Jeździłem potem na Huraganie brata.
Było to jednak już sporadycznie. Nie było czasu. Jeszcze z okresu studiów
pamiętam dwie takie eskapady na Huraganie z Włocławka do Radomska przez Łódź z
trasą ponad 170 km. Oj, bez treningów łatwo nie było.
Do Bielawy sprowadziłem się 1
grudnia 1975 roku. Przyjechałem z jedną, turystyczną torbą. Roweru nie miałem.
Zaczynałem od początku.
ojjj
OdpowiedzUsuńBardzo lubie takie opowiesci...Sam uprawialem lekkoatletyke od 14 roku zycia..Byly to wspaniale czasy ..
OdpowiedzUsuń